Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VI |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI |
Indeks stron |
Był w Moskwie, w tym czasie, młody lekarz, Francuz, bardzo piękny mężczyzna, postaci okazałej, słusznego wzrostu, miły i uprzejmy, jak to potrafią wszyscy jego współziomkowie, jeżeli im tego potrzeba do własnego interesu. Wkrótce zasłynął w całem mieście, w kołach i najbardziej arystokratycznych. Wszędzie przyjmowano go otwartemi ramionami, obchodząc się z nim, jak z najserdeczniejszym przyjacielem.
Stary książę, wielki niedowiarek, jak we wszystkiem, tak i co do zdolności w ogóle, adeptów Eskulapa, wezwał go jednak do siebie, idąc w tem za radą i prośbą usilną panny Bourrienne. Tak się później przyzwyczaił do owych wizyt lekarskich, że doktor Métivier, bywał u niego regularnie dwa razy w tygodniu.
W dniu św. Mikołaja, cała Moskwa dążyła do wspaniałego pałacu Bołkońskich, aby starcowi złożyć życzenia. Nie przyjmowano jednak nikogo, prócz kilku najserdeczniejszych, zaproszonych na objad, i wymienionych po nazwisku w spisie wręczonym wcześnie zrana na rozkaz księcia jego córce.
Métivier sądził że dobrze uczyni, z swojego tytułu lekarskiego, jeżeli przestąpi zakaz surowy i wejdzie nie wezwany do pokoju pacjenta, który dnia tego był specjalnie w humorze nie do zniesienia. Wlókł się mozolnie z pokoju do pokoju, czepiając się każdego słowa wymówionego najniewinniej, każdego giestu niemal, byle znaleźć powód do gniewnych wybuchów. Marja znała aż nadto dobrze z własnego, smutnego doświadczenia, to fatalne usposobienie, wiecznie gotowe do wybuchu niby broń nabita na ostro. Cały ranek przeszedł jej w trwodze śmiertelnej. Wybuch jednak nie nastąpił, aż do wizyty niefortunnej młodego lekarza. Pozwoliwszy mu wejść do księcia pokoju, sama usiadła obok w salonie, z książką w ręce, skąd mogła usłyszeć z łatwością, a przynajmniej domyśleć się, co się dzieje w gabinecie.
Zrazu dał się słyszeć głos Francuza, potem księcia, nareszcie dwa głosy zmieszały się razem, a w końcu drzwi otworzono z łoskotem, na progu ukazał się lekarz skamieniały z przerażenia, za jego zaś plecyma starzec w białym szlafroku, z twarzą wykrzywioną kurczowo, w napadzie gniewu wściekłego:
— Ty tego nie rozumiesz — ryczał starzec, jakimś tonem nieludzkim — ale ja rozumiem, szpiegu francuzki, niewolniku Buonapartego... precz, precz z mego domu... — i zatrzasnął drzwi z całej siły.
Métivier wzruszył miłosiernie ramionami, zbliżając się do panny Bourrienne, która na ten hałas piekielny, nadbiegła czemprędzej z dalszych pokoi, i rzekł wymijająco:
— Książę jakoś dzisiaj w złym humorze... Ale uspokój się pani... nie ma nic zastraszającego... żółć cokolwiek poruszona... jutro zajrzę zaraz z rana...
Wyszedł natychmiast z salonu nakazując cichość jak największą. Za drzwiami tymczasem słychać było stuk pantofli uderzających o posadzkę i wykrzykniki starca urywane:
— Zdrajcy! Szpiegi!... Zdrada na około!... Ani jednej duszy poczciwej!... ani chwili spokoju!...
W kwadrans później, zawołano Marję do ojca, gdzie nareszcie pękła bomba, od rana kręcąca się w powietrzu. Czyż to nie jej wina, jej wyłącznie, że ten łajdak, szpieg wcisnął się aż do jego pokoju?... Na cóż posłał jej spis osób, które pragnie dziś widzieć jedynie?... Gdzież go podziała?... Z jej łaski nie może ani żyć, ani umrzeć spokojnie!...
