Wspomnienia niebieskiego mundurka/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia niebieskiego mundurka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Druk | W. L. Anczyc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dendele!... dendele!...
Miasteczko śpi jeszcze, nakryte mgłą, jak pierzyną. Godzina zaledwie siódma. W końcu października nie wszyscy o tej porze wstają do pracy, czynią to tylko ci, co muszą: rzemieślnicy, sługi, uczniowie.
Głos dzwonka z trudnością przedziera się przez mgłę. Jednak dolatuje gdzie trzeba. Świadczą o tem migające tu i owdzie w oknach blade płomyki świec — łojowych. Stearyny oszczędni obywatele używają tylko »od wielkiego dzwonu«: szkoda jej dla dzieciaków, które w tej chwili z pośpiechem nadzwyczajnym parzą sobie usta gorącą kawą, wpychają do tek książki, jabłka, kajety i obwarzanki, »przepowiadając« jednocześnie na cały głos: katechizm, gramatykę polską, deklamacyę łacińską i geografię.
— Dendele!... dendele!... dendele!...
Dzwonek odzywa się to głośniej, bardzo głośno nawet, jakby krzyczał na opieszałych z gniewem i niecierpliwością: to znów ciszej, nawet zupełnie cicho, jakby mu sił brakło lub sam w drzemkę zapadał...
W szarem świetle poranku przebiegają w różnych kierunkach, z koszykami i bez koszyków, boso i w przydeptanych pantoflach, rozczochrane, napół senne służące.
— Kasiu! czy to ju drugi raz dzwonili?
— Nie, dopiru pierwszy.
— Nie gadaj! — tociem na własne uszy słyszała...
— Słyszałaś, ale segnaturkę u Refermatów.
— Śpieszajta! paniczowi bułków na gwałt trzeba!
— Ojoj! wielka rzecz! Może zaczekać. I tak Judkowa jeszcze nie upiekła.
— Upiekła. Lećta duchem do żydówki.
— Na jednej nodze!
— Jak bocion!
Kilka dziewuch pędzi w stronę wązkiej uliczki, zamieszkałej przez żydów. Jest tam jeden mały, krzywy, w ziemię zasunięty domek, nad którym zawsze o tej porze unosi się, to prosta jak obelisk, to maczugowato, u góry rozszerzająca się, to rozpryśnięta, jak fontanna, to spiralnie skręcona, to wreszcie jakby przełamana i w dół spadająca kolumna burego dymu. W tym domku mieszka Judkowa, główna karmicielka »studentów«, których nazywa »skubentami«, najpierwsza na całe miasteczko obwarzankarka, przez nikogo nie prześcignięta twórczyni obwarzanków »groszowych«, »plecionych«, »jajecznych« oraz »chał«, »makagig« i słodkich »mac«, cynamonem osypywanych.
— Dendele!... dendele!... dendele!...
Po pięciominutowym odpoczynku dzwonek, z nowa siłą i z wyraźną już złością, krzyczy na spóźniających się. Krzyczy długo, zajadle — potem w największym paroksyźmie gniewu urywa w jednej chwili, jak człowiek, który głośno i namiętnie spierając się, nagle machnął ręką, odwrócił się — odchodzi...
Kto mowę dzwonków rozumie, w tem dzwonieniu słyszał wyraźnie:
— Nuże, leniuchy, ospalcy, próżniaki! Czyż się was dziś nie dowołam? Piersi zrywam, serce ledwie mi nie pęknie, a wy nic! Śpiesznie, rzucajcie wszystko, przybywajcie, bo inaczej... Zresztą — jak się wam podoba! Możecie zwlekać, spóźniać się, nawet wcale nie przychodzić... Nic mi do tego. Ale wiedzcie, że was czeka »pałka« z pilności, zamknięcie w ciemnej izbie przy kancelaryi, rozmowa w cztery oczy z inspektorem, ze stróżem, może nawet wysyłka bezterminowa »na grzyby...« Wkońcu — dajcie mi pokój. Mam was dosyć!
