Wojna kobieca/Wicehrabina de Cambes/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Wicehrabina de Cambes
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

— Kochany panie Lenet — rzekł książę, zostawszy z nim sam — ponieważ kobiety wojną owładnęły, mężczyźni skutkiem tego do intryg uciec się powinni. Mówiono mi o pewnym hultaju, nazwiskiem Cauvignac, któremuś pan polecił zebrać rotę; zapewniano mnie, że to bardzo zręczny człowiek. Chciałbym go poznać. Nie możnaby jakim sposobem widzieć się z nim?
— Właśnie czeka — rzekł Lenet.
— Każ mu przyjść.
Lenet zadzwonił; wszedł lokaj.
— Przyprowadzę tu kapitana Cauvignac.
Po chwili, dawny nasz znajomy ukazał się we drzwiach.
— Zbliż się, kapitanie — rzekł książę — jestem de la Rochefoucault.
— Znam cię doskonale, Mości książę — odpowiedział Cauvignac.
— A! tem lepiej! Polecono ci zebrać rotę?
— Już ją zebrałem.
— Z wielu się ludzi składa?
— Ze stu pięćdziesięciu.
— Dobrze są umundurowani? dobrze uzbrojeni?
— Tylko dobrze uzbrojeni, bo umundurowanie ich jest bardzo liche. Przedewszystkiem zająłem się bronią, jako rzeczą najważniejszą. Co się tyczy ubrania, zabrakło mi pieniędzy, bo dostałem od pana Lenet tylko dziesięć tysięcy liwrów, a, będąc człowiekiem bezinteresownym, z przywiązania jedynie do książąt ich sprawie się poświęciłem.
— Jakto! dziesięcioma tysiącami liwrów uzbroiłeś stu pięćdziesięciu ludzi?
— To rzecz zadziwiająca!
— Mam szczególne, mnie tylko samemu wiadome środki, za pomocą których działam.
— A gdzież są twoi ludzie, kapitanie.
— Są tu; zobaczysz Wasza książęca mość, co to za świetny oddział, pod względem moralnym szczególnie; wszystko ludzie ze znaczeniem; hołoty niema.
Książę de la Rochefoucault zbliżył się do okna i w samej rzeczy ujrzał na ulicy podwładnych Cauvignaca, różnego wieku, stanu i wzrostu, uszykowanych w dwa rzędy, pod dowództwem Ferguzona, Barrabasa, Carrotelle‘a i dwóch ich towarzyszy we wspaniałych ubiorach. Wszyscy ci ludzie więcej do bandy rozbójników, niż do oddziału żołnierzy podobni byli.
Jak oświadczył Cauvignac, wszyscy byli obdarci, lecz uzbrojeni wybornie.
— Czy odebrałeś pan rozkazy, tyczące się twych ludzi?... — spytał książę.
— Rozkazano mi zaprowadzić ich do Vavres; czekam tylko potwierdzenia tego rozkazu przez Waszą książęcą mość, aby oddać mój oddział panu Richon, który na to czeka.
— A pan nie zostaniesz z nimi w Vayres?
— Ja, mości książę, mam zawsze zasadę nie zamykać się między czterema ścianami, kiedy mogę być wolnym, jak powietrze. Zrodziłem się do życia patrjarchalnego.
— Dobrze! udaj się, gdzie chcesz, lecz swych ludzi odpraw do Vayres.
— Lecz, mości książę — rzekł Cauvignac — co robić będą moi ludzie w twierdzy, kiedy tam jest już przeszło trzystu.
— Bardzo jesteś ciekawy, kapitanie.
— Nie z ciekawości, ale z obawy.
— A czego się obawiasz?
— Lękam się, by ich na bezczynność nie skazano; a szkodaby było, bo źle bardzo czyni ten, co dobrej broni rdzewieć dozwala.
— Bądź spokojny, kapitanie, nie zardzewieje; za tydzień ludzie twoi bić się będą.
— I mogą zostać zabici?
— To prawda; lecz czy masz, kapitanie, sposób, by ich od ran uchronić?
— O! nie o to rzecz idzie; ja chcę tylko, aby wprzód nim zostaną zabici, zapłacono mi za nich.
— Jakto! nie mówiłeś mi sam, żeś dostał dziesięć tysięcy liwrów?
