Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panował trzaskający mróz, przejmując chłodem aż do szpiku kości. Romek nosił cienką jesionkę. Futro jego, Felcia także sprzątnęła. Było mu bardzo zimno. Na samą myśl o futrze zadrżał z podniecenia w przypuszczeniu, że może ich jeszcze zastać. Roman nie obawiał się stanąć oko w oko z Felcią, lub ze swoim rywalem. Wstydził się poprostu pokazać przed nimi w roli rogacza i okradzionego kochanka, jakim teraz był w ich pojęciu. Prosił niebiosa w duchu, aby było już po wszystkim. Żal mu jednak było kobiety, matki dzieci Brytana. Nabierając odwagi, kroczył za niestrudzonym Lipkiem, który jak pies gończy wąchał po wszystkich melinach i innych miejscach schadzek, dopytując się o uciekinierów. Był tak przejęty swoim zadaniem, że nie chciał nawet słyszeć o propozycji Romana, aby wstąpić „na jednego“. Roman odczuwał już silny głód, a Lipek słuchać nie chciał o posiłku.
Zaczepiał znanych mu koleżków i koleżanki. Zaglądał do przejeżdżających dorożek. Wpadł poprostu w jakąś manię podejrzewania. W każdej napotkanej taksówce czy dorożce, podejrzewał, że to właśnie „ich“ wiozą. Krzyczał na Romka, strofował go, kiedy ten zatrzymywał się przed jadłodajnią, gdzie miał chęć wstąpić. Romkowi stało się już wszystko obojętne. Zrezygnował już dawno ze znalezienia zbiegów. Na pocieszenie powtarzał sobie w duchu zdanie, przeczytane w liście Brytana: — „Pokłoń się Romkowi i powiedz mu, że powinien mi dziękować za to, że uwolniłem go od tej diablicy, Felci.“ — Może i ma rację...
Przystanął nagle na odgłos śmiejących się przechodniów. Wydało mu się naraz, że odróżnia głos Felci. Chciał postąpić kilka kroków naprzód, lecz Lipek powstrzymał go i pociągnął za sobą.
— Tu, w tym podwórku! Chodź! Tam dowiem się wszystkiego.
— Czego mnie tak popychasz, — zawołał Romek zirytowany, że kompan spłoszył mu złudzenia. — Nie jestem twoim „konikiem“, że tak rozporządzasz mną. Idę coś zjeść. Nie zawracaj mi głowy. Mam dość poszukiwań wiatru w polu! Brytana już dawno w Warszawie niema.
— Chodź — ryknął mu Lipek nad uchem, nie zważając wcale na jego opór.
Nie było jednak sposobu, by oprzeć się temu nakazowi. Rozkaz był rzucony tak energicznie i tonem tak bezwzględnym, jakby całe życie zależało od niego.
Weszli razem do bramy odrapanego domu, naprzeciw placu Kercelego. Przed domem tym spacerował policjant, rozmawiający sam ze sobą. Tak im się przynajmniej zdawało. Był odziany grubo, tak, że ledwo się ruszał. Skorzystali z chwili kiedy miał uwagę zwróconą w innym kierunku i prześlizgnęli się za jego plecami.
Lipek zadzwonił do drzwi, w ciemnym korytarzu. Nikt nie odezwał się. Zadzwonił drugi raz i trzeci, ale nadaremnie!
— Co za piorun! — mówił Lipek zdziwiony. — Niemożliwe, aby nikogo w domu teraz nie było! Oni muszą tu być i dlatego nie otwierają!... Zadzwonię jeszcze raz, i o ile nikt się nie zjawi, otworzę sam drzwi.
— Może to nie tu — usiłował powstrzymać jego zapał Roman.
— Co, ty mnie będziesz pouczał! Tu mieszka największy „macher“ w Warszawie. On o wszystkiem wie. Jestem pewny, że nikt inny, tylko on wyrobił im „lewe grypsy“ na wyjazd. On robi wszystkim złodziejom papiery.
Lipek walił teraz w drzwi z wszystkich sił. W sąsiednich drzwiach pojawiła się służąca. Patrzała na nich z nietajonym przerażeniem.
— Czego pano... wie sobie życzą? — wybełkotała.
— Chcemy do właściciela tego mieszkania.
Dziewczyna jeszcze bardziej wytrzeszczyła oczy, potrząsając głową.
— Tego pana zabrała dziś policja. On był fałszerzem wiz i...
Nie zdążyła dokończyć tych słów, gdy Lipek pociągnął Romana za sobą.
Policjant, jak już się teraz domyślali, był tu postawiony w celu obserwowania tego domu. Miał chęć ich zatrzymać. Jednak, widać nie wyglądali tak podejrzanie, skoro ich przepuścił. Dopiero później, kiedy byli już w pewnej odległości, krzyknął: — Stój! — wobec czego przyjaciele przyśpieszyli kroku i wmięszali się w tłum przechodniów.
Romek, strasznie oburzony na Lipka czynił mu wyrzuty podniesionym głosem:
— Na jaką cholerę — krzyczał — wleczesz mnie ze sobą! Pech nas dziś prześladuje i wpadniemy w ręce policji i to bez żadnej z naszej strony winy! Gdyby teraz ten policjant nas zatrzymał, bylibyśmy wmięszani w aferę fałszerstwa dokumentów zagranicznych!...
Nagle Roman stanął. Powziął decyzję.
— Nie idę dalej! — powiedział stanowczo i skierował swe kroki w przeciwnym kierunku od tego, w jakim szli dotychczas.
— Pożałujesz tego!... — posłyszał za sobą groźbę Lipka. Nie słuchał już, co mu przyjaciel dalej mówił i wszedł do pierwszej napotkanej po drodze kawiarni.
