Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XXIX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wstał piękny poranek. Zimowe słońce zaglądało do piekarni i na zbolałą duszę Romana padły promienie nadziei na jaśniejszą przyszłość. Kiedy zmienił swe postanowienie, co do ucieczki stąd, po decydującej rozmowie z szlachetną gospodynią... W chwili, kiedy postanowił niezłomnie znieść wszystkie cierpienia, aby móc wytrwać na raz obranej drodze, w tej samej chwili los zemścił się na nim okrutnie. Pech, który go całe życie prześladował, odnalazł go i teraz. Udowodnił Romanowi poraz któryś już, że jest on tylko pionkiem nieznacznym, całkowicie od ślepego trafu zależnym.
Ciężka praca była tego dnia na ukończeniu. Roman był tak bardzo wyczerpany, że chętnie upadłby na zimny asfalt, by zasnąć i zapomnieć o rzeczywistości.
Pozostało mu tylko wyskrobać bajty i umyć je. Zabrał się do tej czynności, słaniając się na nogach, jak pijany. Zagłębiony w pracy, nie przywiązywał wcale wagi do rozmowy, którą prowadził gospodarz z jakimiś ludźmi poza jego plecami. Chciał jak najprędzej skończyć pracę i uciec stąd, by dać wypocząć znużonemu śmiertelnie ciału i nerwom.
Stał odwrócony tyłem do rozmawiających, gdy nagle jakiś znany basowy głos dobiegł jego uszu. Zimny pot zrosił mu czoło. Głos ten smagał go, jak uderzenia biczem. Nie mogło być wątpliwości. Słuch go nie mylił. Ten nieznośny aż do bólu głos, był mu dobrze znany. Skrobał dalej bajtę z coraz większym zdenerwowaniem, nie chcąc obejrzeć się za siebie, by się nie zetknąć oko w oko z właścicielem nienawistnego głosu. Chciałby się zapaść pod ziemię, by uniknąć spotkania. Wtem piskliwy głos majstra zawołał go po imieniu:
— Romek! Wyleź no z bajty! Nie słyszysz, że komisja przyszła?...
Chcąc nie chcąc, Roman wyprostował się, starając się tak swymi ruchami pokierować, ażeby ominąć niepożądane spotkanie. Wtem stało się coś strasznego. Wstyd i strach, jakiego Roman doznał, odjęły mu mowę. Oczy starszego przodownika wpiły się weń z taką mocą, a zarazem tak szyderczo, że musiał odwrócić głowę.
— A ten co tu robi?... — wskazał na Romana palcem przodownik.
Gospodyni, będąca tu wraz z całą komisją, składającą się z kilku osób, zbladła nie do poznania. Patrzała na Romana tak litościwym wzrokiem, że ten był bliski padnięcia jej do nóg na oczach wszystkich. Gospodarz szeroko wytrzeszczył oczy, otworzył gębę od ucha do ucha i zawołał:
Skąd pan przodownik zna tego człowieka?...
Przedstawiciel władzy zawahał się na krótki moment, jednak zdecydował się wyjaśnić:
Stary znajomy!... — powiedział z naciskiem. — Znamy się od czasu, kiedy jeszcze urzędowałem w biurze śledczym.
Czeladź błyskawicznie porozumiała się między sobą wzrokiem. Oto przekonali się naocznie, że Roman istotnie siedział w więzieniu. On zaś stał oparty o piec, jak człowiek, który oczekuje samosądu, a wie zgóry, że żadna siła nie jest w stanie go wyratować.
Gospodarz patrzał to na żonę, to na Romana, z trudem opanywując ponoszącą go złość. Sanitarna komisja, która przybyła wraz z przodownikiem, oglądała Romana uważniej, aniżeli piekarnię. Przodownik pierwszy przerwał milczenie:
— Jak dawno on tu pracuje? — zapytał gospodarza, starając się przybrać urzędowy ton.