— Trzeba zatem rozłączyć się nam, rozłączyć nieodwołalnie, dowiedz się o tem księżniczko, chciej to sobie bobrze zapamiętać! Nie wytrzymam już dłużej z tobą! — Wyszedł na chwilę z pokoju, wrócił atoli niebawem, siląc się obecnie na ton spokojny, i zupełnie obojętny:
— Nie sądź, że mówię w uniesieniu; rozważyłem dokładnie każde słowo: musimy się rozdzielić. Poszukaj sobie księżniczko schronienia gdziekolwiek, gdziekolwiek! — Odłożywszy na bok sztuczną spokojność, wpadł na nowo w szał dziki, zaczął jej wygrażać pięściami i wrzasnął na cały głos: — Powiedzieć komu, że nie znalazł się ani jeden dość wielki durak, aby mi zdjąć ten ciężar z karku i ożenić się z nią! — Pokazał córce drzwi, zamknął je za nią gwałtownie, kazał z kolei przywołać do siebie Francuzkę i wreszcie cicho się zrobiło w księcia apartamencie.
Sześciu biesiadników, zaproszonych na objad weszło jednocześnie, z uderzeniem drugiej godziny. Byli to: hrabia Roztopczyn, książę Łapuszkin ze swoim siostrzeńcem, jenerał Czatrow, stary wojak, i towarzysz broni księcia Bołkońskiego, Piotr i Borys Trubeckoj. Wszyscy czekali w salonie na wejście solenizanta.
Borys, który znajdował się w Moskwie na urlopie, postarał się, żeby go księciu przedstawiono. Następie tak zręcznie manewrował, że potrafił wśliznąć się w łaski starca. Dla niego też jednego zrobił dziwak ten wyjątek, że go przyjmował w swoim domu, mimo że był młodym człowiekiem na ożenieniu.
Pałac Bołkońskiego nie zaliczano wprawdzie do tak zwanego „wielkiego świata“, a jednak poczytywano za wielki zaszczyt i chlubiono się tem, jeżeli książę raczył kogo do siebie zaprosić. Borys umiał pochwycić w lot tę wskazówkę, gdy przed kilku dniami, hrabia Roztopczyn, proszony na objad, przez jenerała komenderującego, odmówił tamtemu tem się tłumacząc:
— Wasza ekscellencja raczy mi przebaczyć, muszę jednak w dniu św. Mikołaja, iść się pokłonić relikwiom księcia Mikołaja Andrzejewicza.
— Ah! tak! bardzo słusznie! — komenderujący głową skinął potakująco. — Jakże się miewa czcigodny starzec?
Garstka nieliczna biesiadników, zebrana w olbrzymim salonie, umeblowanym jak przed stu laty, wyglądała na sędziów przysięgłych, zastanawiających się w ustroju uroczystym, nad wyrokiem, za jaką wielką zbrodnię popełnioną. To milczeli, to szeptali prawie półgłosem jeden do drugiego. Zjawił się na końcu gospodarz oczekiwany niecierpliwie. Był chmurny i ponury. Księżniczka Marja zmieszana i onieśmielona więcej niż kiedykolwiek, odpowiadała półgębkiem gościom swego ojca. Można było zauważyć z łatwością, że myślami błądziła gdzieś indziej, nie słysząc prawie tego, co do niej mówiono. Hrabia Roztopczyn podtrzymywał jedynie wątek rozmowy. Bądź opowiadał najświeższe nowinki brukowe, bądź też zapuszczał głębiej sondę, po wiadomości z dziedziny polityki.
Łapuszkin i jenerał Czatrow prawie ust nie otwierali. Książę Bołkoński słuchał zaś z powagą najwyższego arbitra, którego zdanie ma przeważyć szalę sądu, na tę, lub ową stronę. Kiedy niekiedy to skinął głową, to bąknął jakie słówko, dając poznać, że zwraca łaskawie uwagę, na kwestje poddawane jemu do rozstrzygnienia. Skoro weszła ogólna rozmowy na tory polityki ościennej, można było domyśleć się po tonie w jakim ją prowadzono, że ganią w ogóle Rosjan pod tym względem, że uważają wszystko za chybione, że słowem: wszystko idzie na opak, inaczej niżby iść powinno, ze złego schodząc na najgorsze! Jedynym hamulcem w tych krytykach, była uświęcona i nietykalna cara osoba. Tu urywała się natychmiast rozmowa, jeżeli aby coś wytłumaczyć i jaśniej wyłożyć, potrzebaby było zacytować jakiś krok fałszywy, popełniony przez samego monarchę.
