Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IX |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX |
Indeks stron |
Konie posiodłano w oka mgnieniu, i każdy stanął w szeregu na miejscu wyznaczonem. Denissow wydał ostatnie rozkazy piechocie tworzącej przednią straż, która zniknęła wkrótce pomiędzy drzewami, brodząc po błocie i tonąc w szarej a gęstej mgle. Pawełek trzymał konia swego za uzdę, czekając niecierpliwie chwili odjazdu. Umył się zimną wodą, co go bardzo odświeżyło. Tylko oczy świeciły się ogniem gorączkowym, a kiedy niekiedy dreszcz nim wstrząsała od głowy aż do stóp.
— Cóż, gotowe wszystko? — spytał Denissow. Przyprowadzono mu konia. Złajał gwałtownie kozaka że popręgi nie dość zaciśnięte i wskoczył raźno na siodło. Pawełek wsadził również nogę w strzemię, podczas gdy jego konik próbował jak zwykle ugryść go w łydkę. Uniósł się w górę lekko jak ptak, i siedząc już na siodle obejrzał się po za siebie na defilujących kozaków.
— Wasylu Dmytrowiczu — zbliżył się do Denissowa z minką pokorną, mówiąc tonem oblesnym i pieszczotliwym. — Powierzycie mi bodaj maleńki oddzialik nieprawdaż?
Denissow zapomniawszy prawie o istnieniu Pawełka spojrzał na niego zdumiony:
— Jednego li żądam od ciebie chłopcze stanowczo — rzekł surowo — żebyś mnie słuchał i nie wściubiał nosa, gdzie cię nikt nie potrzebuje. — Później już ani razu do Pawełka nie przemówił, gniewny i zafrasowany.
Gdy wyjechali nad brzeg lasu, dolinę oświetlały pierwsze dnia brzaski. Denissow wydał rozkaz esaułowi i kozacy przedefilowali po dwóch. Dowódzca pospieszył za nimi, spuszczając się z góry w jar głęboki. Konie ślizgając się po glinie rozmokłej, i opierając całą siłą na tylnych nogach, znalazły się niebawem na dole w wąwozie. Pawełek, u którego dreszcze coraz się wzmagały, jechał tuż obok Denissowa. Dniało na dobre, tylko jeszcze mgły wisiały, zasłaniały tu i owdzie widnokrąg i dalsze przedmioty. Denissow skupił swoich podkomendnych, a zwróciwszy się do esauła, skinął głową szepcąc:
— Dać sygnał umówiony.
Dowódzca kozaków podniósł rękę i posypały się trzy strzały jeden za drugim. W tej samej chwili konnica puściła się galopem wśród gradu kul. Pawełek okładał konia szpicrózgą, puszczając go wolno i wyskoczył na przód, nie bacząc wcale na Denissowa, który wołał za nim rozpaczliwie. Zdawało mu się, że po wystrzałach zrobiło się nagle jasno jak w południe. Dotarł do mostu, który przejechali już byli kozacy, potrącił jakiegoś piechura, wlokącego się z tyłu, i pędził dalej jak szalony. Przed nim migali się jacyś ludzie, Francuzi prawdopodobnie, przebiegając z jednej strony drogi na drugą. Jeden z nich pośliznął się i padł pod nogi jego koniowi. Trochę dalej zebrała się garstka kozaków przed drzwiami chaty, z której wychodziły krzyki i jęki najwyższej trwogi. Pawełek zbliżył się i zobaczył Francuza trupiej bladości, który ściskał kurczowo drzewce piki kozackiej godzącej mu prosto w pierś.
— Hurra dzieci! hurra! — huknął Paweł, a pocisnąwszy ostrogą konia, który i tak był cały okryty gęstą pjaną, puścił się cwałem, samym środkiem ulicy. Nie opodal grzmiała salwa z ręcznej broni. Kozaki, huzary i jeńcy rosyjscy w łachmanach, z nogami bosemi, zranionemi, poobwijanemi brudnemi szmatami; cały ten tłum biegał tędy i owędy, wrzeszcząc w niebogłosy. Jakiś młody Francuzik z gołą głową wywijał bagnetem, napadnięty z nienacka przez dwóch huzarów. Gdy zjawił się w tem miejscu Pawełek, Francuz był się już zwalił na ziemię.
— Zdaje się, że przybywam za późno — pomyślał Pawełek, dążąc w stronę gdzie strzelano najzawzięciej. Walczono w tym samym dziedzińcu, w którym siedział przed kilkoma godzinami Dołogow przy ognisku, rozmawiając najspokojniej z Francuzami. Nieprzyjaciele ukryci za płotem i w gęstych krzakach sadu, strzelali do kozaków zbitych w kłąb u bramy dziedzińca. Spostrzegł w chmurze dymu twarz Dołogowa bladą i drgającą kurczowo. Krzyknął był waśnie na swoich ludzi:
— Konnica na przód! Zajść im z boku i z tyłu! Piechota ma zostać na miejscu!