Na ulicach zaniebieszczyło się od mundurków granatowych. Z kamienic i kamieniczek, z drewnianych, oparkanionych dworków, z kletek ledwie kupy się trzymających, wybiegają malcy i wyrostki. Podążają w jedną stronę, potrącając się, wyścigając.
Na rogu ulicy dwóch się spotkało — przez resztę drogi biegną obok siebie cwałem, rzucając słowa oderwane...
— Te, Gęba!
— A co?
— Słyszałeś dzwonek?
— Aha!
— To-ci dopiero był zły!
— Iii... głupstwo!
— Nie gadaj! Ja się znam na dzwonku!
— Więc cóż?
— Inspektor pewnie się wścieka...
Już nie biegną, ale pędzą. Dobiegli zdyszani do szkoły. Ledwie wśliznęli się na korytarz, kulawy Szymon zatrzasnął za nimi z łoskotem ciężkie, okute drzwi, wiodące razem do szkoły i do klasztoru.
Mają tylko tyle czasu, ile trzeba na zrzucenie płaszczów, zawieszenie czapek na kołkach, wsunięcie tek we właściwe przegródki.
Już w długim korytarzu, łączącym szkołę z kościołem, formują się pary. Pierwsza klasa w samych mundurkach, z gołemi głowami, stoi gotowa do marszu; druga klasa wysypuje się na korytarz; trzecia wychyla się z otwartych drzwi, czekając na swą kolej; czwarta, bez zbytniego pośpiechu, szykuje się do wyjścia; piąta — same filozofy z rękoma w kieszeniach, z golonemi scyzorykiem brodami — wygląda przez okna obojętnie, po stoicku poświstując lekko, jakby jej ten ruch wcale nie dotyczył.
Profesor Salamonowicz, ruchliwy, nerwowy, biega szybko w prawo i lewo, na górę i na dół, do wszystkich klas zaglądając, do pośpiechu nagląc. Profesor Izdebski, poważny, zatabaczony, w granatowym fałdzistym, szeroko rozpostartym płaszczu z peleryną, z podciągniętemi wysoko, dla oszczędności, nogawicami, sunie środkiem korytarza, między dwoma rzędami mundurków, kołysząc się lekko na dużych, płaskich stopach, w obuwiu z grubej, juchtowej skóry, ze startymi doszczętnie napiętkami. Nosowym, przyciszonym głosem strofuje malców, rzucając im co chwila swe ulubione hasło:
— Baczność!... uwaga!...
W kilka chwil później, długim, półciemnym korytarzem, nakształt długiej, niebieskiej, o srebrnych centkach liszki, posuwa się cała szkoła, szeleszcząc rytmicznie stopami. Wpłynęła bocznem wejściem do kościoła i skupiła się w prawidłowych czworobokach tuż przy prezbiteryum, dla wysłuchania »mszy studenckiej«, odprawianej przy wielkim ołtarzu codziennie, z wyjątkiem miesięcy zimowych, przed lekcyami.
Pod wysokiem sklepieniem, w zagłębieniach ołtarzy, na chórze, zawsze pełnym mroku, czają się jeszcze resztki nocy i snu. »Nowozaciężnym« pierwszoklasistom, niewyzwolonym całkowicie z dziecinnych, domowych przyzwyczajeń, kleją się jeszcze oczy. Ale zabłysnęły w ołtarzu światła, ozwał się miły głos księdza prefekta: »Introibo ad altare Dei«, trzecioklasista w białej komeżce, służący do mszy, uderzył mocno w dzwonek, zagrzmiał z góry akord organowy — noc i sen pierzchają pokonane...
W poważnem milczeniu szli uczniowie na mszę; powracają z gwarem głośnym, który głucho tętni pod nizkiem sklepieniem korytarza. Szybko zajęli swe miejsca, rozkładają hałaśliwie książki i kajety. Każda klasa zmienia się na chwilę w ul brzęczący. Potem wchodzą nauczyciele — wszystko zapada w ciszę. Rozpoczyna się pierwsza lekcya, »od ósmej do dziewiątej«.