Rozprawiano pomiędzy innemi, o zajęciu przez Napoleona, wielkiego księstwa Oldenburgskiego, ostatniej nocie dyplomatycznej ze strony Rosji, rozesłanej do wszystkich dworów europejskich, która miała być bardzo nieprzyjazną, dla zaborcy.
— Bounaparte tak się obchodzi z całą Europą, jak korsarz ze zdobytym okrętem — odezwał się Roztopczyn powtarzając z przyjemnością frazes obiegający Moskwę w kółko od kilku dni. — Cierpliwość czy też zaślepienie monarchów jest rzeczywiście czemś niepojętem! Jedynie protestował nasz pan najmiłościwszy przeciw okupacji wielkiego księstwa Oldenburg i to jeszcze... — Hrabia urwał wpół, stanąwszy na tym punkcie, po za któren nikt przejść nie ośmielił się. — Teraz kolej na Papieża, Bounaparte pracuje nie na żarty, nad obaleniem religii katolickiej — hrabia przeszedł w rozmowie na inne tory.
— Zaproponował wielkiemu księciu inne terytorjum w zamian za jego państwo udzielne — dodał Bołkoński. — Dla tego rabusia, wyrzucić z ich odwiecznych posiadłości książąt udzielnie panujących, tyle znaczy, co u mnie przenieść kilku „mużyków“ z Łysych gór, do Bugaczarewa naprzykład!
— Wielki książę Oldenburgski — wtrącił Borys tonem poważnym i pełnym uszanowania — znosi swoją niedolę niezasłużoną, z siłą charakteru i rezygnacją godną podziwu i najwyższego uznania. — Był kiedyś przedstawiony wielkiemu księciu w Petersburgu, skorzystał więc z nadarzającej się sposobności aby pochwalić się przed wszystkimi, z kim on to przestaje! Bołkoński spojrzał koso na młokosa, mając widocznie na języku, jeden ze swoich ostrych jak grot docinków. Nie wypowiedział go jednak, osądziwszy zapewne, że nie warto wdawać się w coś podobnego, z takim żółtodziubkiem.
— Czytałem ową notę protestującą przeciw gwałtowi publicznemu — machnął Roztopczyn ręką lekceważąco, jako ktoś znający się na tem doskonale — i zdziwiłem się jak można ją było tak licho zredagować.
Piotr spojrzał na niego z naiwnem zdziwieniem:
— Zdaje mi się hrabio, że tu nie szło tyle o styl piękny i poprawny, ile o energiczne zaprotestowanie.
— Kochany hrabio, z pół miljonem tęgich żołnierzy, można by sobie było pozwolić i stylu pięknego — odrzucił Roztopczyn. Teraz dopiero zrozumiał Piotr doniosłość tej krytyki.
— Obecnie każdy tylko smaruje piórem po papierze — oburzył się sam pan domu. — Nic nie robią, tylko piszą w Petersburgu. I mój „Andruszka“ skomponował już tom cały, dla szczęścia i pomyślności Rosji... Nie umieją nic więcej, tylko rozlewać atrament!...
Rozmowa zaczynała znowu ustawać, gdy naraz stary jenerał Czatrow, odchrząknąwszy po kilka razy „hm! hm!“ — głośno i dobitnie aby sobie dodać odwagi, ożywił ją cokolwiek:
— Słyszeliście Mikołaju Andrzejewiczu? — zainterpelował pana domu — co zaszło podczas ostatniej rewji w Petersburgu, i jak się znalazł w czasie tejże poseł francuzki?
— Donoszono mi o czemś... miał podobno ganić coś, czy kogoś w obecności najjaśniejszego pana...
— Osądźcież sami!... Car raczył zwrócić jego uwagę na oddział grenadjerów, i jak wydają się wspaniale podczas defilady. Poseł pozostał na to zupełnie obojętnym, a nawet utrzymują, że ośmielił się wystąpić z zdaniem, iż we Francji, nikogo nie zajmują podobne błahostki. Nasz pan najmiłościwszy nic mu na to nie odpowiedział, ale podczas drugiej rewji, udał jakoby posła wcale nie dostrzegał.
Wszyscy zamilkli. Fakt tyczył się samej carskiej osoby, żadna więc krytyka nie była możliwą.
