Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom V
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Pewnego wieczora, gdy hrabina Rostow zdjąwszy z głowy fałszywe loczki, i uwolniwszy się z reszty ubrania, krępującego jej wolne ruchy, wybijała pokłony przed Ikonostasem, w nocnym czepku i wygodnym flanelowym kaftaniku, wpadła Nataszka jak wicher do matki pokoju, również w nocnym stroju, na bosaka, z główką całą w papilotach. Matka żegnając się raz po raz, jęczała i stękała, z ostatniemi słowami na ustach modlitwy wieczornej: — „Gdybym nie miała się więcej obudzić, i to łoże na którem spocząć zamyślam, miało mi się stać grobem, przyjm o Panie miłosierny grzeszną duszę moją, i nie sądź mnie według moich nieprawości, tylko według Twojego nieprzebranego miłosierdzia“... — Spostrzegłszy córkę wpadającą, hrabina zmarszczyła brwi groźnie, nie przerywając wcale modłów gorących. Nataszka zarumieniona, dziwnie rozgorączkowana, widząc matkę uderzającą czołem o ziemię, stanęła jak wryta, pokazała język jak prawdziwa mała swywolnica, wyłapana na figlu komuś wypłatanym, i czekała mocno zmieszana i zakłopotana. Widząc że matka nie myśli tak rychło modłów ukończyć, podbiegła do łóżka i wsunęła się pod kołdrę, tonąc w stosie pierzyn puchowych, które mimo swojego ciepła i rozkosznej miękości, przenikały, sądząc po modłach w niebo zasyłanych, duszę hrabiny, myślami i przeczuciami dziwnie ponuremi i smętnemi. Była to szeroka łożnica małżeńska, ze stosem poduszek po jednej i drugiej stronie, w pięciu rozmaitych wielkościach, aż do małej kwadratowej poduszeczki Jaśkiem nazywanej. Nataszka schowała się cała w tej puchowej powodzi. Skręciła się w kłębuszek jak kotka, dała zrazu nura pod ostatnią pierzynkę, nareszcie owinąwszy się nią po same uszy, wyściubiła główkę z minką rozkoszną dzieciaka rozigranego. Chciała zobaczyć co też matka myśli dalej robić? Hrabina wybiwszy nareszcie należytą ilość pokłonów, powstała z posadzki, zbliżając się do łóżka z surowym marsem na czole. Na widok swojej pieszczoszki uśmiechniętej i rozradowanej, zmiękła hrabina od razu, i zamiast połajania, uśmiechnęła się nawzajem do lubej swywolnicy:
— Cóż ty znowu wyrabiasz? Po coś wlazła z głową pod pierzynę? — próbowała hrabina przemówić tonem surowym, co jej się nie szczególnie udawało. — Jutro nie będzie można wyczesać pierza z twoich loków!
— Mamo! mamuńciu! można troszkę pogawędzić? Bodaj odrobinkę? — prosiła słodziutko Nataszka, obejmując matkę ramionami i pocałunkami zjadając rzeczywiście. — Jeszcze tylko jeden całusek... ot tu!... w ten pulchniutki śliczniutki podbródeczek...
Znowu zaczęła ściskać matkę, ze zwykłą u niej gwałtownością. Czyniła to jednak tak zręcznie, tak umiała wśliznąć się i wyśliznąć, że nigdy matce bólu tem nie sprawiła.
— O czem że chcesz plaplać dziś wieczór? — spytała matka, na poły żartem, na poły serjo, tonąc w łóżku ze swojej strony i ułożywszy się wygodnie na stosie poduszek. Nataszka tymczasem, znowu się zwinęła w kłębuszek, przycupnąwszy na połowie łoża, przeznaczonego dla ojca. Miała teraz minkę niesłychanie poważną i uroczystą.
Owe odwiedziny nocne Nataszki, powtarzające się prawie codzień, zanim hrabia wrócił z klubu, były dla matki źródłem rozkoszy niewypowiedzianych.
— No! zaczynaj już raz swywolnico... i ja mam ci mówić o czemś nader ważnem.
