Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego |
Pochodzenie | „Ateneum“, 1881, T. 1, z. 1, 3 |
Redaktor | Piotr Chmielowski |
Wydawca | Włodzimierz Spasowicz |
Data wyd. | 1881 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jedziemy daléj. Spotykamy ciągle owce i gęsi a wszystkie one dążą do Siewierza. Mijamy miasteczko Żarnowiec i Wodzisław i przybywamy do Pińczowa.
Ale łatwo to jest powiedziéć: mijamy i przybywamy. Ileż-to uderzeń przenieść potrzeba, aby w naszym kraju przejechać mil kilka. Wózek spada z wyboju w wybój, lub wlecze się po grząskim piasku, a minuty zdają się godzinami.
Nie chcę być posądzonym o pesymizm i nie wymagam od „zwyczajnego traktu pocztowego“ aby był dobrym, kiedy u nas nawet „bite trakty pocztowe“ są dobre tylko kawałkami. Nie chcę się téż wdawać w niebezpieczne rozmyślania o tém, że jednakże administracya wyznacza co rok znaczny fundusz na utrzymanie dróg i że z tego powodu nie byłoby zbyt wielkiém przestępstwem wymagać, aby drogi były jakie-takie. Od jednego tylko zarzutu wstrzymać się nie mogę a mianowicie nie rozumiem rozrzutności, która każe budować mosty na drogach drugorzędnych. Mostki stoją a my jedziemy w bród. Gdym piérwszy raz podróżował po kraju, miałem lat 8 i wtedy, jak-to zwyczaj dziecka, zastanawiałem się nad wszelkiemi drobnostkami i zadawałem pytania, „na które osobom dorosłym trudno odpowiedziéć.“ Otóż uderzyła mnie następująca okoliczność. Jadąc w maju z Warszawy do jednego z najpołudniowszych miasteczek, widziałem mostki zamknięte drągami lub odstraszające wiechami. Przez wszystkie prawie rzeki i strumienie musieliśmy, ku wielkiemu strachowi memu, w bród przejeżdżać. Na pytanie, dlaczego przejeżdżamy przez wodę, kiedy jest most, odpowiedziano mi, że most się zepsuł, i będą go reparować. Zrozumiałem. Ale już tego głupie dziecko nie mogło zrozumiéć, dlaczego we wrześniu, kiedyśmy wracali napowrót do Warszawy, też same wiechy i te same drągi nie dozwalały przejazdu przez most, i znowu z biciem serca przebywałem strumyki? Gdybym w owych czasach miał nauczyciela pesymistę, to możeby mi podał jakąś „przewrotną hipotezę,“ któraby moję ciekawość zaspokoiła. Ale mentorem moim był zacny Pangloss, który nic nie dodawał do podręczników, według których dzieci są kierowane, a z których wyniosłem przekonanie, że „wszystko dzieje się jak najlepiéj na tym najlepszym ze światów!“ Umysł mój długo błąkał się w ciemnościach i uspokoiłem się nieco dopiéro wtedy, gdym się dowiedział z „Wypisów“ iż piramidy egipskie jeszcze dłużéj budowano. Wprawdzie spokój ten zaburzyła na chwilę myśl, że dwusążniowe mostki nie są piramidami, ale wkrótce z jakiegoś „natchnionego“ wiersza dowiedziałem się, że dziś ludzkość w porównaniu ze starożytnością i średniemi wiekami ogromnie skarlała. I któżby pomyślał, że te marne mostki zaprowadzą mnie na drogę zwątpienia i zguby! A jednak tak się stało. W kilka lat potém przeczytałem, już nie wiem w któréj książce, artykuł o Galileuszu i znalazłem w nim owo słynne e pur si muove. Zdanie to ogromnie mi się podobało, polubiłem niezmiernie Galileusza i zacząłem robić nonsensowe porównania pomiędzy nim a Napoleonem I, a nawet owym Aleksandrem Wielkim, dla którego, bądź-co-bądź, więcéj miałem sympatyi aniżeli dla wszystkich innych zdobywców razem wziętych. E pur si muove! E pur si muove! powtarzałem sobie chodząc po pokoju i dopiéro od tego głośnego powtarzania odzwyczaiła mnie uwaga służącéj Scholastyki, która, jak zwykle mrukliwie, rzekła: nie słyszałam nigdy o „uporze zimowym.“