— Będzie ze trzy tygodnie, proszę pana.
— A jest meldowany?
Gospodarz zwrócił się do żony:
— Czy on jest meldowany?...
— Tak jest... — odparła cicho.
— A jak on się nazywa?... — zapytał przodownik tłumiąc ironiczny uśmieszek, co z pewnością nie mogło oznaczać nic dobrego dla Romana.
Gospodarz powiedział jego imię i nazwisko. Oczywiście te, które mu Roman podał.—
Przodownik zaniósł się śmiechem.
— Macie szczęście … przyszedłem. To jest jego fałszywe nazwisko. Umyślnie po to dostał się do was do pracy, by was później okraść, a potem... szukaj wiatru w polu. Ja znam jego prawdziwe nazwisko... — wyrzucił z miną triumfatora.
Roman odzyskał przytomność umysłu i z miejsca zareagował:
— Zdaje się panu, że pan zna moje prawdziwe nazwisko.
Panowie z komisji, obserwujący całe zajście, roześmiali się głośno, a jeden z nich powiedział:
— Może pan, panie przodowniku, zna go pod fałszywym nazwiskiem?... Ha... ha... ha...
— Ja go dobrze znam. Sam go odprawiłem do więzienia. A zresztą zabiorę go ze sobą i przekonam się.
Gospodyni, milcząca dotąd, wtrąciła się nagle:
— Proszę pana, przez cały czas przyglądam się pańskiemu postępowaniu z tym człowiekiem. Muszę panu powiedzieć, iż pan się z nim źle obchodzi. Gdyby nawet było prawdą to, co pan mówi o nim, to dlaczego pan wobec wszystkich to powiedział? Może naprawdę ten człowiek chciał się poprawić i pracować uczciwie... Poco prześladować człowieka, któremu zdarzyło się nieszczęście raz zbłądzić w życiu?... — wyrzuciła z nutą żalu w głosie.
— Ten nie pierwszy raz zbłądził — odparł przodownik. — Ja go dobrze znam. To jest stary złodziej. Jazda, ubieraj się i marsz ze mną!...
Roman stał nieruchomo w miejscu, oszołomiony, z żalem do wszystkich i do wszystkiego na świecie. Nie obchodził go jednak własny ból. Bolało go o wiele bardziej to, że ta szlachetna kobieta cierpieć będzie przez niego. Uczynił kilka kroków w jej kierunku i powiedział wzruszony:
— Niech pani wybaczy!... Proszę nie myśleć źle o mnie. Ja chciałem doprawdy pracować. Uczciwi ludzie jednak nie chcą tego. Cóż... Nie potrafię walczyć z całym światem...
— Proszę nie mądrzyć się i jazda!... — powtórzył niecierpliwie przodownik.
Gospodyni wystąpiła naprzód, nie oglądając się zupełnie na męża, starającego się ją zmitygować rozpaczliwymi gestami.
— Proszę pana! Ten człowiek nie jest już teraz złodziejem i niema go pan prawa aresztować. Prowadził się przez cały czas nienagannie, nie mam mu nic do zarzucenia. Ja za tego człowieka mogę zaręczyć.
— Ależ, proszę pani, — zawołał przodownik — dla mnie istnieją wystarczające powody, by go zabrać ze sobą. Zataił swoje właściwe nazwisko, by was okraść. Dzięki tylko przypadkowi, pokrzyżowałem jego niecne plany...
— Myli się pan... — zawołała wzruszona gospodyni. — On przede mną niczego nie zataił. Wiedziałam o wszystkiem. Postanowiłam nikomu o niczym nie mówić. Nawet mężowi. Chciałam się przekonać, czy tacy ludzie mogą się poprawić. Przekonana teraz jestem, że zrobiłabym z niego wartościowego człowieka. Niech pan da spokój i niech mu pan pozwoli spokojnie pracować... Obowiązkiem naszym jest pomagać tym ludziom, a nie utrudniać im poprawę.
