Wyprawa po skarby w Tatrach

>>> Dane tekstu >>>
Autor Bogumił Hoff
Tytuł Wyprawa po skarby w Tatrach
Pochodzenie Wisła, 1889, T.3, z.2
Redaktor Artur Gruszecki
Wydawca Artur Gruszecki
Data wyd. 1889
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYPRAWA PO SKARBY
w Tatrach.

Każdy podhalanin jaknajmocniej jest przekonanym, że w Tatrach znajdują się ukryte skarby. Co prawda nie lubi wygadać się z tem przed obcym, ale często mimo woli wyrwie mu się z ust jakieś słówko. Jeżeli go wtedy zapytać o więcej szczegółów, wykręci się zazwyczaj odpowiedzią: „niby tak mówią.“ Zagadywałem nieraz w tej materji starych górali, jakiemi są, naprzykład: Wala i Sieczka, ci weterani przewodników, którzy będąc dawniej kłusownikami na kozice, zapoznać się musieli z każdym kątem Tatr: lecz i oni nie dali mi zadawalającej odpowiedzi. Przypuścić więc trzeba, że podanie o skarbach należy do tego rodzaju dawnych bajań, który się utrzymał w tradycji aż do dnia dzisiejszego.
W rocznikach Towarzystwa tatrzańskiego umieszczony był niedawno przedruk starego rękopisu o skarbach, ukrytych w Tatrach: lecz i tam rzecz się nie wyjaśnia.
Przed kilku laty, bawiąc dłuższy czas w Zakopanem, zwiedziłem kopalnie rudy żelaznej na „Magurze.“ Młody górnik Pawełek był moim przewodnikiem w tych podziemiach. Nie spuszcza się do tej kopalni na dół, lecz wchodzi się niby do tunelu, wykutego w połowie wysokości „Magury.“ Przy mdłem świetle górniczego kagańca zwiedziłem dawniejsze roboty, już opuszczone, przedstawiające się jako labirynt rozmaitych chodników, szerszych i węższych. Następnie zatrzymaliśmy się w tej części, gdzie robota była w pełnym ruchu. Przypatrywałem się z ciekawością pracy niestrudzonych górników, wydobywających żelazodajną rudę. Był to prawdziwie piękny obraz. Przy słabem świetle kagańców, utkwionych gdzieniegdzie w ścianach, milczące, czarne postacie ludzkie, poruszały się jednostajnie przy kopaniu i tylko kilofy, w takt prawie uderzające, przerywały głuchą ciszę w ciemnej przestrzeni.
Inni znów oddzielali rudę od kamieni, po które przyjeżdżały taczki, aby je wywozić po torze z desek.
Pawełek, tłumacząc mi sposób wydobywania rudy, opowiadał, że ta cześć „bani“, jak tam nazywają kopalnie, jest najwydajniejszą i ma swoją ciekawą historję. Oto przed kilku laty kopalnia ta dla braku rudy miała być opuszczoną i biedni górnicy, pozbawieni zarobku, zgromadzili się po raz ostatni, w celu zbadania, czy już rzeczywiście niema dla nich nadziei znalezienia tu dalszej pracy. Po kilkugodzinnych uciążliwych próbach, doszli do smutnego przekonania, że już skończyło się tu wszystko i ze łzami opuścili to miejsce, które przez pół wieku było źródłem ich dość nędznego utrzymania.
Tylko jeden ze starszych górników nie opuścił kopalni. Z kagańcem swoim przeszedł wszystkie chodniki, pukał we wszystkie ściany, lecz i on w końcu stracił wiarę w istnienie rudy. Przed opuszczeniem jednak kopalni, stary góral ukląkł jeszcze i modlił się długo i gorąco; błagał on Ojca niebieskiego o opiekę nad biednemi, błagał o wskazanie im pracy i zarobku. Gdy powstał po modlitwie, podnosząc kaganiec z ziemi, najwyraźniej spostrzegł opodal młode dziewczę w bieli. W pierwszej chwili zląkł się; lecz gdy zauważył w spojrzeniu dziewczęcia niewysłowiona jakąś dobroć, a na twarzy uśmiech prawie anielski, zaczął przypatrywać się z ciekawością temu zjawisku. Dziewczę kiwnęło na starca ręką i oglądając się na niego, powoli posuwało się w głąb kopalni. Górnik postępował za niem. Gdy uszli kilkanaście sążni, dziewczę zatrzymało się i wskazując na jedną z bocznych ścian kopalni, zniknęło w ciemnościach. Górnik naznaczył to miejsce i wybiegł z kopalni. Zwołał następnie swoich towarzyszy, sprowadził ich napowrót do kopalni, zapewniając, że znalazł w niej wielką obfitość rudy. Z gorączką zabrali się do kopania i po kilkogodzinnej pracy, o radości! odkryli ogromny pokład znakomitej rudy.