Ale to do rzeczy nie należy. Bądź-co-bądź owo „e pur si muove“ obudziło wrodzony mi „upór“ z nadzwyczajną siłą i zburzyło od razu całą wieżę początkowéj filozofii, wtłoczonéj mi w ten sposób, że się jedno drugiego trzymało tylko dopóty, dopóki nie zawiał wietrzyk krytyki. Pomiędzy innemi wystąpiły na wierzch owe mostki i zacząłem rozmyślać: prawda, że można wbród przejechać, prawda, że o „zwykłych“ podróżnych nie bardzo się trzeba troszczyć, prawda, że nasi architekci nie są tak genialni i energiczni jak budowniczowie piramid, ale w takim razie trzebaby było... albo wcale nie rzucać się na tak wielkie przedsięwzięcia, albo téż...
To „albo téż“ nabrało wielkiéj siły, gdym pojechał piérwszy raz za granicę i widział — o bogowie olimpijscy — całe mostki, bez wiech i drągów.
Nie darmo nasza literatura z piątego i szóstego dziesiątka lat jest zapełniona wycieczkami przeciwko „nowinkom zagranicznym.“ Gdybym nie odetchnął zaraźliwą atmosferą „przecywilizowanego zachodu,“ możeby nigdy w głowie mojéj nie powstała harda myśl o tajemnicy mostków, którą jeszcze obecnie lękam się wyjawić.
Te wspomnienia i rozumowania cisnęły mi się do głowy, gdyśmy dojeżdżali do Pińczowa, który niegdyś słynął heretykami Aryanami, a teraz cieszy się zaszczytną i żadnéj nienawiści niewzbudzającą sławą suchych serków. Pomyślałem, że to powinno być nauką dla każdego człowieka: zamiast się zajmować filozofią lub tajnikami mostków i dróg, lepiéj fabrykuj serki a będziesz się cieszył sympatyą „ziemskiéj“ i „nieziemskiéj“ policyi... jak się należy.
W Pińczowie widziałem na rynku coś w guście ogrodu publicznego a w nim fontannę. Na szukanie śladów dawnéj wielkości nie miałem czasu, a co do serów, tom się dowiedział, że są podobne do wina Bordeaux, t. j. że dobrych serów pińczowskich tylko w Warszawie dostać można.
Gdyśmy się w dalszą drogę puszczali, już się dobrze ściemniało. Wkrótce wjechaliśmy pomiędzy dwie kępy drzew, szumnie przez naszego furmana lasem nazwane. Ciemności egipskie, w których się fantastycznie rysowały jakieś zgarbione drzew figury, znużenie i senność, wprawiły mój umysł w jakiś stan sprzyjający urojeniom, i choć moje antecedencye nie zdawałyby się dowodzić, iż należę do osób bardzo bojaźliwych; jednakże przyznać muszę, iż żałowałem grzeczności, którąśmy wyświadczyli jednemu z kapotowych obywateli miasta Pińczowa, wziąwszy go z sobą na wózek. Anuż — pomyślałem sobie, jest on w zmowie z furmanem i „urządzą“ nas obydwaj w tym „lesie.“ Byłaby-to wcale nie zła humorystyka.
Jechaliśmy po piasku, a więc bardzo powoli i bez turkotu, i dlatego szwargot prowadzony przez furmana i jego sąsiada na koźle mógłby dochodzić do naszych uszu, ale na nieszczęście spali obaj. Chciałem się przekonać, czy ten stan „niewinności“ był rzeczywisty.
