Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VI |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI |
Indeks stron |
Tak więc książę Mikołaj Andrzejewicz Bołkoński, sprowadził się był istotnie do Moskwy, zaraz z początkiem zimy. Jego przeszłość, wiadomości wszechstronne, dziwactwa nawet, jakiemi odznaczał się ten oryginał, nie mający sobie równego, wszystko to przyczyniało się wielce, do otoczenia go rodzajem nimbusu w oczach ogółu. Znane były całemu światu jego uczucia arcypatryotyczne, i nienawiść niczem nie pokonana do Francuzów. Ponieważ w owej epoce i w Moskwie nastąpiło pewne oziębienie w zapale i uwielbieniu dla cara Aleksandra, te wszystkie względy i powody jednały starcowi ogólny szacunek i uznanie. Wkrótce dom jego stał się miejscem zbornem, centrum, opozycji moskiewskiej przeciw rządowi.
Książę posunął się był bardzo w tym czasie. Zgrzybiałość okazywał nieraz, przez nagłe zasypianie wśród rozmowy i najbardziej ożywionej. O wypadkach bieżących zapominał natychmiast, na odwrót, jak to bywa często u starców, pamiętał najdokładniej, co się działo w jego młodości i wieku dojrzałym. Zdradzał się również z zgrzybiałością, która przechodziła prawie w dziecinnienie, przyjmując z radością śmieszną, u kogoś, stojącego nad grobem, miano naczelnika stronnictwa malkontentów. Czasem atoli, wyglądał jeszcze imponująco, gdy ukazywał się wieczorem w sali jadalnej podczas wieczerzy. Włosy wysoko podczesane i upudrowane, tworzyły nad czołem niby świetlaną aureolę. Nosił zawsze długi surdut podbity i obłożony sobolami. Kiedy niekiedy, bądź cytował rozmaite krotochwilne anegdotki ze swojej młodości, lub też chłostał bez litości, dowcipami i docinkami niesłychanie dokuczliwemi, obecną politykę i ludzi występujących na widownię. Słuchano go zawsze w nastroju uroczystym, w milczeniu głębokiem, otaczając starca oznakami czci najwyższej. Dom jego przedstawiał całość imponującą, będącą w harmonji zupełnej z jego własną osobistością. Pyszne umeblowanie, przypominało początek wieku XVIII. Służba występywała zawsze w pełnej gali. On sam, przemawiający tonem ostrym, ucinkowym, dumnym i despotycznym, ale nie mniej logicznie i nader rozumnie, był przedstawicielem, epoki nie istniejącej już obecnie. W tym ponurym obrazie zagrobowym niejako, urokiem jedynym, była słodka, cicha i łagodna księżniczka Marja, jak i fertyczna, zalotna, uśmiechająca się do każdego jednakowo, panna Bourrienne. Obie usługiwały starcowi na wyścigi, co wpływało również dodatnio na gości. Zapominali samoluby, że w życiu jest jeszcze więcej godzin, niż tych kilka, poświęconych wspólnej zabawie. Gdy one mijały, despotyzm starca, dawał się uczuć boleśnie domownikom, a w szczególności biednej córce, drżącej wiecznie ze strachu przed ojcem. Pozbawiona swojej rozrywki najmilszej, rozmów z Dziećmi Bożemi, i samotności, kiedy wolno jej było przynajmniej wypłakać się i użalić przed Bogiem, co zawsze wpływało na nią uspakajająco, księżniczka Marja czuła się w Moskwie bardzo nieszczęśliwą. Nie bywała u nikogo, więc też pobyt w wielkiem mieście, nie przynosił jej żadnej odmiany na lepsze, nie sprawiał żadnej przyjemności. Przestano ją nawet zapraszać, wiedząc z góry, że ojciec nie pozwoli jej nigdzie być bez siebie, on zaś w skutek braku sił, nie może jej towarzyszyć. Zniknęła również bezpowrotnie wszelka nadzieja wyjścia za mąż, dla biednej męczennicy. Było aż nadto widocznem, po sposobie, z jakim obchodził się z każdym młodym człowiekiem, który mógłby był posunąć o rękę córki, że stary dziwak, nie ma jej wcale na zbyciu, i ani myśli o rozłączeniu się z nią za swego życia. Przyjaciółek nie posiadała wcale w Moskwie. Po przyjeździe do miasta, rozczarowała się nawet najzupełniej, co się tyczy dwóch istot, dla których miała dotąd najwięcej przyjaźni: Pierwszą była Francuzka, od której trzymała się teraz jak najdalej, mając po temu nader ważne powody; drugą Julja Kuragin, z tą korespondowała wytrwale przez długich pięć lat, aby przekonać się przy pierwszem z nią