Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego |
Pochodzenie | „Ateneum“, 1881, T. 1, z. 1, 3 |
Redaktor | Piotr Chmielowski |
Wydawca | Włodzimierz Spasowicz |
Data wyd. | 1881 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pociąg kuryerski kolei W. W. zaniósł nas do Zawiercia. Według opowiadań, czekają tam zawsze wózki na gości do Buska. Że jednak przyjechaliśmy „za rano,“ mianowicie o 5-téj po północy, więc się „jeszcze“ nie zjawiły.
Trzeba było zdecydować się na „extra-pocztę“ t. j. na taki sam chłopski wasąg, lecz zaprzężony końmi mającemi pewien odcień urzędowy. Za 17 wiorst do Pilicy mieliśmy zapłacić rs. 2, a zaręczano nam, że z Pilicy do Buska tylko 8 rs. od nas żądać będą.
Minęliśmy Ogrodzieniec z pięknemi ruinami starożytnego zamku. Na drodze nic zajmującego nie napotykaliśmy oprócz wielkich stad baranów pędzonych na zachód.
— A dokąd to tyle baranów pędzicie?
— A do Siewierza, proszę łaski pana.
— Cóż tam, jarmark?
— A jarmark, co drugi tydzień.
— I któż tam tak dużo baranów kupi?
— A la Boga! tam kupca nigdy nie brak. Jeszcze dziesięć razy tyle baranów przypędzą, a wszystko rozkupią.
— Zapewne kupcy warszawscy?
— Ej nie! miemcy, prusaki.
Zacząłem myśléć, o ile taki wielki wywóz baranów do Prus może wpływać na ceny mięsa w naszym kraju, a z drugiéj strony, ile wzbogaca producentów. Zaczęła mi krążyć po głowie myśl, że o ile my, warszawiacy, tracimy na tém, o tyle szlachta i chłopi zyskują. Nawet głowa moja tak dalece się rozkiełznała, żem ośmielił się pomyśléć: „może wina drożyzny nie spada całym swym ciężarem jedynie na faktorów, może jest ona wynikiem przyczyn bardzo naturalnych i koniecznych, wielkiego zażądania towaru a małéj jego ilości, utrudnionéj przez rozmaite niezależne ani od producentów ani od faktorów ani od konsumentów okoliczności.“ Na szczęście jednak profesor T. mój towarzysz, któremu zawdzięczam projekt niniejszéj wycieczki, mającéj głównie na celu obznajmienie się z najnowszemi badaniami geologicznemi, prowadzonemi dla poznania możliwości odkrycia soli w południowych powiatach naszego kraju, że prof. T. powiadam, skierował myśl moje na jakiś temat geologiczny i odprowadził ją od śliskiéj drogi wiodącéj wprost do niepopularności w pewnych kółkach.
Lecz widocznie los uwziął się na mnie, aby mi na każdym kroku zaprzątać głowę kwestyą faktorsko-mięsną, od któréj kontent byłem żem uciekł z Warszawy na łono natury. Zaledwie pozbyłem się owiec, aż tu znowu pojawiają się gęsi.
— Hej! ojcze! dokąd te gęsi pędzicie?
— Do Siewierza, wielmożny panie!
— A komuż je tam sprzedacie?
Chłop spojrzał na mnie z odcieniem jakiéjś ironii.
— Oj zebym ino tyla miał, ileby miemcy kupili!
— Ale czy dobrze wam zapłacą?
— Gdyby nie płacili dobrze, tobyśmy gęsi nie pędzili na jarmark. Co mi za niewola! — dodał uśmiechając się z mojéj naiwności.
Po gęsiach znowu nastąpiły owce i znowu usłyszałem odpowiedź: do Siewierza.
Zadałem więc towarzyszowi memu pytanie, jak należy patrzéć na podobne zjawisko? Z jednéj strony wywóz pobudza do rozwoju produkcyą krajową i bogaci wytwórcę, z drugiéj następuje ogólna drożyzna, która i na producencie się odbija. Zgodziliśmy się, wedle poprzedniéj opinii ekonomicznéj, iż stan taki uważać należy za pomyślny. Ale co na to powie biedny ludek warszawski, który zawsze się gniewa, ilekroć widzi pędzoną w piątek nierogaciznę ku kolei prowadzącéj do Niemiec?
Tu znowu wyrwał mnie zpośród niepojętych dla mnie wątpliwości mój towarzysz, zacząwszy opowiadać, jak to Prusacy doskonale pojmują wartość geologii, jak nie szczędzą na nią kapitałów, czego najlepszym dowodem jest ekspedycya Roemera, na którą rząd pruski wydał 100.000 talarów. Wyprawa ta nie wahała się przejść granicy polskiéj, dokonać badań, jedynych u nas co do dokładności i wydać mapę części kraju obcego, już-to dla celów naukowych, już może ze względu na planowaną „anneksyą.“
Wśród téj rozmowy zbliżamy się do Pilicy. Przedewszystkiém uderza oczy nasze na wzgórzu postawiony piękny dom, vulgo pałac, który nowy właściciel odbudował. Dla uwieńczenia dzieła odbudowuje się także stary mur zamkowy, tak że dwór będzie miał pozór małéj forteczki. Ponieważ Pilica leży blisko niemieckiéj granicy, więc wypada sądzić, iż „utwierdzenie“ to przeciwko Niemcom jest skierowane. Bardzo pięknie! — więc będziemy z zamku pilickiego oczekiwali obrony od coraz bardziéj wyrastającego najazdu Niemców, w południowo-zachodnich powiatach kraju. Zamki obowiązują[1].
