Wyga/Bieg do Squaw Creek/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyga |
Podtytuł | Kurzawa Bellew |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jerzy Bandrowski |
Tytuł orygin. | Smoke Bellew / Alaska Kid |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dwa miesiące po wyprawie na łosie w celu zdobycia żywności Kurzawa-Bellew i Krótki, wróciwszy do Dawsonu, siedzieli pod „Jelenim Rogiem”. Polowanie udało się, mięso zwieziono i sprzedano po dwa i pół dolara za funt, skutkiem czego w posiadaniu ich znalazł się worek piasku złotego w cenie trzech tysięcy dolarów i dobry zaprzęg psów. Poszczęściło się im. Mimo iż ruch, powstały z powodu złotej gorączki, wypłoszył zwierzynę na sto mil w góry, Kurzawa i Krótki w połowie tej odległości ubili w ciasnym wąwozie cztery łosie.
Zabłąkanie się tu łosi było niemniej cudowną rzeczą, jak szczęście myśliwych, którzy zwierzęta zabili. Albowiem niedalej jak w odległości jednego marszu dziennego obozowały cztery wygłodniałe rodziny indyjskie, które podczas trzydniowej podróży nie natrafiły ani na jeden ślad zwierzyny. Myśliwi sprzedali im część mięsa za jeden zaprzęg wygłodzonych psów, a po tygodniu karmienia Kurzawa i Krótki zaprzęgli je i zaczęli ładować na sanki mięso, przeznaczone na zgłodniały targ Dawsonu.
Szło teraz o to, aby złoty piasek zamienić w żywność. Bieżąca cena mąki i fasoli wynosiła półtora dolara za funt, cała trudność jednak polegała na wyszukaniu kogoś, ktoby te prowjanty chciał sprzedać. Dawson wił się w męczarniach głodu. Setki ludzi, zaopatrzonych w pieniądze, lecz nie mających żadnych zapasów żywności, musiały opuścić kraj. Wielu puściło się w powrotną drogę rzeką, zanim lód ją pokrył, a jeszcze więcej, mając ledwie wystarczający zapas żywności na drogę, wędrowało sześćset mil zpowrotem do przystani.
Kurzawa zastał Krótkiego w dobrze opalonym szynku. Krótki promieniał.
— Życie bez sznapy i słodyczy nie jest przyjemne! — wykrzyknął na powitanie Krótki, kiedy Kurzawa ściągał ze swych odtajających wąsów kawały lodu i strzepywał je na podłogę, że aż chrzęściły. — A właśnie udało mi się zdobyć osiemnaście słodkości. Drań zażądał tylko po trzy dolary za funt. A cóż wyście znaleźli?
— Ja też nie próżnowałem — odpowiedział Kurzawa z dumą, — kupiłem pięćdziesiąt funtów mąki. A mam kogoś z Adamcreek, co mi obiecuje do jutra drugie pięćdziesiąt.
— Bajecznie! Doczekamy z pewnością spłynięcia lodów. Słuchajcie, Kurzawa, nasze psy są — jak się okazuje — wcale dobre. Handlarz ofiarował mi za pięć z nich po dwieście dolarów. Powiedziałem mu: Nie da rady! Na szczęście wypasły się tak, że można się z niemi pokazać, ale tylko warjat karmiłby psy mięsem, którego funt kosztuje dwa i pół dolara. Chodźcie, napijemy się czego. Właśnie chciałem oblać te osiemnaście funtów cukru.
W kilka minut później, kiedy odważał złoty piasek za wódkę, drgnął.
— Ach, zupełnie zapomniałem o człowieku, z którym się poznałem w Tivoli. Ma na sprzedaż zepsutą wędzonkę po półtora dolara za funt. Możemy nią karmić psy i na każdym funcie oszczędzimy w ten sposób dolara. Trzymaj się ciepło!
— Do widzenia, — odpowiedział Kurzawa. — Wracam do chałupy i kładę się spać.
Ledwie Krótki odszedł, w podwójnych, ciężkich drzwiach stanął człowiek, zakutany w kożuch i futra. Na widok Kurzawy twarz jego rozjaśniła się szerokim uśmiechem. Kurzawa poznał w nim Brecka, tego samego, którego czółno przewodził swego czasu przez Pułapkę Kanyonu i Prąd Białego Konia.
— Dowiedziałem się, że jesteście w Dawson — mówił Breck pośpiesznie, ściskając mu dłoń. — Szukam was już pół godziny. Wyjdźmy stąd, mam wam coś powiedzieć.
Kurzawa rzucił żałosne spojrzenie w stronę huczącego pieca, rozpalonego do czerwoności.
— Czy nie możnaby tutaj?
— Nie. To ważna rzecz. Wyjdźcie ze mną.
Kiedy stanęli przed domem, Kurzawa zdjął wełnianą rękawicę, zapalił zapałkę i rzucił okiem na termometr, wiszący u drzwi. I naraz pośpiesznie włożył rękawicę, jak gdyby mróz rękę mu sparzył. Na niebie płonęła zorza północna, podczas gdy cały Dawson aż jęczał od żałosnego wycia tysięcy wilczarów.
— Ile? — spytał Breck.
— Sześćdziesiąt poniżej zera.[1]
Kit plunął na próbę i ślina z trzaskiem zmarzła w powietrzu na lód.
— A termometr z pewnością jeszcze pracuje — dodał — spada wciąż. Godzinę temu pokazywał pięćdziesiąt dwa stopnie. Nie powiecie chyba, że przyszliście zawiadomić mnie o jakim biegu.
— Właśnie o to idzie — szepnął Breck, oglądając się nieufnie, jakby w obawie, aby go kto nie podsłuchał. — Znacie Squaw Creek — rzeczkę, uchodzącą po drugiej stronie do Yukonu, trzydzieści mil stąd.
— Niema tam co robić — rzekł Kurzawa. — Teren przetrząśnięty dokładnie przed laty.
— Tak samo jak i inne bogate jary. Słuchajcie. To wielka gra. Skała leży w głębokości około dwudziestu stóp wszystkiego. Mówią, że tam niema działu, któryby nie był wart pół miljona. Nikt o tem nie wie. Przypuściło mnie do sekretu kilku moich najserdeczniejszych przyjaciół. Mieliśmy już iść, ale tuż przed wymarszem powiedziałem żonie, że chcę i wam dać znać. A teraz do widzenia. Moje rzeczy są już na dole, ukryte na brzegu. Prawda, wspólnicy moi obiecali mi nie ruszać w drogę, póki Dawson nie uśnie. Rozumiecie, coby to było, gdyby zauważono, że teraz, w nocy, puszczacie się w drogę. Cały Dawson poleciałby za wami. Zabierzcie swego wspólnika i jazda za nami. Będziecie mogli wbić swoją żerdkę w czwarty lub piąty dział od działu odkrycia. Pamiętajcie — Squaw Creek. Trzeci jar jak miniecie Swede Greck.