Nataszka zatkała usta matce, przykładając do nich ruchem pieszczotliwym swoją twarzyczkę.
— Chcesz zapewne mówić o Borysie?... Z tem samem i ja przychodzę... Wszak szykowny, chwacki z niego chłopiec, nieprawdaż mateczko?
— Nataszko, skończyłaś lat szesnaście, w twoim wieku byłam już zamężna. Pytasz jak go znajduję? Rzeczywiście bardzo przystojny, uważam go prawie za syna i lubię go całem sercem. Czegożbo ci się właściwie zachciewa? O czem myślisz? Czego pragniesz? Nie uszło i to mojej uwadze, żeś mu na dobre głowę zawróciła, ale co ma być z tego?...
Hrabina spojrzała ukradkiem na córkę. Nataszka siedziała nieruchoma, wlepiwszy wzrok bezmyślny w jednego ze sfinksów wyrzynanych z mahoniu, które w czterech rogach służyły za nogi łożnicy. Uderzył tym razem matkę wyraz dziwnie zamyślony i smętny, jej twarzyczki tak zwykle wesołej, aż do pustoty. Słuchała matki i dumała sama głęboko.
— A potem? — hrabina powtórzyła z naciskiem. — W jakim celu właściwie głowę mu zawracałaś? Poślubić go nie możesz, wiesz o tem dobrze!...
— Dlaczego? — spytała głucho.
— Bo jest dla ciebie za młody, za ubogi, nadto bliski krewny, i że ty go w końcu wcale nie kochasz.
— Któż to mamie powiedział?
— Moje własne oczy... a to nie dobrze, moja droga, kokietować z kimś na zimno.
— Gdybym jednak pragnęła wyjść za niego?
— Posłuchaj mnie... mówię całkiem na serjo, i...
Nie pozwoliła matce dokończyć. Porwała jej rękę impetycznie, wycałowała z wierzchu, ze spodu, potem zginała palec po palcu, całując osobno każde zgjęcie, przyczem mruczała z cicha:
— Styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj. Niechże mateczka mówi teraz dalej!
Matka zamilkła, oddana cała rozkoszy nadziemskiej, wpatrywania się w swoje dziecko najukochańsze.
— Tak, źle robisz. Obecnie nikt sobie nie przypomina, waszych stosunków dziecięcych, a Borysa zbytnia poufałość z tobą, może cię skompromitować w oczach innych młodych ludzi... po cóż zresztą dręczyć go niepotrzebnie!... Mógłby znaleść sobie partję odpowiednią, jaką pannę bogatą, co jest dla niego warunkiem koniecznym w przyszłości. Tymczasem teraz za tobą szaleje...
— Czy na prawdę szaleje?... — szepnęła Nataszka.
— Zacytuję ci pewien przykład, mnie samej dotyczący. Miałam bliskiego krewnego...
— Wiem, już wiem... Cyryla Andrzejewicza, nieprawdaż? Ależ on taki stary!
— Oh! wtedy był pięknym i smukłym jak sosna młodzieńcem!... Pomówię o tem z Borysem; musi zaprzestać tych nazbyt częstych wizyt u nas...
— Dla czego, skoro mu to sprawia przyjemność?
— Bo to go do niczego nie doprowadzi.
— Skądże mama może wiedzieć o tem tak na pewno? Błagam cię mateczko najusilniej, nic mu o tem nie wspominaj! — zawołała Nataszka rozdrażniona i dotknięta do żywego, jak ktoś, komu chcą wydrzeć gwałtem jego własność. — Dobrze, nie poślubię go, na to zgoda... dla czegóż jednak miałby przestać bywać u nas? Dlaczego pytam, skoro to jest przyjemnem, i mnie i jemu? Dla czego nie ma to trwać dłużej?
— Jakto dłużej? Co pod tem rozumiesz?
— No tak!... Moglibyśmy bawić się dalej... Cóż to szkodzi, że nie zostanę nigdy jego żoną! Będzie tak „dłużej“...
— Zapewne! — matka śmiechem wybuchnęła. — Czego się zachciewa tej swywolnicy, patrzcież państwo?... Bawić się tak dalej... wiecznie! — powtórzyła drwiąco słowa Nataszki.