Wjeżdżamy do miasta. Wcale nie pozorne. Gdy przebywamy rynek, pytają się nas Żydzi, czy nie potrzeba nam koni. Odpowiadam, że potrzeba, w skutek czego zacny mój towarzysz robi uwagę, że takie głośne wyjawienie potrzeby koni może wywołać drożenie się furmanów. Według mnie jednak, chcąc jak najtaniéj pojechać, trzeba wywołać jak największą konkurencyą i dlatego należy dać jak największy rozgłos swojemu żądaniu. Zresztą choćby nas trochę zdarli, to przecież warto uczynić doświadczenie na faktorach, którzy pozyskali u nas tak obszerną literaturę.
Zajeżdżamy do traktyerni p. Jurkowskiego, gdzie się zachwycamy smakiem i rozmiarami befsztyku, pozwalając sobie potrochu drwić z pierwszorzędnych restauratorów warszawskich, którzy zapewne w skutek „zbytniego pośrednictwa“ muszą dawać befsztyki małe, drogie i smażone na fryturze. Ale dobre wrażenie pilickiego befsztyku zostaje usunięte przez szwargot naprawdę zbytecznych pośredników, których może sześciu weszło do sali jadalnéj, proponując jednę i tę samę furę.
Po długich rozprawach zgodziliśmy wreszcie furmankę do Buska (11 mil) za 8 rs. tak jak nam z Zawierciu zapowiedziano. Zapłaciliśmy faktorowi prawdziwemu, ale przyczepił się jeszcze „zbyteczny pośrednik“ w postaci głuchoniemego, któregośmy z początku wzięli za lokaja restauracyi, bo z nas palta zdejmował, walizki znosił i td. Zdawało mi się, że ten ochotniczy lokaj głucho-niemy więcéj zasłużył na datek niż dumni lokaje restauracyj warszawskich, którzy przecież od właściciela otrzymują zapłatę za podawanie zwierzchniéj odzieży.
Wyjazd nasz opóźniła o kilka minut ożywiona rozmowa żydowska, którą toczył nasz furman z faktorem. Zakończyła się ona przejściem kilku miedziaków z kieszeni furmana do ręki faktora.
— Cóż to? i wy płacicie faktorom? zapytałem Symchy.
— A cóż robić, te bestye tak opadną człowieka, że zawsze coś wydrą. Przecie ja się z panami sam zgodziłem i niepotrzebnie się oni wtrącali.
— No, to mogłeś mu nic nie dać.
— A toby późniéj żadnego pana nie nastręczył.
— A więc przynosi ci korzyść. Dużoś mu zapłacił?
— Zaledwie na złotówkę przystał bestya.
— Ilu u was jest faktorów?
— Czterech.
— A ilu Żydów?
— A któżby ich liczył...
— Tysiąc będzie?
— O! będzie, jeżeli nie więcéj.
Wózek potoczył się po wybojach i trzeba było przestać mówić.
Niedaleko za miastem zobaczyliśmy wielki gmach, z wypaloném wnętrzem.
— Co to jest? zapytałem furmana.
— To była fabryka Moesa. Od niéj-to proszę pana zaczęły się nasze nieszczęścia.
— A to jakim sposobem?
— A tak, dopóki była, to i furman mógł coś zarobić i robotnik nie był głodny i szewc buty sprzedawał i kupiec miał się dobrze; a kiedy się spaliła, to wszystko poszło kaput! — i teraz jest biéda taka, jakiéj już dawno nie było.
— A czy o jéj odbudowaniu nikt nie myśli?
— Kto tam myślał! A powiedźcież panowie szczerze, czy ten pan, co oto tam zamek buduje, nie lepiéjby zrobił, gdyby po Moesie poprowadził fabrykę? Przecie i onby nic na tém nie stracił, a ludziom wieleby dobrego zrobił.
— Macie racyą, ale co wam z tego przyjdzie, że usłyszycie nasze zdanie, kiedy to nie od nas zależy.
— Zawsze to, proszę panów, dobrze wiedziéć, czy inni ludzie, „a jeszcze więcéj“ panowie, myślą tak samo jak my.
- ↑ Pomiędzy napisaniem a wydrukowaniem tych słów zaszedł wypadek, wyłączający podobne nadzieje (!) a przypominający raczéj zasadę: sic vos non vobis...