bliższem zetknięciu, że nie ma między niemi niczego wspólnego, ani jednej cienkiej niteczki, wiążącej ich dusze nawzajem! Julja zostawszy po śmierci obu braci, świetną partją, panną krociową, tonęła w wirze zabaw wszelakich, poszukując męża gwałtownie. Mimo niezwykłej urody, zaczynała iść w słup po trochę. Trzydziestka była tuż blisko, był zatem czas najwyższy, wygrać wszystkie na raz atuty, byle zdobyć męża jak najrychlej. Postanowiła nieodwołalnie, że musi zaręczyć się przynajmniej tej zimy. Biedna księżniczka Marja, uśmiechała się smutno każdego czwartku, myśląc, że nie tylko nie ma już pisać do kogo, ale że i te wizyty Julji oddawane jej raz na tydzień, stały się dla niej zupełnie obojętnemi, prawie uciążliwemi. Porównywała się mimowolnie do owego starego emigranta Francuza, który naglony, żeby ożenił się raz z przedmiotem swojej stałej, od lat wielu miłości, odmówił, mówiąc z całą naiwnością: — „Jeżelibym się z nią ożenił, gdzież spędzałbym wszystkie wieczory?“ — Tak samo jak on, żałowała teraz, że obecność Julji w Moskwie przerwała ich wzajemne wylewania uczuć na papier, że nie ma już nikogo, komuby mogła powierzyć ciężkie troski i zgryzoty uciskające ją co dzień więcej. Książę Andrzej miał powrócić niebawem. Zbliżał się termin jego ślubu z Nataszką. Ojciec jednak nie był ani na włos lepiej usposobiony, dla tego jego przyszłego związku. Wręcz przeciwnie przedmiot ten rozdrażniał starca w najwyższym stopniu. Każde wspomnienie o Rostowach wprawiało go w gniew niepohamowany. Jego usposobienie zawsze gwałtowne i nieznośne, teraz dochodziło do granic ostatecznych brutalności i znęcania się nad biedną córką. Nauka udzielana przez księżniczkę Marję, jej sześcioletniemu siostrzeńcowi, stanowiła jedną więcej dla niej troskę i zgryzotę. Spostrzegła bowiem z najwyższem przerażeniem, że jest prawie tak samo niecierpliwą, jak jej ojciec. Ileż razy wyrzucała sobie najostrzej, wybuchy gniewu i uniesienia o byle co? A jednak zawsze to właśnie stawało zaporą pomiędzy nią, a dzieckiem. Mimo chęci najszczerszych, przelania niejako w chłopczynę ukochanego, wszelkich wiadomości, które sama posiadała, ubezwładniał jej starania strach dziecka, przed gniewem ciotki. Zmieszane, niepewne, spodziewając się z góry surowego napomnienia, jeżeli nie kary nawet, dziecko odpowiadało ni w pięć, ni w dziewięć. Wtedy nie posiadając się z gniewu, zaczynała krzyczeć, jakby to miało ułatwić dziecku zrozumienie nauki, biła w stół pięścią, a najczęściej w końcu, porywała chłopca za ramię i kazała mu klęczeć „w kącie“. Skoro wyrok wydała, wybuchała płaczem spazmatycznym. Wyrzucała sama sobie nieczułość, niegodziwość, i znęcanie się nad biednym sierotą. Wtedy zwykle chłopczyna wysuwał się z kąta — „bez cioci pozwolenia“ — a odejmując jej dłonie od twarzy łzami zalanej, zaczynał ją pocieszać, całował i pieścił, póki płakać nie przestała. Najcięższym krzyżem atoli do dźwigania, były wściekłe ojca humory, który z dniem każdym stawał się dla niej okrutniejszym. Gdyby był jej kazał modlić się całą noc, gdyby ją był wybił, lub zmuszał do noszenia drzewa i wody, byłaby się poddała jego rozkazom bez szemrania. Ale ten straszny tyran, który ją kochał po swojemu, prześladował ją tem boleśniej, właśnie z powodu tego przywiązania. Nie tylko posiadał w najwyższym stopniu dar piekielny, drażnienia jej i dopiekania do żywego, sprawiało mu w dodatku największą przyjemność, dowodzić jej na każdym kroku, jak jest głupią, jak nie ma nigdy i w niczem słuszności. Od kilku miesięcy odznaczał pannę Bourrienne coraz widoczniejszemi grzecznościami, nadskakiwał jej prawie. Myśl rzucona zrazu, byle zirytować córkę, że skoro syn żeni się z Nataszką Rostow, on weźmie ślub z Francuzką, zaczynała na serjo kiełkować w umyśle zdziecinniałym starca, mimo całego bezsensu tejże. Marja atoli nie przypuszczała ani na chwilę, żeby ojciec mógł popełnić na starość podobne szaleństwo. W jego częstem napomykaniu o tem, widziała jedynie chęć dokuczania jej i ranienia do głębi jej serca.