Dzwonek spełnił, co do niego należało. Kilku maruderów pozostało za drzwiami, ale dwustu kilkudziesięciu chłopców klęczy przykładnie w ławkach, powtarzając zmieszanym chórem: »Przyjdź, Duchu Święty, napełnij serca nasze...« Zaraz potem, na dole i na górze, z poza drzwi zamkniętych dochodzą stłumione głosy nauczycieli, mocniejszy od innych wywołuje donośnie:
— Bagiński, Batogowski, Bellon, Brudzyński, Ciaputowicz, Dąbrowski, Dembowski, Demianowicz, Elżanowski, Gadomski, Gembarzewski, Gomulicki...
Dzwonek zrobił swoje — teraz może odpoczywać do godziny drugiej, o której znów będzie wzywał niesforną gromadkę na dwie lekcye poobiednie. Odpoczynek dłuższy, prócz świąt, »galówek« i feryi, miewa jeszcze we środy i w soboty. W te dni dzieci nie przychodzą już po obiedzie do szkoły.
Poczciwy, czujny, niezmordowany dzwonek! Ileż pokoleń budzi wytrwale z gnuśnego lenistwa do modlitwy i nauki, dwóch największych skarbów życia, bez których nie można ani szczęścia zdobyć, ani zostać człowiekiem w pełnem tego słowa znaczeniu!
Mieszka ten dzwonek wysoko, na jednej z wież kościoła, dziś Benedyktyńskiego, a który wcześniej, przez dwa stulecia blizko służył Jezuitom. Kto ma dobre oko, dojrzeć go może w dzień jasny przez jedno z wąziutkich, do strzelnic podobnych okienek. Jest wysmukły, jak kleryk w obcisłej sutannie, a od starości już nie zielony, lecz czarny. Przypomina kruka, dożywającego dni swych w niedostępnem gnieździe.
Kto wie, czy nie ten sam dzwonek przed dwustu kilkudziesięciu laty budził i do rzeczywistości przywoływał pewnego, skłonnego do marzeń, zawsze zamyślonego młodzieńczyka, owego małego z ostrym, wyrazistym profilem »Matyjaszka«, z którego wyrosnąć miał głośny na całą Europę: Mateusz Sarbiewski?...
Kto wie, czy rzeźki i skoczny rytm tego dzwonka nie rozweselał ongi uszów księdza Piotra Skargi i księdza Jakóba Wuyka, którzy w tych murach długie chwile przemodlili i przemyśleli?...
To pewne, że widuje się niekiedy starców drżących, którym się »na drugie stulecie zabiera«, jak dzwonek ów usłyszawszy, stają w miejscu, prostują się i szyję wyciągają, niby wierzchowiec kawaleryjski na głos trąbki wojskowej. Potem uśmiech rozszerza ich szczęki bezzębne, w przygasłych oczach żywy płomień błyska. Machając rękoma, niby ptaki ciężkie, silnym rozmachem skrzydeł pomagające sobie do lotu — próbują biedz na równi z uczniami w stronę gmachu szkolnego. Nogi im się splątały — przystają zdyszani...
— Nie zdążymy... — szeplenią. — Ksiądz rektor znów nam złą notę postawi...
I pomarszczone ich twarze osmucają się tym samym wyrazem zmartwienia, jaki miały przed osiemdziesięciu kilku laty w podobnym wypadku...
Nie tylko ucząca się dziatwa, ale razem z nią jej ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie słuchają dzwonka Benedyktyńskiego, jak starego, dobrego przyjaciela i ochmistrza.
Kto urodził się w miasteczku i kto w niem umiera, temu jest ten dzwonek nieodstępnym przez całe życie towarzyszem.
Więc być może nawet, że gdy w ciche, błękitne poranki głos dzwonka dopływa aż do krańców miasta, gdzie na zielonem wzgórzu ponad Narwią szarzeją, bieleją i złoceniami migocą krzyże i kamienie nagrobne — dreszcz miły przenika prochy praojców, co tam od niepamiętnych czasów snem nieprzespanym zasypiają...
Na cmentarzu staje się prawie wesoło, gdy pomiędzy groby wpada w podskokach rzeźkie, pobudliwe, jakby roztańczone: