Wojna kobieca/Wicehrabina de Cambes/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna kobieca |
Podtytuł | Powieść |
Część | Wicehrabina de Cambes |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Guerre des femmes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po dniu, w którym wicehrabina de Cambes przedstawiła się jako parlamentarz na wyspie Saint-George, a gdy Canolles o drugiej godzinie po południu oglądał fortyfikacje — dano znać, że jakiś posłaniec z listem chce się z nim widzieć.
Wprowadzono go natychmiast.
List, doręczony Canollesowi, nie miał wcale cechy urzędowej.
Był to mały bilecik, pisany drobnym charakterem i jakby drżącą ręką, na pachnącym, niebieskawego koloru papierze.
Na sam widok listu, Canolles mimowolnie zadrżał.
— Kto ci ten list oddał?... — spytał posłańca.
— Jakiś starzec.
— Z siwą brodą i wasami?
— Tak.
— Nieco zgabiony?
— Tak.
— Mający postawę wojskowego?
— Tak.
Canolles dał posłańców luidora i kazał mu odejść natychmiast.
Potem, ukrywszy się za bastjon, ze drżeniem list rozpieczętował.
List te tylko zawierał wyrazy;
„Wkrótce atakować cię będą. Jeśli już nie jesteś godzien mnie, okaż się przynajmniej godnym siebie“.
Podpisu nie było żadnego; lecz Canolles poznał tu wicehrabinę de Cambes, jak pierwej w oddawcy listu poznał Pompéego; obejrzał się dokoła ostrożnie i, poczerwieniawszy, jak chłopiec, pierwszy raz zakochany, podniósł papier do ust, żarliwie go pocałował i złożył na sercu.
Potem wszedł na bastjon, skąd mógł widzieć bieg Garonny mil kilka i całą okoliczną równinę.
Nikogo ani na rzece, ani na równinie widać nie było.
— Przejdzie tak cały ranek — pomruknął — we dnie nie napadną mnie, odpoczywają zepewne po utrudzającym marszu, atak zaś rozpoczną w nocy.
Canolles usłyszał za sobą lekki szelest i obrócił się. Był to jego porucznik.
— No, panie de Vibrac — spytał Canolles — cóż tam nowego?
— Mówią, komendancie, że sztandar książąt jutro na wyspie Saint-George powiewać będzie.
— Któż tak śmiał utrzymywać?
— Nasi szpiedzy dopiero co powrócili i widzieli przygotowania mieszczan.
— A cóż pan odpowiedziałeś tym, co cię zapewniali, że sztandar książąt jutro na wyspie Saint-George powiewać będzie?
— Odpowiedziałem, że mi to wszystko jedno, bo tego widzieć nie będę.
— Wykradłeś odpowiedź moją — rzekł Canolles.
— Brawo! komendancie. Skoro żołnierze usłyszą odpowiedź twoję, jak lwy bić się będą.
— Niech się tylko biją jak ludzie, więcej od nich nie żądam... A jakiż to będzie rodzaj ataku?
— Chcą napaść niespodzianie — rzekł Vibrac z uśmiechem.
— Co mi za niespodzianka!... — powiedział Canolles. — Oto już dziś odbieramy drugą wiadomość o ataku... A któż tam dowodzi wojskami?
— La Rochefoucault dowodzi wojskami lądowemi, zaś morskim oddziałem niejaki Espagnet, radca parlamentu.
— No — rzekł Canolles — dałbym mu jedną radę.
— Komu?
— A temu panu radcy parlamentu.
— Cóż za radę?
— Oto, aby wzmocnił miejską milicję jakim dobrze wyćwiczonym pułkiem, któryby nauczył tych mieszczan, jak należy wytrzymywać porządny i gęsty ogień.
— Ubiegł on twą radę, panie komendancie, gdyż pierwej, niż w sądzie, służył w wojsku. Na tę wyprawę bierze z sobą pułk Nawajlski.
— Jakto! pułk Nawajlski?
— Tak.
— Mój stary pułk?
— Tak. Zdaje się, że cały z bronią i z bagażami przeszedł na stronę książąt.
— A któż nim dowodzi?
— Baron de Ravailly.
— Czy być może!
— Więc go pan znasz?
— A jakże. Wyborny człowiek, odważny, jak szatan. O, kiedy tak, to cieplej nam będzie, niż sądziłem, przynajmniej się zabawimy.
— Jakież teraz wydasz rozkazy, komendancie?
— Wszędzie dziś wieczór podwoić warty; żołnierze niech spoczywają w ubraniu, mając na doręczu broń nabitą. Połowa grnizonu spać może, a druga tymczasem niech czuwa, ukryta w miejscu niewidzialnem. Ale, ale... poczekaj no pan jeszcze.
— Jestem na rozkazy.
— Czy mówiłeś pan komu o tem, że przychodził do mnie posłaniec z listem?
— Nie, nikomu...
— To dobrze. Zachowaj to pan w sekrecie do niejakiegoś czasu. A teraz wybierz pan z dziesiątek najgorszych żołnierzy; bo musisz mieć zapewne u siebie okolicznych myśliwych, rybaków.
— Nie zbywa na nich, komendancie.
— A więc wybierz pan z nich dziesięciu i uwolnij ich do jutra; nie mając co robić, pójdą oni łowić ryby w Garonnie, lub polować w dolinie. W nocy Espagnet i la Rochfoucault schwytają ich i badać będą.
— Cóż dalej?... bo dotąd nic nie rozumiem.
— Trzeba, by oblegający myśleli, że my tu w twierdzy uważamy się za zupełnie bezpiecznych i że wcale nie spodziewamy się napadu; schwytani, którzy wistocie o niczem nie wiedzą, zaprzysięgną im, że śpiemy najspokojnie, a tym sposobem mimowoli w błąd ich wprowadzą.
— Doskonale.
— Dopuść pan nieprzyjaciół do samej twierdzy; niech wysiądą na brzeg, a nawet przystawią drabiny.
— Kiedyż więc strzelać trzeba będzie?
— Ja rozkażę. Jeśli choć jeden strzał rozlegnie się w naszych szeregach wprzód, nim zakomenderuję, każę rozstrzelać tego, co bez rozkazu wystrzelił.
— Do djabła.
— Domowa wojna gorsza jest każdej innej, a więc nie jak polowaniem kierować nią należy. Niech się śmieją bordejczycy, śmiej się pan sam nawet, jeśli ci to przyjemność sprawi; lecz pamiętaj, że nic inaczej wolno strzelać, jak za moim rozkazem.
Porucznik oddalił się i poniósł rozkazy komendanta innym oficerom, którzy usłyszawszy je ze zdumieniem spojrzeli po sobie.
Dwóch ludzi było w komendancie: grzeczny dworzanin i najsurowszy dowódca.
Canolles powrócił wieczerzać z Nanoną; postanowiwszy zaś nie opuszczać wałów od zmierzchu do świtu, zamówił kolację na dwie godziny wcześniej, niż zwykle.
Zastał Nanonę nad zwojem papierów.
— Śmiało bronić się możesz, kochany Canollesie — powiedziała do wchodzącego — nie tak długo już teraz na pomoc czekać będziesz; król tu przybywa; marszałek de la Meilleraie prowadzi armię, a książę d‘Epernon pojawi się wkrótce z piętnastoma tysiącami ludzi.
— A tymczasem upłynie zawsze z osiem a może z dziewięć dni, Nanono — odrzekł Canolles z uśmiechem — a przecież wyspa Saint-George nie jest twierdzą niezdobytą.
— O! dopóki ty tu jesteś komendantem, ja odpowiadam za wszystko.