Odtąd kopalnia w „Magurze“ nie przestawała obdarzać chlebem osiadłych tam górników, wraz z ich rodzinami. Górnikiem zaś owym, któremu dziewczę odkryło skarb, był zmarły przed dwoma laty ojciec Pawełka.
Po wyjściu z kopalni, Pawełek pokazał mi mieszkania górników, które okazały się nędznemi barakami, pozbawionemi światła i powietrza, poczem zaprosił mnie do swojej chaty gdzie chwilkę odpoczęłem. Podczas rozmowy z Pawełkiem zagadnąłem go, czy on też nie wie co o skarbach, ukrytych w Tatrach. Z początku, również jak inni, zbył mnie odpowiedzią: „Niby mają być“, ale później stał się jakoś więcej otwartym i oto, co mi opowiedział:
„Przed sześciu mniejwięcej laty, przybył do mego ojca jakiś jegomość, już nie młody, bawiący od niejakiego czasu w Zakopanem, z propozycją, aby wspólnie z nim udał się w głąb Tatr i zabrał z sobą narzędzia górnicze. Wynagrodzenie przyobiecał sowite, więc ojciec zgodził się chętnie i obaj wyruszyli w drogę. Ów pan zaprowadził ojca daleko, na wysokie turnie nad Morskiem Okiem i zatrzymał się w kotlinie zasypanej do połowy śniegiem. Widoczne tam już były ślady kopania w rozmaitych punktach. Po oznaczeniu miejsca, zabrali się obaj do roboty, kopiąc i przerzucając kamienie i zwir aż do samego wieczora. Przenocowali niżej w kosodrzewinie, a wczesnym rankiem powrócili do dalszej pracy.
W dole już dosyć głębokim, pokazała się nareszcie czarna ziemia, a ów pan, badając ją, odezwał się do ojca: „Daremna nasza robota, nic tu nie ma: wróćmy lepiej do domu.“ I zeszli do miejsca, gdzie nocowali. Pan opłacił ojca i żegnając go polecił mu, ażeby sam powrócił do domu, gdyż on już nie pójdzie do Zakopanego, lecz przez Jaworzynkę uda się w dalszą podróż.
Ojciec opuścił owego pana, który udawał że się chce trochę przespać i niby położył się na ziemię. Lecz ojciec był ciekawy, co on też dalej pocznie i dla tego, wszedłszy na grzbiet Szpiglasa, ukrył się za skałą i śledził owego jegomościa, który rzeczywiście niebawem się podniósł i powrócił na górę, do kotliny, gdzie poprzednio kopali, gdzie też pozostał aż do zmroku. Ojciec nie wątpił już, że ów pan rzeczywiście znalazł skarb i nie chciał tylko mieć świadka.
Nadeszła noc. Ojciec trapiony głodem, udał się do domu, z postanowieniem powrócenia w to miejsce nazajutrz rano. Tymczasem, w nocy zaczął padać deszcz ze śniegiem i padał tak przez dni parę. Musiał więc ojciec zaczekać na bardziej sprzyjającą pogodę, a gdy ta nastąpiła, wybrał się sam z narzędziami i z workiem w owo ciekawe miejsce. Ale któż opisze jego zmartwienie, na widok nagromadzonego śniegu, wypełniającego całą kotlinę. Poszukiwania jego były daremnemi, gdyż w głębokim śniegu, chociaż dobrze pamiętał położenie, nie mógł dogrzebać się do wykopanego dołu. Zaniechał przeto na ten raz wszelkiej roboty i udał się do Jaworzynki, najbliższej wioski na węgierskiej stronie, aby zebrać jakie wiadomości. Tam dowiedział się, że znajomy mu jegomość, przyszedłszy późno w nocy do karczmy, najął na drugi dzień furmankę, którą dojechał najprzód do Czarnego Stawu, gdzie w kosodrzewinie znajdował się ukryty worek z wykopanym minerałem, poczem zabrawszy ów worek, pojechał ztamtąd wprost do Nowego Targu; tam furmankę odprawił, najął inne konie do dalszej podróży, ale nie można się było dowiedzieć dokąd dalej pojechał.
Nastąpiła zima i wiosna, uniemożliwiająca wszelkie wycieczki. Za powrotem lata, ojciec wraz ze mną parę razy udawał się znów w ową kotlinę, ale zawsze napróżno: śnieg wypełniający ją, udaremniał zawsze nasze poszukiwania. Rok rocznie, przez długi czas, powtarzaliśmy nasze wędrówki, ale zawsze bez skutku. Tymczasem ojciec mój umarł, ale ja sam już od czasu do czasu zachodziłem tam, chociaż zawsze znajdowałem kotlinę zapełnioną śniegiem.
