<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV.

Roman szedł automatycznie po ruchliwych ulicach Warszawy. Wstydził się samego siebie, że tak nisko upadł. Nawet wstrętny paser gardził nim teraz. Był zły na siebie, że ubliżył swej godności i zaproponował Piegarzowi kupno rzeczy. Znał dobrze psychologię podobnych meliniarzy. Odrazu trzeba było domyśleć się, że Piegarz jest amatorem czegoś lepszego. Nabrał go specjalnie, aby pokazał zawartość walizki, by móc później wyśmiać go. Paser dobrze wiedział, że te rzeczy nie pochodziły z kradzieży, a jednak naigrywał się. — Ach, jaki podły jest ten świat!... — wołał sam do siebie. — Każdy z „naszych“ cię uszanuje wówczas tylko, kiedy widzi, że ci się dobrze wiedzie. — Przecież byli tam i tacy, którzy go dobrze znali, a jednak wyśmieli go, słysząc, o co idzie. Ach, gdyby nie ten Lipek, pracowałby już teraz w piekarni i nie poniżyłby się tak u Piegarza. Postanowił rzeczy sprzedać na Placu Kercelego i zaraz zrana zanieść za te pieniądze wałówkę Lipkowi.
Sytuacja Romana była istotnie nie do pozazdroszczenia. Obiecał sobie dziś rozpocząć pracę i zerwać ze wszystkim, co go łączyło z dawnym życiem. Ale czy mógł wiernego kolegę w takiej chwili pozostawić bez pomocy?... Wlókł się z walizeczką w ręku, rozglądając się z przyzwyczajenia, czy nikt go nie śledzi. Gorzki śmiech go porwał, gdy zdał sobie sprawę ze strachu, ogarniającego go na widok każdego przedstawiciela władzy w mundurze. Musiał sobie uprzytamniać na każdym rogu ulicy, kiedy jego oczy stykały się ze świdrującym wzrokiem policjanta, że ma przy sobie tylko walizkę z własnymi rzeczami. Teraz myślał jeno o tym, gdzie spędzić noc, przyrzekłszy sobie w duchy, że od jutra rozpoczyna nowe życie.

Dawno już było po dziesiątej rano, kiedy Roman wrócił z Placu Kercelego, obładowany złodziejską wałówką dla Lipka. Walizeczka Romana zawierała teraz dwadzieścia funtów białego chleba i dziesięć funtów różnych wędlin. Starał się „zamelinować“ złodziejskim sposobem w chlebie trochę tytoniu. Cukier i herbatę także nabył. Wydał wszystkie otrzymane pieniądze, nie zostawiając sobie ani grosza. Podążył zadowolony z siebie i ze swego dobrego uczynku w kierunku ulicy Dzielnej. Przy więzieniu stał długi rząd mężczyzn i kobiet z wałówkami w rękach. Roman spotkał tu dużo znajomych. Jedna z kobiet, dobrze mu znana „szopenfeldziarka“ zbliżyła się do niego, podając mu przyjaźnie dłoń.
— A ty do kogo?
— Do kolegi — odparł, podając jej rękę. — A ty kogo odwiedzasz?
— Mojego Staśka. „Wychleli“ go w tramwaju. Zakapował go spólnik.
— Tak, tak... Dzisiejsi spólnicy tak postępują — dorzuciła kobieta, stojąca obok. — Mojego chłopaka także spólnik „zasypał“.
— Tak, „kapusiów“ nie brak — wtrąciła otyła baba, ubrana z wiejska. Wyglądała na żonę „hołociarza“.
— Czy Stasiek jest już po wyroku?
— Tak. „Wtrynili“ mu sześć „miesiaków“. Byłby zupełnie wolny, tylko „odszczekiwał“ się na sądzie. To „morus“ ten mój Stasiek... — mówiła z dumą. — Sędzia przygadał mu, aby się przyznał, gdzie ma schowane wytrychy, a on na to odparł: — Czy pan sędzia chce ich ode mnie kupić? — Sędzia za ten dowcip wlepił mu szóstkę.
— To frajer — wtrąciła się otyła kobieta. — Mój mąż złapał osiem wiosenek...
Złodziejki wybuchły śmiechem.
— Porządny złodziej takiego ochłapu nigdy nie dostanie — powiedziała znajoma „szopenfeldziarka“. — Tylko chamy dostają takie wyroki.
— Masz tobie, jaka „szmentylegentka“ — zawołała na głos otyła baba. — Mój Antek już w katordze „kiwał“, kiedy jeszcze ciebie na świecie nie było. Taki, co kury kradnie, dostanie mały wyrok. Porządny „bandzior“ zawsze zarobi parę „wiosenek“ odrazu.