— Pani ma rację — powiedział starszy pan z komisji. — Niech pracuje. A kiedy coś karygodnego nabroi, zawsze chyba policja będzie mogła się nim zająć...
— Obawiam się, aby wówczas nie było za późno. Te ptaszki fruwają na fałszywych nazwiskach, tak że trudno ich wyłapać i wpakować do klatki. Radzę pani nie przeszkadzać mi. — Tu zwrócił się do Romana: — Pokażcie no wasz dowód tożsamości.
Za chwilę przodownik przeglądał dowód osobisty Romana, który mu wręczyła gospodyni, przechowywująca większość jego dokumentów. Przodownik był zdumiony. Najprawdziwszy dowód osobisty pod słońcem. Zrobił wielkie oczy, patrząc to na Romana to na obecnych, mrucząc coś pod nosem. Był widocznie niezadowolony.
— Teraz ja już nic nie rozumiem...
— Widzi pan... — zawołał ów człowiek z komisji, który poprzednio stanął w obronie Romana. — Pan zapewne zna go na fałszywym nazwisku. Do porządnej pracy jednak przystąpił pod prawdziwym, własnym nazwiskiem. To samo świadczy już dostatecznie o jego dobrych chęciach. Niech pan mu da spokój. Niech lepiej piecze bułki, aniżeli ma kraść — śmiał się dobrodusznie.
— A kto mnie zapewni, że i ten dokument nie jest fałszywy, moi państwo? Zabiorę go do czasu wyjaśnienia sprawy. Kiedy okaże się, że pracuje pod swoim własnym nazwiskiem, to natychmiast go zwolnię.
Gospodyni zwróciła się z uśmiechem do Romana:
— Czy to jest niesfałszowany dokument, proszę prawdę mówić...
— Najprawdziwszy w świecie, proszę pani.
— Wierzę panu.
Tu zwróciła się do przodownika:
— Ja za tego pana ręczę, proszę go nie aresztować.
— Niech pan da spokój... — poparli gospodynię członkowie komisji.
— Jakto ty chcesz za niego ręczyć?... — zaperzył się gospodarz. — Co to znowu ma znaczyć?... Mnie ta cała sprawa zaczyna się wydawać podejrzana. Dlaczego mnie o niczem nie wspominałaś, tylko na własną rękę działałaś... Może go pan zabrać...
Gospodyni zaczerwieniła się zlekka i odparła:
— Postąpiłam, jak chciałam. Za głupi jesteś abym mogła z tobą o podobnych sprawach mówić. Wolałam, abyś ty o wszystkiem nie wiedział. Teraz, kiedy już wiesz, mówię ci, że ten chłopak będzie pracował tu tak długo, jak ja tylko zechcę...
Gospodarzowi aż mowę odjęło. Spojrzał tylko na Romka tak nienawistnym spojrzeniem, że ten zrozumiał, że musi się stąd usunąć. Nie chciał być przyczyną nieporozumień małżeńskich.
Z tego wypadku zyskał majster. Komisja bowiem, zainteresowana wypadkiem, nie zwracała już uwagi na porządek w piekarni.
Przodownik zostawił Romana na miejscu dzięki poręczeniu, jakie zań złożyła gospodyni. Odchodząc, policjant pogroził Romanowi palcem, uśmiechając się pobłażliwie.
— Sprawuj się dobrze, to ci nikt krzywdy nie zrobi. Lepiej pracować w piekarni i zajadać smaczne bułki, niż siedzieć na zgniłej kapuście. Pamiętaj, będę na ciebie baczył, bo jesteś w moim komisariacie.
Roman nie odpowiedział nic. Był złamany duchowo, a jednak wiedział, co wypada mu teraz uczynić.
Ubrał się prędko, nie umywając nawet rąk po pracy. Śpieszył się, nie odpowiadając na liczne pytania... Nareszcie znalazł się znów, jak bezdomny pies, na ulicy...