Wrażenia więzienne/Ratusz/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Proszę się uspokoić, odczyt jest najzupełniej legalny!...
Domyśliłem się z tych słów, że ma wkroczyć policya.
Zwykły szmer, panujący w większych zbiorowiskach ludzi, zastygł. W napiętej ciszy słychać było na schodach głuche, ciężkie dudnienie zbliżających się szybko kroków. Pchnięte drzwi rozwarły się gwałtownie i nie wszedł, a raczej wkroczył oddział żołnierzy z nastawionymi bagnetami i rozsypał się w półkole.
Z grzmiącym okrzykiem: „ręce do góry!“ wysunęło się na czoło kilku ajentów z brauningami, gotowymi do strzału, za nimi policya.
To niespodziane wtargnięcie siły zbrojnej, wywołało uczucie nie strachu, ale zdumienia; leniwie, niejako od niechcenia, za przykładem innych podniosłem ręce. Przedstawiciele władzy byli najwidoczniej mocno zdenerwowani, znać było, że atakując salę, przeżyli krytyczny moment i są jeszcze przerażeni widmem niebezpieczeństwa.
— Broń! Wydać broń, a to wszystko jedno znajdziemy! domagał się namiętnie wysoki brunet, grożąc rewolwerem to tu, to owdzie.
Okazało się jednak, że nie stanowimy żadnej fortecy i poddajemy się odrazu, jakkolwiek nie bez szemrania.
— O co chodzi? Tu ma być zaraz odczyt legalny, zameldowany — oto afisze... — posypały się liczne interpelacye, równie skuteczne jak w Dumie.
— Znamy się na takich odczytach, — proszę się uspokoić, — zwrócił się brunet do jakiejś pani energicznie protestującej — a to oni was zaraz uspokoją — wskazał na szeregowców pułku litewskiego, którzy w czapkach na bakier, z wojowniczemi minami, trzymali karabiny w gotowości bojowej — poczym wódz odsapnął, schował brauning i szybko wojowniczy nastrój jął się przeobrażać w mniej naciągnięty, a wreszcie w poufały bezceremonialny stosunek.
Cywilni naczelnicy armii zabrali się żwawo do pełnienia swych właściwych obowiązków.
Obszukano skwapliwie salę fabryczną, poobdzierano ze ścian fotografie, napisy, skrzętnie pozbierano z podłogi, walające się strzępy papieru; podczas tego uwijania się macano zlekka po kieszeniach obecnych, przyczym szef wyprawy rzucał mimochodem podstępne pytania i witał żartobliwie ludzi w podobne sytuacye już raz zawikłanych, w sposób prawie życzliwy, niby starych znajomych, spotkanych po latach.
W liczbie innych — zwrócił się do mnie:
— Ach i pan tu? — wymienił nazwisko — znikł mi pan z oczu dość dawno, nie spodziewałem się Go tu zastać.
— Skąd pan mnie zna? — zdziwiłem się.
Uśmiechnął się filuternie:
— Dużo pan ma dzieci? — spytał.
— Dwoje — odparłem wchodząc mimowoli w zwyczajny towarzyski stosunek.
— Tylko?
Mignęło mi wspomnienie rewizyi z przed siedmiu laty, przypatrzyłem mu się uważnie, — gdzieś tę twarz widziałem, musiał to być jednak podówczas mizerny początkujący, zwyczajny szpicel, na którego się nie zwracało uwagi — obecnie zaś wyraźnie podszedł w górę i przedstawiał się jako okazały, w sile wieku szykownie ubrany mężczyzna, gładki w obejściu, o sympatycznych dużych oczach, patrzących bystro i nieco z ukosa.
Gdy nas poczęto przepuszczać do następnej sali, rewidując w wązkiem przejściu, dyrygował tą czynnością zręcznie niby od niechcenia, a jednak dokładnie, słowem był to już wyrobiony artysta w swoim zawodzie, a nie ordynarny pachołek. Plon poszukiwań okazał się do kompromitacyi mizerny: na sześćdziesięciu ludzi zaledwie kilka egzemplarzy nielegalnych wydawnictw, — u kilku osób papiery niezupełnie w porządku — oto cały materyał do protokułu, pomimo to pisaniny starczyło na dobrą godzinę. Wreszcie wciągnięci w rubryki — obywatele, już, jakby bez duszy, bo pozbawieni paszportów, znaleźliśmy się na podwórzu fabrycznem w kordonie żołnierzy. Tu komisarz wygłosił krótką mówkę mniej więcej następującej treści:
— „Tylko proszę nie próbować czasem rzucić się w rozsypkę, bo się to może smutno skończyć, w dodatku zobowiązałem się z tą niewielką siłą odstawić was na miejsce przeznaczenia, sądzę więc, że nie zechcecie zawieść położonego w was zaufania...“
Spojrzeliśmy na rosłych „Litowców“ — miny ich były na tyle godne zaufania, że na komendę: „szagom marsz“, ruszyliśmy posłusznie środkiem ulicy, grzęznąc po kostki w śniegu.
„Szlify“ kroczyły trotuarem, cywilna ochrana oddaliła się sankami.
Przez bezludną Przemysłową wydostaliśmy się na Piękną — i zawróciliśmy na Kruczą, gdzie wypadło mi zaledwie o kilka kroków mijać dom, w którym mieszkałem.
Przyznam się, że korciło mię nadzwyczajnie zboczyć cokolwiek i znaleźć się przy biurku, na którem zostawiłem niedokończoną korektę powieści, zdjąć przemoczone kamasze i wleźć w cieple pantofle; byłem zziębnięty, znużony i głodny.
Pociągnąłem wzrokiem po oknach, gdzie zwykle płaszczyły buziaki dwie dziecinne główki... Nie było ich tym razem. Muszą siedzieć przy stole — pomyślałem, zwalniając bezwiednie tempo marszu. Przed bramą stał stróż i śledził ciekawie nasz pochód, gdy mnie dostrzegł, żachnął się w tył, podniósł rękę do czapki i zastygł w niezdecydowanej pozycyi, osłupiały z otwartemi ustami.
Miał minę tak komicznie zdumioną losem lokatora z pierwszego piętra, żem się uśmiechnął i kiwając mu porozumiewawczo głową, dawałem znaki giestami, by zawiadomił rodzinę. Było to jednak zbyteczne, posłyszałem bowiem nagle za sobą przeszywający głos:
— Gutku!
Bez kapelusza i okrycia, w domowej bluzce wybiegła z bramy żona moja i rzuciła się do kordonu.
— Uchodi! — oburknął grubijańsko żołnierz.
— To mój mąż!
— Uchodi! — powtórzył nastawiając bagnet, a gdym się chciał zbliżyć, schwycił mnie za rękaw i wepchnął w szeregi.
Zrozumiałem, że ruchy moje nie należą już do mnie, że się zaczyna „tykalność osobista“ w ścisłem znaczeniu tego wyrazu.
Za chwilę jak stado zostaliśmy wpędzeni w brudną bramę cyrkułu, gdzie stłoczeni w ciasnej jakiejś norze czekaliśmy na ciąg dalszy.