Pewnego razu na dnie przepaści, leżącej powyżej owej kotlicy, ujrzałem zwłoki jakiegoś człowieka. Z narażeniem własnego życia spuściłem się tam i znalazłem trupa, właściwie tylko kościotrupa, gdyż z ciała mało już pozostało; posłużyło ono było widać na ucztę dla orłów i niedźwiedzi. W Jaworzynce dowiedziałem się niebawem, że przed miesiącem, ten sam nieznajomy pan, zatrzymał się tam w przejeździe i zamówiwszy na dzień następny furmankę do Czarnego Stawu, sam, pieszo, udał się w góry. Zamówiony Jaworzyniak zajechał nad Czarny Staw i czekał tam na owego pana do wieczora, lecz nie mogąc się doczekać, powrócił do domu. Pan zaś dotąd jeszcze się nie zjawił. Nie ma zatem wątpliwości, że to jego właśnie spotkało nieszczęście; spadł w przepaść i zabił się na miejscu. Tymczasem wieść się rozeszła po okolicy, że ten pan znalazł skarb, którego część dawniej zabrał, a teraz widać wrócił, aby zabrać resztę i tak nieszczęśliwie skończył.
Mocno zaciekawiony opowiadaniem Pawełka, zapragnąłem odszukać to miejsce. Prosiłem go zatem, ażeby mnie tam zaprowadził. Wzbraniał się z początku, zdaje się nie chcąc, zdradzić swojej tajemnicy, której jak mnie zapewniał, nikomu jeszcze nie wyjawił, ale nareszcie zgodził się, pod warunkiem jednak, że i ja miejsca skarbu nie wskażę nikomu i że na przyszłość, jeżeli się tam znów kiedy wybiorę, z nikim innym, tylko z nim pójdę.
Wybraliśmy się zatem w trzy dni potem, zaopatrzywszy się w potrzebne narzędzia, żywność i.. worki. Pogoda sprzyjała naszej wyprawie. Przeszliśmy grzbiet Magury i po krótkim odpoczynku w szałasie na hali Gąsienicowych Stawów, gdzie góralka pokrzepiła nas mlekiem, udaliśmy się drogą około Czarnego Stawu, przez Zawrat, do doliny Pięciu Stawów. Ztąd skierowaliśmy się przez niższy Wołoszyn ku dolinie Rybiego Jeziora.
Na Wołoszynie, przeszedłszy przez rzeczkę, płynącą w małem zagłębieniu, zauważyłem, że cała powierzchnia koło niej jest jakby ruchoma, gdyż darnina ugina się pod naszemi stopami. Pytałem Pawełka, coby to było właściwie, a on mi na to odpowiedział, że to pewno bagnisko. Przy silniejszem opieraniu się na ciupadze, takowa prawie cała zanurzała się w darninę, po wyjęciu jej zaś, cała okrytą była białą, lepką glinką, bez żadnego zapachu. Pawełek nie mógł mnie objaśnić, coby to było, ja zaś sądziłem, że to wapno. Wykopałem tedy mały dołek i wyjąłem pełną garść tej glinki, podobnej do białego mydła, którą zawinąłem w papier i zabrałem z sobą.
Zciemniało się już, gdyśmy zeszli do doliny Rybiego Jeziora, gdzie w rzadkim lesie świerkowym, znaleźliśmy na małej polance, opuszczony szałas juchaski. Nie istniało wówczas schronisko przy Rybiem Jeziorze, urządzone później przez Towarzystwo tatrzańskie; zadowolony zatem byłem z odkrycia szałasu w którym noc spędziliśmy. Pawełek nazbierał suchych gałęzi, rozniecił ogień, i wkrótce rozgospodarowaliśmy się w szałasie, jak u siebie w domu. Siedząc tak przy ogniu, przy ożywionej pogadance, spożyliśmy naszą skromną wieczerzę i udaliśmy się na spoczynek.
Noc była chłodna. Pawełek, dbały o mnie, wstawał kilka razy aby poprawić ogień. Obudziłem się przed wschodem słońca i z zadowoleniem spożyłem przygotowane już przez mego towarzysza śniadanie. Niebawem wyruszyliśmy w dalszą drogę. Nie uszliśmy nawet dwustu kroków, gdy spostrzegliśmy w lesie kilkunastu uzbrojonych ludzi, siedzących koło ogniska. Byli to leśniczowie, gajowi i amatorzy z okolicy Zakopanego, którzy zebrali się z zamiarem zapolowania na niedźwiedzie, niepokojące od niejakiego czasu tę okolico i którzy tu również nocowali.
Żałowali oni, iż nie wiedzieli o mojej wycieczce, gdyż byliby mnie chętnie zaprosili do swego towarzystwa. Podziękowałem im za ich dobre chęci i żegnając się z niemi żartowałem sobie, że gdybym miał szczęście spotkać się z niedźwiedziem nie omieszkam mu powiedzieć, aby na nich zaczekał. Nie przeczuwałem wtedy, że ten mój żart, obróci się w rzeczywistość. Pożegnałem zatem myśliwych i puściliśmy się w dalszą drogę.