— Tak, na zadatek. Spytaj się Wasza książęca mość pana Lenet; jest to człowiek akuratny i zapewne pamięta ugodę naszą.
— A więc — rzekł książę — winniśmy kapitanowi trzydzieści tysięcy franków.
— Tak, Mości książę.
— Będziesz je pan miał zapłacone.
— Czy zaraz, Mości książę?
— Niepodobna.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że pan należysz do liczby naszych przyjaciół, przedewszystkiem zaś obcych opłacać trzeba; wiesz przecie, że tylko tym ludziom pochlebiamy, których się boimy.
— Doskonała zasada — rzekł Cauvignac — jednak przy każdem kupnie, naznacza się czas zapłaty.
— Niechże będzie za tydzień.
— A jeśli nie zapłacimy za tydzień? — wtrącił Lenet.
— W takim razie odpowiedział Cauvignac — oddział znów do mnie należeć będzie.
— Sprawiedliwie — odpowiedział książę.
— I wolno mi będzie zrobić z nim, co mi się podoba?
— Rozumie się.
— Wszystko jedno — przerwał książę — przecież będą zamknięci w Vayres.
— Nie lubię umów podobnego rodzaju — odpowiedział Lenet, potrząsając głową.
— Podobnego rodzaju umowy są bardzo w użyciu w Normandji — rzekł Cauvignac — nazywa się to sprzedażą z prawem odkupu.
— A więc ugoda zawarta?... — spytał książę.
— Tak — odpowiedział Cauvignac.
— Kiedy odeślesz ludzi, kapitanie?
— Natychmiast, jeśli tego Wasza książęca mość żądasz.
— Tak sobie życzę.
— Kiedy tak, to już jakby odjechali.
Kapitan wyszedł na ulicę, powiedział coś do ucha Ferguzonowi, a rota otoczona gapiami, zwabionymi jej dziwną powierzchownością podążyła do portu, gdzie czekały trzy łodzie.
Wódz zaś tej roty, wierny swym zasadom o wolności z uśmiechem za oddalającymi się spoglądał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wicehrabina, powróciwszy do siebie, płakała i modliła się.
— Niestety!... — mówiła — nie mogłam mu w zupełności ocalić honoru, niech więc, chociaż pozornie, ocalę go. Nie trzeba, aby siłą został zwyciężony; znam go, broniąc się, umrzeć gotów. Zdradą podejść go trzeba. Wtedy skoro się dowie, com dla niego uczyniła, a jeszcze w jakim celu, choć zwyciężony, błogosławić mnie będzie.
Tą nadzieją uspokojona, napisała bilecik, schowała za gors i udała się do księżnej, która przysłała po nią, chcąc w jej towarzystwie nieść pomoc rannym, a pociechę i pieniądze wdowom i sierotom.
Księżna zebrała wszystkich uczestników wyprawy; w imieniu swojem i swojego syna, księcia d‘Enghien, dziękowała tym, co się odznaczyli, długo rozmawiała z Ravaillym, który choć ranny, poprzysiągł, że gotów jutro napad powtórzyć; położyła rękę na ramieniu radcy d‘Espagnet, oświadczając mu, że uważa jego walecznych Bordejczyków za najlepszą swej partji podporę; słowem tak zapaliła umysły wszystkich tych ludzi, że nawet najbardziej zniechęceni poprzysięgli zemstę i tejże samej chwili na twierdzę Saint-Georgeu uderzyć byli gotowi.
— Jeszcze nie czas — rzekła księżna — odpocznijcie przez noc i dzień jutrzejszy, a pojutrze na zawsze w Sain-George się osiedlicie.
Ta obietnica, pewnym uczyniona głosem, przyjęta została okrzykami radości.
Każdy okrzyk głęboko ranił serce wicehrabiny, bo każdy był prawie sztyletem, grożącym śmiercią jej kochankowi.
— Widzisz, com im obiecała, Klaro — powiedziała — twoim jest teraz obowiązkiem, bym się skwitowała z tymi poczciwymi ludźmi.
— Bądź spokojną, Wasza książęca mość — odrzekła wicehrabina — dotrzymam słowa danego.
Tegoż samego wieczora, posłaniec Klary zdążał spiesznie do Saint-George.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.