— Zuchwalec! — wybuchnął Bołkoński gwałtownie. — A wy czy znacie Métiviera? No! wypędziłem dziś tego chłystka z mego pokoju. Dozwolono mu wejść do mnie, mimo zakazu najsurowszego, że nie chcę widzieć się z nikim... — Tu książę rzucił wzrokiem zagniewanym na córkę, następnie zaś powtórzył gościom całą rozmowę swoją z lekarzem, który według niego jest prostym szpiegiem. Zaczął przytaczać rozmaite powody dlaczego osądza Francuza tak surowo? Co prawda, owe powody i dowodzenia, nie były wcale przekonywającemi. Nikt jednak nie śmiał zbijać tychże, i sprzeciwić się starcowi bodaj jednem słówkiem.
Gdy wniesiono szampan razem z pieczystem, goście zerwali się z kieliszkami pełnemi, aby wypić za zdrowie solenizanta. Zbliżyła się i córka do ojca.
Zmierzył ją wzrokiem złośliwym i ponurym, nadstawiając policzek tak pomarszczony, jakby kto skórę nitką pozszywał, ale nie mniej świeżo ogolony. Można było poznać po jego minie, że nie zapomniał o scenie z rana, i że tylko obecność obcych ludzi, wstrzymuje starca nieubłaganego, od powtórnego wybuchu. Rozchmurzył się w końcu cokolwiek, gdy podano czarną kawę w głównej sali. Z żywością iście młodzieńczą wypowiadał swoje zdanie o wojnie, którą miano rozpocząć:
— Każda wojna z Napoleonem musi dla nas wypaść fatalnie — zaczął dowodzić — dopóki będziemy szukali i spuszczali się na sojusz z Niemcami, i dopóki trwać będą nieszczęsne następstwa pokoju w Tylży zawartego, a my będziemy się mieszali w sprawy dotyczące całej Europy. Nie trzeba było ani bronić Austrji, ani przeciw niej występywać. Powinniśmy grawitować głównie ku Wschodowi. Co się tyczy Buonapartego, skoro postawimy się ostro, obsadzimy należycie nasze granice, nie będzie śmiał przestąpić tych granic, jak to uczynił w roku 1807.
— Ale jakże moglibyśmy mój książę odważyć się na wojnę z Francją? — spytał Roztopczyn. — Czyż potrafilibyśmy podnieść ramię uzbrojone, przeciw naszym mistrzom, naszym Bogom nieledwie? Popatrz tylko na naszą młodzież, na nasze damy! Francuzi są ich bożyszczami, Paryż ich rajem! — Podniósł głos umyślnie, aby go każdy mógł usłyszeć należycie. — Wszystko u nas jest francuzkiem, mody, myśli, uczucia! Ty książę wypędziłeś od siebie Métiviera, a nasze panie, padają przed nim na kolana, włóczą mu się za nogami!... Wczoraj naprzykład porachowałem w pewnym salonie, aż sześć dam z najwyższej arystokracji, raczej rozebranych, niż ubranych, jakby szły do kąpieli, a nie na bal. Z jakąż rozkoszą, chciej mi książę wierzyć, byłbym wyciągnął z muzeum tradycjonalną, grubą, sękatą laskę Piotra Wielkiego, aby nią wysmarować plecy należycie, po naszemu, jak to dawniej w Rosji się praktykowało, tej całej naszej młodzieży, tak męzkiej, jak i żeńskiej!... zaręczam że ich głupie zacietrzewienie wszystkiem co francuzkie, wyleciało by im prędko z głowy, i poszłoby do wszystkich djabłów.
Zapanowało głuche milczenie. Książę Bołkoński potakiwał głową, z błogim uśmiechem, słowom gwałtownym, które jakby mu jego biesiadnik wyjął z pod serca.
— A teraz żegnam waszą ekscellencję... proszę uważać na siebie i zdrowie szanowne pielęgnować! — dodał Roztopczyn zrywając się nagle, jak to było jego chwalebnem zwyczajem.
To mówiąc podał dłoń Bołkońskiemu.
— Żegnaj mi drogi przyjacielu, twoje słowa były dla mnie najsłodszą muzyką. Nie mogę nigdy dość się ciebie nasłuchać.
Zatrzymał go lekko za ramię, i podał mu do pocałowania policzek pomarszczony. Reszta gości idąc za przykładem Roztopczyna, wstała również aby odejść.