Pyszny był widok Rybiego Jeziora. Tylko na zachodnią jego stronę, przy samym brzegu, słońce rzucało swe promienie, a w oświetlonej wodzie igrało tysiące pstrągów.
Ryba ta, wszędzie z natury lękliwa, tam niezwykle była śmiałą i wcale nie uciekała od nas, choć zbliżyliśmy się do samego brzegu. Pawełek rzucił pstrągom garść okruchów chleba, które nietylko że łapały chciwie, ale zbliżyły się jeszcze więcej do brzegu prosząc niby o więcej. Próbowaliśmy złapać kilka tych smacznych rybek, lecz nadaremnie, gdyż zawsze zwinnie wymknąć się umiały. Pawełek nie chciał jednak mimo to dać za wygraną i silił się je podejść za pomocą kapelusza, który zanurzył w wodzie. Zostawiłem go i sam udałem się ścieżką na prawo, przez kosodrzewinę. Nie uszedłem stu kroków wśród gęstwiny, gdy naraz, na małej goliźnie, spotkałem się oko w oko z olbrzymim niedźwiedziem, pasącym się dojrzałemi czarnemi jagodami. Na szelest moich kroków, podniósł on łeb i spojrzał na mnie swemi maleńkiemi ślepiami, ale nie ruszył się z miejsca. Struchlałem, gdyż znajdowałem się ledwie o dziesięć kroków od tego potwora. Machinalnie sięgałem po rewolwer, lecz na szczęście, w tej chwili nadszedł Pawełek i spostrzegłszy ruch mojej ręki, porwał mnie za ramię i wciągnął napowrót w gęstwinę.
Uszliśmy szczęśliwie niebezpieczeństwa, lecz już daleko będąc przyspieszaliśmy kroku o ile tylko zawikłana kosodrzewina i rozrzucone głazy granitowe pozwoliły na to. Pawełek zganił mój zamiar stawania do walki z niedźwiedziem i dowodził, jak twierdził z własnego doświadczenia, że niedźwiedź nie napada sam na człowieka, ale dopiero zaczepiony staje się niebezpiecznym. Do walki z nim stanąć może tylko człowiek silny i odważny, uzbrojony w dzidę, lub mocny, długi nóż, w rodzaju kindżała. Rewolwer w obec niedźwiedzia jest bronią nietylko bezskuteczną, ale co więcej nawet, niebezpieczną, gdyż nie zabija, nawet nie rani, ale rozdrażnia tylko więcej zwierzę. W każdym razie, szczęśliwy byłem, że moje zaznajomienie się z tą bestją skończyło się tak pomyślnie i otwarcie przyznaję się, że w chwili widzenia się z nią, zapomniałem o przyrzeczeniu danem myśliwym.
Tymczasem przebyliśmy gęstwiny kosodrzewiny i wspinaliśmy się około Mnicha wyżej i wyżej. Podczas tej drogi, na dole, około Rybiego, usłyszeliśmy kilka strzałów i żałowaliśmy naszego olbrzyma, że może właśnie padł ofiarą waleczności nemrodów: jak się jednak później dowiedziałem, uszedł on dzięki ich pudłowaniu.
Dostaliśmy się w końcu na wązki grzbiet za Mnichem i tutaj zaczęła się nasza najniebezpieczniejsza przeprawa. Tak z jednej, jak z drugiej strony tego grzbietu, otwierała się przepaść głęboka: z prawej łagodniejszy był spadek, ale za to z lewej strony ściana prostopadła do prawie bezdennej otchłani. Przepaść ta nie bardzo była szeroką, lecz za to prawie niedostępną, gdyż dokoła otoczoną stromemi skalistemi ścianami. Nie można było spojrzeć na dół bez zawrotu głowy, a z tego ciemnego, olbrzymiego dołu wiał chłód przejmujący grozą.
Pawełek opowiadał mi, że prawie rok rocznie przepaść ta pochłania ofiary chciwości. Okolica ta bowiem Tatr uchodzi, w mniemaniu górali, za główny skład skarbów. Szczególnie od czasu zjawienia się owego jegomości, zachodzą tam często poszukiwacze złota, po największej części żebracy ułomni, z których nie jeden przypłacił życiem żądzę bogactwa.
W przeciwległej ścianie, zupełnie prostopadłej do dna przepaści, pokazał mi Pawełek w górnej części dziurę, mającą około metra średnicy, objaśniając zarazem, że to jest wejście do jaskini, w której, podług tradycji, ukryte być mają znaczne skarby. Jaskinia ta służyła bowiem w dawnych czasach zbójom za bezpieczne schronisko i tam też gromadzili oni swoje łupy. Zbóje wytępieni zostali, a skarby ich pozostały tam, gdyż nikomu dotąd nie udało się dostać do ich skarbca.