Szopenfeldziarka nie pozostała jej dłużna odpowiedzi:
— A ja rozkazałabym wszystkich „bandziorów“ posłać na „dyndówkę“. Jak się zabiera forsę u frajera, poco go jeszcze zabijać. Złodziejem być, to rozumiem, ale nie bandytą — mówiła z przekonaniem. — Przez bandytów to złodzieje są przegrani.
— A to ścierwo!... — rozkrzyczała się otyła baba. — Masz tobie, jaka fetniaczka. Gębę wymalowała jak szyld i piszczy. Tobie mieć alfonsa za męża, a nie porządnego „bandziora“.
— Chamka jakaś! — rzekła pogardliwie szopenfeldziarka. — Twój mąż napewno patyczkiem kogoś pogłaskał po głowie, a ty udajesz wielką cwaniaczkę. Zamknij „jadaczkę“. Jeszcze sieczkę masz we łbie...
Wszyscy oczekujący wybuchnęli głośnym śmiechem. Dozorca więzienny, utrzymujący porządek przed bramą, zawołał służbistym tonem:
— Proszę o spokój, bo nie dostaniecie widzenia.
Ta groźba poskutkowała. Baby zamilkły, rzucając sobie tylko ukradkiem nienawistne spojrzenia.
Poczęto wywoływać nazwiska osób przybyłych na widzenie. Ludzi przybywało coraz więcej. Roman poznał po zasmuconych twarzach niektórych kobiet, że nie mają wiele wspólnego z światem przestępczym.
— Patrz, — trąciła go ramieniem szopenfeldziarka, — co frajerstwa się tutaj nawaliło. Dziś po więzieniach jest ich więcej, niż złodziejów. Złodziej ukradnie parę „nachów“, to go wpakują do ula na parę lat. Frajer okrada Kasę Chorych lub inną rządową instytucję na tysiące, dostanie za to kilka miesięcy mamra. Nawet złodziejem go nie nazywają, tylko „defrudantem“.
— Tych „defrudantów” jest po więzieniach wszędzie pełno. Nawet w więzieniu traktują ich lepiej od złodziejów — wtrącił mężczyzna, stojący obok i przysłuchujący się uważnie prowadzonej rozmowie.
Jakaś kobieta, nosząca żałobę, o wyglądzie przyzwoitym, odróżniająca się od wszystkich kobiet, czekających w kolejce, przysłuchiwała się cały czas powyższej rozmowie. Kobieta ta nerwowo szarpała swoją żałobną krepę, zwisającą z kapelusza i patrzała na wszystkich zgóry. Wreszcie odezwała się:
— Defraudant, to nie złodziej, proszę państwa — rzuciła wyniośle, na co wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem.
— A co złodziej, to nie defraudant, proszę pani — mówiła z udaną grzecznością szopenfeldziarka. — Złodziej krzywdzi tylko jednego człowieka i działa bez maski. Defraudant natomiast, okrada tysiące ludzi odrazu i udaje uczciwego człowieka. Defraudant to jeszcze podlejszy złodziej, bo wykorzystuje zaufanie, jakie ludzie mają w stosunku do niego. Złodziej musi się dobrze napocić i dużo strachu przeżyć, zanim coś ukradnie. Defraudantowi ludzie sami kładzą pieniądze do kieszeni.
Kobieta w żałobie zsiniała ze złości. Po krótkim zastanowieniu, wyrzuciła dumnie:
— Nie życzę sobie mieć przyjemności dalszego dyskutowania z wami. Tfu... tfu... — wypluła przed siebie. — To dopiero mi wyborowe towarzystwo.
— Masz tobie. Nasze towarzystwo jej się nie podoba. Ale mąż pani czy też kochanek, musi za kratą tam być w naszym towarzystwie, co?... Ja powiem mojemu Stasiowi, aby dał znać do tej celi, gdzie siedzi ukochany pani, żeby mu tam spuścili „manto“. Niech wie, co złodziej znaczy!...
Kobieta opuściła kolejkę, odchodząc na stronę, gdzie poczęła ocierać chusteczką załzawione oczy. Romanowi się żal zrobiło tej kobiety. Przybliżył się do niej, mówiąc jej uspakajająco, by nie przejmowała się pogróżkami szopenfeldziarki. — Ona tylko straszy, — mówił, — ale tam nic nie może uczynić.