— Nie ruszać się z miejsca!... Hurra! — zawołał Pawełek tracąc zupełnie przytomność. I nie zatrzymawszy się ani na chwilę rzucił się w sam środek gdzie wrzała walka najzaciętsza. Zagrzmiała nowa salwa, świsnęły kule, kozacy z Dołogowem na czele wjechali w bramę, dymem osłonięci. Widać było Francuzów ciskających broń na ziemię i wołających o pardon, lub też próbujących odeprzeć kozaków z dziedzińca. Niektórzy biegli pędem z góry ku stawowi. Pawełek galopował dalej po dziedzińcu, ale rzecz szczególna, zamiast trzymać konia za uzdę, wymachiwał w powietrzu obiema rękami pochylając się coraz bardziej na siodle w jedną stronę. Gdy koń jego potknąwszy się o niedopaloną kłodę drzewa w ognisku na pół zagasłem, stanął jak wryty, zwalił się jeździec ciężko na ziemię. Ręce i nogi drgały jeszcze przez chwilę, głowa atoli pozostała nieruchoma. Kula karabinowa przeszła mu przez mózg. Wyszedł z domu oficer francuzki z białą chustką zatkniętą na końcu szpady i oznajmił Dołogowowi, że się wszyscy oddają w niedolę. Ten zeskoczył z konia i poszedł do Pawełka, lecącego twarzą do ziemi, z rozkrzyżowanemi ramionami.
— Oho! — machnął ręką marszcząc brwi i podążył na przeciw Denissowa.
— Boże wielki! zabity! — krzyknął tenże z najwyższą rozpaczą, poznawszy śmierć na pierwszy rzut oka, w tej zupełnej bezwładności ciała Pawełka biednego.
— Oho! — powtórzył Dołogow za całą odpowiedź, jakby mu ten wykrzyknik sprawiał pewną przyjemność. Potem udał się prosto ku jeńcom rosyjskim, których otoczyli już byli kozacy.
— Spodziewam się, że go tu zostawimy? — spytał z krwią najzimniejszą Denissowa, który milczał spiorunowany.
Zsiadł z konia, rękami drżącemi podniósł Pawełka i odwrócił twarzą do góry.
Była zwalana błotem i krwią zakrzepłą. — „Jestem przyzwyczajony jeść łakocie... mam wyborne rodzenki... zabierzcie je wszystkie“. — Mimowolnie przypomniał sobie te słowa Denissow. Kozacy spojrzeli zdumieni na swego dowódzcę, gdy najprzód wydarły się z jego piersi dziwne tony, podobne do szczekania małego pieska, aż nareszcie upadł na zwłoki Pawełka, oblewając łzami tę twarz tak mu przypominającą Nataszkę, z łkaniem gwałtownem, które mu piersi rozrywało.
Pomiędzy uwolnionymi jeńcami rosyjskimi był i Piotr hrabia Bestużew.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Piotr zasnąwszy tej nocy twardo jak zwykle, mimo ran w nogach, głodu i nędzy wszelakiej, widział we śnie przesuwające się obrazy i wypadki najrozmaitsze. To przebywał w swoim pałacu, otoczony przepychem i wygodami. To szedł z Platonem poczciwym u boku i jego wiernym Burkiem, pędzony nielitościwie dalej i dalej jako więzień przez rozbestwione i rozwścieklone coraz gorzej żołdactwo francuzkie. Naraz przypomniało mu się opowiadanie Karatajewa, nacechowane jak zawsze dziwnie rzewną prostotą i sensem moralnym, że nie powinno się nigdy sarkać na wyroki opatrzności, tylko przyjąć wszystko z pokorą i rezygnacją, co na nas Bóg zsyła. To opowiadanie tyczyło się kupca pewnego. Człowiek ten na wskroś uczciwy, bogobojny, rozdający hojnie jałmużnę ubogim, w miarę jak mu bogactw przybywało, wybrał się z serdecznym swoim przyjacielem na pielgrzymkę do Ławry kijowskiej. Zapędzeni burzą i ulewą gwałtowną, zanocowali w jakiejś karczemce samotnej wśród lasu. Nazajutrz gospodarz karczemki, zastał wszedłszy do swoich gości zrana, towarzysza kupca przebitego długim nożem obosiecznym. Nóż zaś skrwawiony znalazł się pod poduszką kupca. Ten klął duszę i ciało że niewinny, nie wie zaś kto zabił jego towarzysza, ma bowiem sen twardy niesłychanie, szczególniej gdy się utrudzi jak wtedy, idąc mil kilka piechotą. — Nie pomogły wszelkie zaklęcia — tłumaczył Platon — kupca puszczono najprzód przez rózgi, a potem obciąwszy mu nozdrza, odesłano na resztę życia do kopalni w Nerczyńsku. Tam człek bogobojny przebył już był lat