Dnia pewnego starzec w obecności córki, najprzód pocałował Francuzkę w rękę z galanterją, a następnie pociągnął bliżej i wycisnął na jej ustach namiętny pocałunek. Marja spłonęła rumieńcem wstydu, wstrętu i oburzenia. Wstała wychodząc natychmiast z pokoju. Gdy za chwilę później spotkała się z nią Francuzka, jak zawsze figlarnie uśmiechnięta, otarła łzy czemprędzej, zbliżyła się do niej, obrzucając najdotkliwszemi wymówkami:
— To szkaradnie, nikczemnie, nieludzko wyzyskiwać w sposób tak ohydny, słabostkę starca nad grobem... Precz! i nie pokazuj mi się więcej na oczy podła intrygantko... — wykrzyknęła w końcu głosem stłumionym przez łkanie gwałtowne.
Nazajutrz ojciec nie odezwał się do niej ani jednem słowem, zauważyła jednak podczas objadu, że pannie Bourrienne podają półmiski przed nią. Gdy biedny stary kamerdyner, zapomniawszy na nieszczęście o tym nowym kaprysie swego pana, podał kawę czarną pierwszej księżniczce Marji, starzec wpadł w furję po prostu. Zwalił laską starego, wiernego jak pies sługę, oświadczając kategorycznie, że wypędza go natychmiast:
— Zapomniałeś łotrze jakiś... — wrzeszczał książę, trzęsąc się z gniewu. — Zapomniałeś o moim wyraźnym rozkazie?!... Ona jest i zostanie pierwszą w moim domu, rozumiesz bydlaku?!... To moja najlepsza i jedyna przyjaciółka... A gdybyś ty się ośmieliła kiedykolwiek, do takich obelg, jakiemiś ją wczoraj wieczorem obrzuciła, pokażę ci, kto tu jeszcze panem... Ruszaj na złamanie karku i niech cię więcej nie widzę, lub przeproś ją natychmiast.
I księżniczka Marja poprosiła rzeczywiście Francuzki o przebaczenie, jeżeli uniosła się mimowolnie, poczem otrzymała z wielkim trudem tę łaskę, że ojciec darował winę kamerdynerowi.
Wskutek tych scen nieszczęsnych, powstawała walka groźna i straszna w sercu biednej ofiary, jej dumy tak okropnie zdeptanej, z pokorą prawdziwej chrześcijanki. Czyż godzi się jej oskarżać ojca, tego starca zgrzybiałego, którego godziny prawie policzone? Czyż nie widzi jak maca w koło siebie, nie mogąc dostrzedz wzrokiem osłabionym okularów? Czyż nie uważa jak z dniem każdym traci bardziej pamięć, idzie krokiem chwiejnym, bojąc się zdradzić przed kimkolwiek, ze swojem coraz większem niedołęztwem, jak usypia z głową na talerzu, skoro przestanie na chwilę krzyczeć i łajać?...
— Nie do mnie sąd o nim należy — powtarzała z żalem i skruchą, prosząc Boga o przebaczenie, za ten bunt mimowolny, który był powstał na chwilę w jej duszy.