Zwróciłem uwagę Pawełka, że to chyba tylko legienda, gdyż przystęp do tego otworu jest zupełnie niemożliwym, ponieważ ściana granitowa, olbrzymiej wysokości jest zupełnie prostopadłą, a otwór znajduje się w wyższej części; ani więc z dołu na drabinach, ani z góry na linach, nikt tam dostać się nie może.
Na to zapytał mnie Pawełek, czy mam dobre oczy. Gdy go zapewniłem, że mam dobry wzrok, odpowiedział: „Szukajcie oczami od tej dziury trochę na lewo, ku dołowi, a ujrzycie maleńkie dziurki, jak czarne centki, idące na dół po linji pochyłej.“
„Rzeczywiście, odrzekłem; widzę te dziurki w odstępach mniej więcej łokciowych, ale na co one służyły?“ „Otóż te dziurki na kilka cali głębokie, wykuli opryszki w ten sposób, jak kamieniarze wykuwają dziury do rozstrzeliwania skał. W te dziury wsadzali kołki żelazne, po których wspinali się do owego otworu jaskini.“
„Sprytnie sobie urządzili drabinę, ale jeżeli oni tam przechodzili, to i inni to samo mogli uczynić.“
„Nie tacy oni byli głupi! Gdy opryszki udawali się na górę, to pierwszy wbijał do dziur kołki żelazne, przechodził po nich, a za nim drugi i trzeci i ilu ich tam było. Ostatni zaś wyjmował kołki za sobą. Tak samo czynili opuszczając schronisko: wyjmowali kołki i chowali gdzie w kosodrzewinie, lub pod jaką skałą.“
„A czy dotąd nikomu jeszcze nie przyszło na myśl, aby ich naśladował i po podobnych kołkach, niby szczeblach, dobrał się do tych skarbów?“
„Owszem, próbowali już, ale się nie udało, gdyż drewniane kołki nie wytrzymają, a o żelazne nie tak łatwo: musiałyby być naumyślnie ukute i dopasowane, a jeżeli tego nie urządzą panowie bogaci, to tembardziej my, biedni, nie mamy na to.“
„Jeżeli, odrzekłem, jesteś pewnym, że można się dostać do jaskini zbójeckiej, spróbujemy w przyszłości uskutecznić to za pomocą kołków żelaznych”.
Rozśmiał się Paweł i z niedowierzaniem spoglądał na mnie; nie uważał mnie może za zdolnego do takiej karkołomnej wędrówki.
Tymczasem trzeba było skupiać całą uwagę, ażeby się dostać do celu naszej wyprawy, to jest do kotliny złotodajnej. Grzbiet, jedyna droga do góry, zwężał się tu prawie do szerokości jednego metra, a nadto miejscami kończył się ostrym, jak piłka zębowatym grzebieniem, po którym trzeba było koniecznie przeleźć. Nie byłoby w tem nic trudnego, gdyby nie te przerażające przepaści. Ta na prawo, jeszcze nie taka okropna, gdyż ściany jej niezupełnie prostopadłe i wystające głazy zakryły dno, ale za to ta po lewej stronie, ach, ta była straszną!
Położyłem się i spojrzałem na dół. Zdawało mi się, że wyraźnie widzę bielejące kości i czaszki ludzkie, rozrzucone między ciemnemi głazami. Lecz nie było rady, trzeba było posuwać się naprzód, jak na końskim grzbiecie. Pawełek szedł naprzód, a ja za nim. Odzyskaliśmy znowu pewność siebie, gdyśmy dotarli do obszerniejszej opoki i stanęli na nogach.
Sądziłem, że już minęło niebezpieczeństwo i chciałem swobodnie odetchnąć, gdy Pawełek, zeszedłszy o kilka stóp niżej, zapytał mię: „A tu przejdziecie?“
O zgrozo! Grzbiet po którym dotąd postępowaliśmy, kończył się nagle, a między nim a krawędzią kotliny, widniała przerwa, prawie na dwa metry szeroka, a na kilka metrów głęboka.
„Cóż tu robić, zapytałem, jakże przejdziemy?“ „Trzeba przeskoczyć.“ „Przeskoczyć! I to jeszcze z niższego miejsca na wyższe? Czy tu zawsze tak było?”
„Zawsze“, odpowiedział Pawełek. „Jeżeli ty przeskoczysz, to i ja sprobuję,“ rzekłem do niego.