Zjadł kilka ciastek i wypił gorącą herbatę. Zmarznięte członki poczęły ożywać. Czuł poprostu, jak zimno ustępuje, a błoga ciepłość ogarnia go całego. Po chwili wszelkie jego zmartwienia ustąpiły i wrócił spokój. Żałował już swego postępowania z Lipkiem. — Przecież on jest w tą całą aferę wmięszany bezinteresownie!... A ja wolałem tu wstąpić na posiłek, zamiast ścigać zbiegów. — Żal mu się zrobiło wiernego przyjaciela, który ujmuje się za jego i żony Brytana krzywdę. Prawdziwy „złodziejski charakter“ ma ten Lipek! — zadecydował w duchu.
Z żalu do siebie, że tak nietaktownie postąpił, przywołał kelnera, pytając, czy można tu zalać robaka... Kelner uśmiechnął się chytrze i odparł:
— Nie tylko to może pan u nas dostać... — Kelnerka, stojąca obok, na jego pytanie zalotnie i zachęcająco uśmiechnęła się doń.
Roman wstał i skierował się do gabineciku, służącego widać za „miejsce odpoczynku“ dla trzech pięknych kelnerek, gdy nagle stanął, jak wryty!... Przetarł oczy, w przeświadczeniu, że wzrok go zawodzi!... Przed nim stał, w całej swej okazałości, jego dostojny „profesor“ Grylek. Ten sam, który go „wykształcił“ i pchnął na drogę występku. Patrzeli na siebie, niezdecydowani, czy mają się przywitać, czy też udać, że się nie znają. Grylek pierwszy chwycił Romana w objęcia, poczem pchnął go do obiecującego gabineciku.
— Siadaj, brachu! — zawołał, najwidoczniej uradowany niespodziewanym spotkaniem.
Roman przyglądał mu się przez chwilę bacznie, a potem zapytał:
— Co ty tu robisz? Któżby się spodziewał, że my tu jeszcze się spotkamy...
— Jakto, co ja robię... Nie widzisz, że jestem właścicielem tej kawiarni...
— Ach, tak. Rozumiem. Jesteś zarazem i właścicielem tych dziewcząt!...
— Trudno, brachu! Lepiej, niż zawsze kraść i siedzieć! Kawiarnia jest tylko, kapujesz, dla pozoru. W moim lokalu same lepsze frajerstwo bywa.
— Dawno masz ten świetny interes? — zagadnął Roman, nie bez ironii.
— Drugi rok. Po przewrocie w Rosji, dla mnie nie było tam miejsca. Jedno z dwojga pozostało mi: czmychnąć zagranicę, lub zakasać rękawy i zostać „smoluchem“. Wolałem jednak zwiać zagranicę. Byłem jakiś czas w Niemczech, a teraz jestem tu, jak widzisz. Czy poznałeś mnie? Jak ja wyglądam po tylu latach?
— Wyglądasz, jak prawdziwy alfons!
— No, no! Ty już zaczynasz... Jak widzę, jesteś jeszcze taki hardy, jak byłeś u mnie.
— Za to ty się zmieniłeś, przyjacielu! Utyłeś i wyłysiałeś. Wyglądasz teraz, jak chiński mandaryn.
— Kpij sobie zdrów. Gdy doczekasz moich lat, to i ty wyłysiejesz! Chcesz zobaczyć moją siostrę?
— Ona także tu?
— Naturalnie! Cały interes ona właśnie prowadzi. Gdyby nie ona, już bym dawno na psy zszedł! „Koniki“ zmądrzeli i nie chcą kraść dla starych złodziejów. Ach, racja... Nie nazywaj mnie, jak dawniej!! Jestem tu zameldowany na „lipę“. Pamiętaj, że nazywam się teraz Alosza Gurkiewicz. A ty co porabiasz?
— Ja korzystam cały czas z twoich lekcyj...
— Kradniesz?
— Co mam robić!... Alfonsem być nie mogę i nie chcę! Siostry także nie mam takiej, jak ty, aby kierowała interesem. Muszę przeto kraść.
— Czego ty tak krytykujesz moją siostrę? Hanka, nieboszczka, była złą dziewczyną?...
Na dźwięk tego imienia Romek drgnął. Stanęła mu przed oczyma Hanka, jak żywa. Przypomniał sobie swój pierwszy romans. Widział ją w tej chwili, jak leżała otruta, jej pogrzeb i inne zbliżone do tych wizji, obrazy...
— A matka twoja jest także z wami? — zapytał.
— Dawno już zmarła! Takich matek nie ma dużo! Pamiętasz, jak ona opiekowała się wami?
— Pamiętam! pamiętam... Szkoda tylko, że nie zmarła, zanim ją poznałem!...
— Jak widzę, spotkałem cię w złym humorze. Czy nie jesteś zadowolony z twego życia. Komu masz do zawdzięczenia, że cię wykierowano na samodzielnego człowieka, jeśli nie mnie!...
Na te słowa, Roman skoczył z miejsca, jakby go żmija ukąsiła.
— Przeklinam ten dzień, tę minutę, kiedy cię poznałem, draniu jeden!... Przeklinam ciebie i całe twoje pokolenie, że wydało na świat takiego ohydnego łotra, jakim ty jesteś, łajdaku!!...
Nie zdążył dokończyć tych słów, gdy gospodarz zatknął mu usta ręką. Zmarszczył przytem groźnie czoło, ściągając brwi, jak to miał we zwyczaju.
— Zdradzić mnie tu przyszedłeś! — syknął przez zęby. — Uważaj!... Nie myśl, że już wyszedłem z fasonu! Ja potrafię jeszcze dziś pokazać swoim wrogom, co umiem!!...