dziesięć katorgi, korząc się przed bogiem i nie sarkając na Jego wyroki niezbadane. Aż raz po robocie, podczas zebrania wieczornego, skazańcy zaczęli się spowiadać z zbrodni popełnionych i za co który tu się dostał. Wtedy odzywa się ów kupiec, gdy spytano z kolei za co cierpi? — Z dopustu Bożego dziateńki! Nic złego nie popełniłem. Jam od was szczęśliwszy. Wy macie każdy straszny ciężar na sumieniu... ten zatracił jedną duszę, ten dwie i trzy wyprawił na tamten świat bez spowiedzi... Ja gdy się kajam przed Bogiem, to Mu tylko dziękuję pokornie za krzyż zesłany, żal mi jedynie żony i dzieci, które znoszą hańbę moją, choć jam nie zabił... nie tknął się nawet towarzysza podróży, o którą to zbrodnię mnie posądzono i skazano! — Wtedy widząc łzy starca płynące obficie, rzuca mu się do nóg jeden z skazańców i woła rozpaczliwie:
— Ja to zamordowałem i tego człowieka, w celu rabunku, jak pięciu innych, a potem wsadziłem ci biedny ojczulku nóż skrwawiony pod poduszkę! — I doniósł sam o tem komu należało... pisano... przeglądano akta sądowe, nim to jednak ukończono, nim car dowiedział się o tem, nakazując nie tylko uwolnić starca, ale hojnie mu wynagrodzić doznane niewinnie katusze, już go nie mogli odszukać, poszedł po zapłatę do nieba, przed tron tego Sędziego najwyższego, który jeden jest w sądach nieomylnym, jak i we wszystkiem innem — zakończył Platon opowiadanie z namaszczeniem. Potem w sennem widzeniu obiły się o Piotra uszy dwa strzały. Podli żołdacy skrócili niemi samowolnie cierpienia biednego Karatajewa, który ledwie mógł się wlec dalej o kuli. Zdawało mu się że słyszy żałosne wycie Burka wiernego, który żadnem nawoływaniem nie dał się oderwać od ciała skrwawionego swego pana i przy nim zapewne zginął z głodu i zimna. Nagle stanął przed nim Dobrodziej... Chciał go właśnie spytać, jakiem prawem ci dwaj żołdacy mogli bezkarnie zamordować takiego najlepszego człowieka jak Platon?... gdy w tem zamiast odpowiedzi od nieboszczyka, zagrzmiały nad nim salwy z ręcznej broni i sen pierzchnął bezpowrotnie. Obudził się nie wierząc oczom własnym. Był wolny, otaczali go zewsząd żołnierze rosyjscy. — „Bracia! przyjaciele! kamraci!“ — powtarzano bez końca i miary, padając w ramiona jedni drugim. Żołnierze ściągali z nóg buty, aby oddać je więźniom bosym. Ofiarowano im co kto mógł; karmiono zgłodniałych, płacząc rzewnie nad ich nędzą nie do opisania. Piotr rozszlochał się jak dziecko, a nie mogąc z nadmiaru wzruszenia słowa wykrztusić, rzucił się na szyję pierwszemu lepszemu żołnierzowi, ściskając jakby brata rodzonego.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dołogow stojąc na progu domu przez kule zniszczonego patrzał na przesuwających się jeńców. Uderzał przytem zlekka szpicrózgą po butach wysokich à la Suwarow. Pod świeżem wrażeniem napadu i rozbicia zupełnego, o czem ani im się wczoraj przyśniło, Francuzi rozprawiali głośno o tym fatalnym wypadku, zwalając winę jedni na drugich. Skoro jednak uczuli na sobie wzrok Dołogowa, jak stal zimny i jak jej ostrze na wskróś przeszywający i najodważniejszym krew się w żyłach ścinała, a słowa na ustach zamierały. Pojmowali instynktownie, że ten wzrok nie zapowiadał im niczego dobrego. O dwa kroki od Dołogowa, kozak znaczył korkiem na kawałku drzewa każdą pięćdziesiątkę.
— Ile tam tego? — spytał pogardliwie Dołogow.
— Dwie setek wasza miłość — żołnierz odpowiedział.
— Dalej, dalej — machnął ręką, a z ócz jego sypały się iskry prawie, jak z ślepiów tygrysa, gdy ma się rzucić na upatrzoną ofiarę.
Denissow tymczasem, z głową odkrytą w milczeniu ponurem, smutny i znękany, mimo odniesionego zwycięztwa, pomagał nieść ciało Pawełka do grobu na prędce wykopanego w głębi ogrodu, pod drzewem rozłożystem. Sam je tam złożył, sam rzucił pierwszą grudkę ziemi, zanosząc się powtórnie od płaczu.