„Spróbować chcecie? rozśmiał się Pawełek, a to zabawne! Tu nie można próbować, tylko albo śmiało przeskoczyć, albo...“
„Albo,“ zapytałem? „Albo wrócić do domu.“ „No, to przeskoczę.“ Pawełek spojrzał na mnie tak niedowierzająco, że mrowie mi przeszło po ciele, ale nie stchórzyłem, lecz śmiało zacząłem mierzyć oczami odległość. Widać jednak, że Pawełek z góry był przygotowanym na to, iż mogę się okazać mniej zręcznym gimnastykiem odwinął bowiem linę, którą był opasany około bioder i obwiązał mnie jednym końcem, a drugim siebie. Następnie przerzucił narzędzia, węzełek z żywnością i worek na drugą stronę i stanął gotów do skoku.
„Uważajcie na mnie, jak ja przeskoczę, a potem śmiało za mną; nie bójcie się nic, bo was pociągnę za linę ku sobie.“ Przeżegnał się, jednym susem przesadził szczelinę i stanął równemi nogami na przeciwległej skale.
„Teraz wy, zawołał, odważnie! Raz, dwa i... trzy!” Nie dałem na siebie czekać i znalazłem się szczęśliwie obok Pawełka, choć nie tak zręcznie jak on, bo o mało, że nie poślizgnąłem się; ale on złapał mię wpół i przyciągnął do siebie. „Chwała Bogu, rzekł mój wybawca, jużeśmy wygrali!“
Przyznaję się otwarcie, że w tej chwili czułem się tak szczęśliwym, jak może jeszcze nigdy w życiu. Nie obchodziły mnie teraz skarby, ale ocalone życie stanowiło moje szczęście. Pawełek urósł w moich oczach na bohatera, na dobroczyńcę największego na świecie.
Odtąd droga już była bezpieczną, choć trzeba było przedostawać się przez ostre głazy. Nareszcie znaleźliśmy się na wierzchu krawędzi, okalającej ciekawą kotlinę, kres naszej wyprawy. Ale jakież rozczarowanie: cała kotlina była wypełnioną śniegiem!
„Źle, wykrzyknął Pawełek, wszystko przepadło!” „Jakto przepadło, zawołałem, nie ma już skarbu?” „Nie widzicie tego śniegu i tego lodu?“ „Widzę, ale zdaje się, że go niewiele i że się dokopiemy, jeżeli wiesz w którem miejscu ma się znajdować złoto.“ „To się łatwo mówi, ale sprobujmy.“ Obszedł kotlinę pełną śniegu i zatrzymując się przed wielkim głazem kazał mi stanąć z oczami zwróconemi ku szczelinie w przeciwległej skale. Następnie odliczył na śniegu jedenaście kroków i prosił żebym go wykierował na wskazaną linję.
Cała kotlina mogła mieć obszaru około jednej morgi, lecz sądząc z dosyć spadzistych brzegów, dno musiało być bardzo głęboko. Okalały ją granitowe skały, wznoszące się od południowej strony do olbrzymiej wysokości, dla tego też promienie słońca nie mogły tu dochodzić, chyba tylko przez krótki czas, około Ś-go Jana. Nie dziw zatem, że śniegi i lody zalegały tu od wieków i tylko ku północy mogła być kotlina więcej albo mniej odkrytą; zależało to od pogody. W owej chwili cień zalegał dokoła i zimno tu było nieznośne mimo to, że gdzieindziej słońce jasno świeciło.
Po wymierzeniu miejsca, Pawełek wbił kilof do zmarzłego śniegu i rzekł: „To tu!“ „Dobrze, odpowiedziałem, ale nim się zabierzemy do roboty, trzeba nam się trochę posilić.“ „Mądre słowo,” odparł. Zaraz też zabrał szczupły już bardzo węzełek z prowiantem i wyskoczył na wysoki głaz.
„Siadajcie tu w słoneczku, zawołał, tu cieplej, niż tam na lodzie.“ Podał mi rękę i wciągnął mnie do siebie. Siedzieliśmy w najlepszej komitywie i raczyliśmy się resztkami przyniesionego daru Bożego. Tylko wina nie pozwoliłem do reszty wypić, z uwagi, że wychylemy ostatek po znalezieniu skarbu. „To chyba zakopiemy tu butelkę, bo co do skarbu, to my go chyba nie będziemy widzieć.“ „Co, czy straciłeś już wiarę w istnienie skarbu?” „Nie, ale nie dokopiemy się do niego.“ „Kto wie, odrzekłem, patrz: słońce jeszcze wysoko na niebie, a my przecie nie będziemy rąk żałować.“ Wypaliliśmy jeszcze każdy po jednym papierosie i zabraliśmy się do kopania.
Wykopaliśmy już w skorupie otwór na dwa metry, odrzuciliśmy bryły lodu, a pracując ciągle dalej zaprowadziliśmy pewien system w naszej pracy: on kopał już tylko, a ja wyrzucałem rozdrobniony śnieg. Robota szła bez ustanku, w milczeniu, jak gdybyśmy byli jakiemi prawdziwemi poszukiwaczami złota. Zagłębiliśmy się już znacznie i wał śniegowy rósł koło nas, lecz nic innego nie było widać pod nami, prócz śniegu i lodu. Pawełek zapuszczał kilof głęboko ale nie natrafiał na dno.