— Niechże bo mama tak się nie śmieje... aż łóżko trzeszczy! Jak mama do mnie podobna! taka sama śmieszka, jak ja nieprzymierzając!... Proszę zaczekać! — Porwała na nowo matki rękę, zginając palce, całując każdą kosteczkę i kończąc rachunek rozpoczęty: — Czerwiec, lipiec, sierpień!... Mamo, on jest na prawdę rozkochany do szaleństwa! Cóż ty o tem myślisz? Czy kochano się w tobie tak samo? Ładny chłopiec, niema co mówić, nawet piękny! Tylko nie w moim guście: nadto wązki, niby szafka od naszego zegara w sali jadalnej. Widzę że mnie mama nie rozumie... Za wąski, i taki jakiś nijaki, jak kolor popielaty, którego nie znoszę...
— Co ty pleciesz za głupstwa!
— Że też mama nie może mnie zrozumieć? Mikołko byłby mi zaraz słuszność przyznał. Bestużew, ten mi się podoba. Robi na mnie wrażenie dużego kwadratu szafirowo-pąsowego.
— Zdaje mi się, że i tego grubego niedźwiedzia kokietujesz moja panienko?... Ej! ej! — matka pogroziła jej od nosa.
— Ależ bynajmniej! Ten zresztą jest massonem, odkryłam niedawno tę tajemnicę... Jest dobrym, anielsko poczciwym!... Zawsze mi się jednak przedstawia szafirowo-pąsowym... jakby to mateczce wytłumaczyć?...
— Nie śpi, moja droga, mała hrabinka? — zawołał w tej samej chwili mąż pod drzwiami.
Nataszka skoczyła z łóżka równemi nogami, i jednym susem znalazła się za drzwiami, tamtym przeciwległemi, którymi miał wejść ojciec.
Długo w nocy zasnąć nie mogła. Dumała na raz nad tysiącem rzeczy. Kończyła zaś na tej konkluzji, że nikt jej nie może pojąć, nikt się nawet nie domyśla tego, o czem ona wie, i nikt nie umie ocenie jej należycie.
— Niby to Sonia mnie rozumie? — wzruszyła miłosiernie ramionami. Spojrzała na kuzynkę, która spała twardo, z ramionami podłożonemi z gracją pod piękną główkę, okoloną grubemi splotami włosów kruczych. — Bodaj tak!... nadto cnotliwa, nadto święta!... Kocha nad życie swojego Mikołaja, nie troszcząc się zresztą o nikogo... Z mamą ta sama historja! Dziwna rzecz, na prawdę? Jestem przecie bardzo sprytna, pełna inteligencji, i... jaka ona śliczniutka! — dodała w trzeciej osobie, jakby kładła ten komplement do niej wystosowany, w usta kogoś innego, który zrodził się w jej bujnej wyobraźni, obdarzony wszelkiemi doskonałościami, Feniks prawdziwy pomiędzy ludźmi, o całe niebo wyższy rozumem, nad rzeszę pospolitych śmiertelników! — Wszystko za nią przemawia — mówił dalej ten szarmancki nieznajomy — śliczna, rozkoszna, zgrabna, czarująca; pływa, pluskając się swobodnie po wód zwierciadle, niby rybka zwinna; jeździ na koniu niezrównanie, a jaki ma głos! jaki głos cudowny!... — Tu Nataszka nie mogła wytrzymać, i zanuciła kilka taktów ze swojej ulubionej mszy Cherubiniego. Potem zawołała na poczciwą Duniaszkę (starą piastunkę ich wszystkich) prosząc żeby zgasiła świecę. Jeszcze starowina nie wyszła była z pokoju, kiedy Nataszka już była uleciała w świat rozkoszny snów błogich, gdzie wszystko było o wiele piękniejszem, łatwiejszem, niż w życiu rzeczywistem, o wiele ponętniejszem... zwyczajnie jak sen...
Nazajutrz hrabina Rostow, rozmówiła się stanowczo z Borysem, i ten odtąd przestał bywać w ich domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.