— Słuchajcie! zawołałem, jakie w tych okolicach urodzaje?
— Chwała Bogu, dobre, rzekł obudzony z drzemki.
— Więc zapewne dobre robicie interesa?
— Były kiedyś dobre, aleśmy już zapomnieli, co to jest dobry zarobek.
— A to dlaczego?
— Bo szlachta biedna, ledwie że się trzyma i jak koń pracuje, aby tylko na wierzch się wydobyć, a kiedy szlachta biedna, to Żyd nic nie zarobi. Chłopy wprawdzie są bogatsze, ale żeby na nich zarobić złotówkę, to trzeba stracić zdrowia za trzy ruble. Tylko szynkarz i złodziéj zyska coś od nich, ale ani kupiec ani faktor. Niech-no pan dobrodziéj spróbuje gdzie na targu kupić u chłopa kilka korcy pszenicy, albo przypatrzy się, jak on kupuje chustkę albo sukmanę! Ze szlachcicem zupełnie co innego. On wié, jaka jest cena zboża w Kielcach i Warszawie, i dlatego prędko można dojść do zgody. A zresztą szlachcic to zawsze szlachcic i wié, że każdy żyć potrzebuje.
Tu przypadkowy nasz towarzysz do spółki z furmanem zaczęli nam opowiadać i o szlachcie i o chłopach i o urzędnikach i o sądach w ten sposób, że posądziłem ich, że zarażeni zostali „niedobrą wolą“. Naturalnie że tego powtarzać nie będę.
— Czy wiesz, gdzie jest hotel Bieńkowskiéj?
— Nie wiem, wielmożny panie, ale się tam zaraz faktory zlecą i pokażą.
— Ja ci dam faktorów, rzekłem naprawdę oburzony propozycyą używania pomocy faktora do tak błahéj rzeczy.
— A jak tam miejsca nie będzie?
— To i tak obejdziemy się bez faktorów.
Za kilka minut wjechaliśmy na rynek Buska. Była 10 wieczorem. Natychmiast przybiegło kilku faktorów, którym furman dał odprawę, mówiąc, iż nie życzymy ich sobie. Jednakże jeden z nich, zapytany nie w charakterze faktora lecz obywatela buskiego, wskazał nam hotel Bieńkowskiéj.
W hotelu oświadczono nam, że nie ma ani jednego próżnego lokalu. Poszliśmy więc do drugiego hotelu, gdzie otrzymaliśmy taką samę odpowiedź, z dodatkiem objaśniającym, że jeżeli się chcemy przespać pod dachem, to musimy się udać do faktorów, bo oni jedni tylko mogą wiedziéć, gdzie istnieje pokój niezajęty.
— A nie powiedziałem panom?... rzekł z tryumfem furman.
Skonfundowani, musieliśmy się zgodzić na „zbyteczne pośrednictwo“, gdyż nie mieliśmy wcale ochoty przespać się pod wilgotném niebem.
Piérwszy faktor pokazał nam takie klétki, że nawet wobec niebezpieczeństwa nocowania na wózku nie mogliśmy się na nie zgodzić; drugi zaofiarował nam sionkę jeszcze gorszą od poprzednich izdebek, dopiéro trzeci zaprowadził nas „na folwark“ do domu rządowego, gdzieśmy dostali wygodny i czysty pokój.
— A jednak faktorzy są potrzebni! zawołał mój towarzysz, wielki nieprzyjaciel faktorów.
— Zapewne, odrzekłem, choć w tym razie niezbędność ich zależy od niezaradności właścicieli domów i od policyi miejskiéj. Gdyby „obywatele“ wspólnie urządzili biuro informacyjne o mieszkaniach, gdyby przynajmniéj składali w policyi wiadomość o niezajętych lokalach, to przyjeżdżający nie byliby narażeni na błąkanie się, a czas i siły faktorów musiałyby się zwrócić ku innym zajęciom.