Dalsza praca odbywała się już z większą trudnością, gdyż śnieg był coraz twardszy, a otwór dla nas dwóch okazał się za małym. Pawełek wykopał na próbę głębszą dziurę, wbił raz jeszcze kilof, ale i tym razem bez skutku. Spojrzał na niebo, wyrzucił kilof i łopatę przez wał śniegowy i wyrzekł tonem stanowczym: „Dość tego: nie dokopiemy się, a słońce niedługo zachodzi: trzeba uciekać do domu!”
Miał rację. Nie dokopalibyśmy się do dna, to rzecz pewna, ani tego dnia ani w następnych dniach. Przemokliśmy, źziębli, ręce nam, przynajmniej mnie, osłabły, a co najgorsze, jeść już nie było co. Wydrapaliśmy się zatem czemprędzej z tej naszej jamy, wyglądającej jak grób, pozbieraliśmy nasze manatki, zostawione na brzegu śniegu i wycedziliśmy ostatnie krople wina.
Już mieliśmy opuścić to niewdzięczne miejsce, gdym spostrzegł w szczelinie, między skałami, czarną jakąś masę, jakby drobny piasek. Zabrałem go trochę i wsypałem do naszego worka. Tuż obok tego miejsca zauważyłem skałę rozbitą ręką ludzką, a między kawałami granitu kilka wspaniałych kryształów. Zabrałem i te, choć Pawełek niecierpliwił się i pytał: na co mi to. Gdy ruszyliśmy, śpiesznie pobiegł naprzód wołając: „Pójdźcie, bo noc nadchodzi i niebezpieczny będzie powrót!” Obejrzałem się jeszcze na to miejsce naszych poszukiwań i z westchnieniem wypowiedziałem zdanie, że chyba nigdy nikomu z nas nie zdarzy się ujrzeć tego skarbu, gdyż może nie tak prędko, albo i nigdy nie stopnieją te niegodziwe śniegi. — Na to Pawełek: „Co do was, to już nie wiem czy tu traficie szczęśliwie, ale ja się już będę pilnował i kiedyś dostanę się do tego skarbu.“ „Może się ty mylisz co do miejsca, bo wątpię, aby było tu mniej śniegu wówczas, kiedy twój ojciec kopał z tym obcym panem.“
„Już co do miejsca, to jestem pewnym, a co do śniegu to, widzicie, czasem mniej, a czasem więcej bywa go w górach; zależy to od roku. Jeżeli przez zimę pada mało śniegu, a następnie lato jest ciepłe i suche, to mało go pozostanie w górach; tak musiało być i wówczas.“ „Miejmy zatem nadzieję“, zakończyłem.
Powrót nasz ztamtąd był już o wiele łatwiejszym.
Dla pewności, przy przeskakiwaniu przez szczerb w skale, nad przepaściami, korzystaliśmy z liny, a później skróciliśmy naszą drogę obierając kierunek przez Szpiglas. Męczyła nas wprawdzie ta przeprawa, lecz spieszyliśmy się bardzo, gdyż słońce już zachodziło, do Zakopanego jeszcze było daleko, a żywności nic już nie mieliśmy; więc i o przenocowaniu po drodze nie można było myśleć.
Przeszliśmy szczęśliwie Szpiglas i dolinę Pięciu Stawów, wspinaliśmy się potem na grzbiet Zawratu, a gdyśmy z niego bez szwanku zeszli na dół, noc już była prawie zupełna. Szliśmy dotąd prędko, ale mnie już nogi chciały wypowiedzieć posłuszeństwo i musiałem zwalniać kroku. Z biedą przedarliśmy się przez gęstwinę kosodrzewiny około Czarnego stawu i już nie idąc, ale wlekąc się dotarliśmy do Gąsienicowej doliny,
Z upragnieniem uglądałem gdzie szałasu pasterek, ale jakby na złość ukryły się gdzieś przed nami i już zwątpiłem, czy się do nich dostaniemy. Mijając jednak jakąś wystającą skałę ujrzeliśmy, tuż nad nami, czerwone płomienie ogniska w szałasie. Widok ten zelektryzował mnie i nie zważając już na nogi biegłem, aby czem prędzej dostać sic pod dach gościnny. Drzwiczki szałasu były już zamknięte, choć ogień jeszcze niezgaszony. Zapukaliśmy, a Pawełek zawołał: „Kasiu, otwórz!” „A kto tam,“ odezwał się z wewnątrz głos kobiecy? „To ja z panem.“ „Pawełek?” „A jużci”. Drzwiczki otworzyły się, a Kaśka ukryła się w górnej części szałasu.
Rozpoczęły się pertraktacje i ja stanowczo oświadczyłem, że tu przenocuję, choć Pawełek chciał koniecznie wrócić tego wieczoru do domu.