Kobieta uśmiechnęła się doń wdzięcznie przez łzy i najwidoczniej chciała wszcząć z nim rozmowę, lecz Roman musiał właśnie wejść do gmachu więziennego.
Uradowany, że przykre czekanie już się skończyło, podał dozorcy nazwisko Lipka, przystępując do wyładowania z walizki swych zapasów. Dozorca wysłuchał wszystkiego, co mu Roman mówił. Mechanicznie załatwiał swoje czynności, nie wzruszając się ani na trochę żałosnymi prośbami, którymi go zarzucano wprost... Roman podał całą zawartość walizki przez okienko. Dozorca spojrzał nań, jakby go dopiero w tej chwili ujrzał i powiedział obojętnie:
— Taki więzień u nas nie siedzi.
Roman drgnął.— — Jakto... nie siedzi?...
— Jak mówię, że takiego niema, to niema. Jazda stąd!... A co pan podaje? — zwrócił się już do następnego petenta.
Pomocnik do przyjmowania wałówek, więzień, widząc konsternację Romana, zawołał nagłos:
— Więzień, o którego pan pyta został dziś rano po kawie zwolniony.
Roman nie namyślał się długo.
— Zabieraj to wszystko dla biednych więźniów! — krzyknął pod adresem uprzejmego więźnia i prędko oddalił się, zostawiając na miejscu nawet próżną walizkę.
Szopenfeldziarka wołała za nim, aby na nią zaczekał. Nie odwracając w jej kierunku głowy, przyśpieszył kroku.
— ...Psiakrew — mówił w duchu, zaciskając pięści z tłumionej złości. — Co począć ze sobą?... — Stanął znów niezdecydowany. — Odnaleźć Lipka?... Nie... nie mogę tego zrobić... On znów mnie wciągnie do dawnego życia... — Wstyd mu było, że przez cały czas nie odwiedził przyjaciela. Jak mu będzie śmiał w oczy spojrzeć. Czy on uwierzy, że Roman dopiero wraca z Pawiaka, gdzie zanosił dla towarzysza wałówkę, którą zdobył za cenę swych ostatnich „czuchów“.
W tej chwili Roman sobie przypomniał, że nie pozostawił sobie nic na śniadanie. Żołądek przypomniał mu tę lekkomyślność. Machnął ręką, jak człowiek, który nie ma nic do stracenia i drepce dalej, sam nie zdając sobie sprawy dokąd.
Roman bił się z myślami. Chciał zerwać z swym dawnym środowiskiem, aby nikt nie miał mu nic do zarzucenia. Pragnął też jak najprędzej znaleźć się przy uczciwej pracy, do której winien był jeszcze wczoraj się stawić. Co ta szlachetna opiekunka pomyśli o nim, skoro on słowa nie dotrzymał. Wstydził się stanąć przed jej mądrym spojrzeniem, którym zapewne go obrzuci, gdy się zjawi. Obawiał się, by go nie posądziła, że z trudnością przychodzi mu zerwanie z dawnymi kolegami. Z drugiej strony pamiętał ciągle o Lipku i nie mógł się powstrzymać od pragnienia odszukania go i okazania mu radości, jaką odczuwa dlatego, że wierny przyjaciel znów cieszy się wolnością.
Na tych rozmyślaniach przeszło sporo czasu. Nie potrafiłby sobie wytłumaczyć, w jaki sposób znalazł się na Placu Teatralnym. Zegar ratuszowy wskazywał czwartą po południu. Stanąwszy na przystanku tramwajowym, naprzeciw ratusza, przyszła mu na myśl tłusta kiełbasa z wałówki, z którą tak wspaniałomyślnie postąpił. Świadomość zbliżającego się wieczoru zwiększyła uczucie głodu, do tego stopnia, że machinalnie przeszukał wszystkie swoje kieszenie. Nic takiego jednak nie znalazł, coby się dało zamienić na chleb. Wyrzucał sobie teraz swoją krótkowzroczność... Przecież mógł cośkolwiek z jedzenia zostawić dla siebie i nie cierpieć teraz głodu.
Stał w jednym miejscu, nie zwracając uwagi na chłód, przejmujący do kości. Świadomość trudnego położenia przykuła go do miejsca. Dzwonek tramwajowy co chwila odbijał się bolesnym echem o jego nerwy, uprzytamniając mu z bolesną realnością, że tu jest tylko przystanek tramwajów, ale nie cel wędrówki.
Był w takim nastroju, że pragnął w tej chwili aby stało się coś nieoczekiwanego, jakieś nieszczęście nawet, któreby go wyrwało z apatji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.