Kasia, po ukończeniu tualety, składającej się z krótkiego kożuszka i spódnicy, zeszła znowu na dół i witała nas uprzejmie podaniem ręki.
Usadowiła nas potem przy ognisku i przyłożyła więcej chróstu, aby rozniecić gasnący już prawie ogień.
„Przedewszystkiem, Kasiuchno, daj nam co jeść, bo umieramy z głodu.” „Czego chcecie: mleka, maślanki, serwatki, sera, masła? więcej nic nie mam“. „Daj, daj, co masz: a może masz jeszcze i kawałek chleba, albo ziemniaki?” „Oj, tego to już nie ma.“ „Może parę jaj?“ Kasia roześmiała się: „Jakiściewy głupi! Zkądżebym tu wzięła jajka, kiedy tu kur nie ma?”
Nie było innej rady, jak zadowolnić się maślanką, która rzeczywiście była wyborną.
Pawełek, spożywszy spory kawał sera i nie mało mleka, pożegnał nas, mimo namowy, ażeby też tu przenocował. Tłumaczył się, że koniecznie dziś jeszcze musi być w domu, gdyż jutro, zaraz z rana, musi stawić się do kopalni.
Podziękowałem mu więc szczerze za przysługę, którą mi tak chętnie wyświadczył i wynagrodziłem mu stracony zarobek. Pawełek odszedł. Zostałem zatem sam z Kasią. Wypytywała mi się ciekawie, gdzie chodziliśmy i po co, ale nie wydałem naszego sekretu. Siedziałem tak długo z Kasią tuż przy ogniu, a choć to już było bardzo późno, bawiła mnie ciągle rozmową. Tak nawet była gościnną, że przyniosła kawałek chleba, tłumacząc się, że dla tego go nie dała zaraz, gdyż na dwóchby nie wystarczyło, a ona więcej nie ma. „Nie, moja Kasiu, rzekłem, zatrzymaj go sobie, ja się obejdę bez chleba“. „Ale weźcie“, zachęcała; ukroiła mi potężny kawał i podając świeżutkie masło, rzekła: „Na jutro mi jeszcze trochę zostanie, a pojutrze gaździna przywiezie mi więcej.” Natura wymagała jednak swoich praw i mimo gościnności i uprzejmości Kasi, kleiły mi się oczy i oglądałem się, gdzie moją strudzoną osobę ułożę do spania. I na to Kasia znalazła radę, gdyż zestawiła mi bliżej ogniska dwie ławki, nasłała na nich siana, nawet przyniosła poduszkę i grubą płachtę do okrycia, a zasunąwszy drzwiczki, wskoczyła na swoją górkę życząc mi dobrej nocy.
Spałem pysznie i długo. Gdym się obudził, słońce świeciło już jasno przez szpary szałasu, ale Kasi nie było. Wstałem i wołałem na nią, sądząc, że może i ona jeszcze śpi na górze, nie otrzymałem jednak odpowiedzi. Wyszedłem więc z szałasu i rozkoszowałem się cudownym widokiem. Tymczasem nadeszła i Kasia, a witając mnie opowiadała, że już od godziny krowy wydoiła i wypędziła na paszę.
Na śniadanie przyniosła mi garnek świeżo udojonego mleka, przegotowała je i podała z chlebem i masłem.
Po skończonem śniadaniu chciałem się zabrać w dalszą drogę, ale Kasia zatrzymała mnie mówiąc: „Nie idźcie jeszcze.” „Dla czego, Kasiu? Ty masz swoją robotę, a ja muszę iść do domu.“ „Mnie się ta nie śpieszy, bo bydło się już pasie, a rada jestem kiedy kto tu zachodzi, bo calusieńkie lato sama jedna tu jestem.” „A nie boisz się tu sama?“ „Kogo się mam bać?“ „Złych ludzi.“ „Tu ich przecie niema.” „Zkąd możesz wiedzieć, mógłbym i ja być złym człowiekiem?“ „Ej, gdzie tam, to wam nie patrzy z oczów.“ „A czy często tędy przechodzą goście?“ „Nie tak często; tego roku nie było wiele, a gdy przechodzą to zawsze we dnie i nie za trzymają się w szałasie.“
Opisała mi potem Kasia cały tryb życia na hali, zaprowadziła do składu wyrobionego masła i sera, po które gaździna raz na tydzień przyjeżdża na koniu i przywozi jej zarazem trochę żywności, po większej części placki owsiane, czasem trochę chleba i mąki, a jeżeli późniejsza pora, to i ziemniaki. Pytała mię też, czy niemam jakiej książeczki z sobą. Zdziwiony zawołałem: „To umiesz czytać?!“ „Toć umiem i rada czytuję, a czasu mam dość.“ „Żałuję, odparłem, że nie wiedziałem o tem, gdyż byłbym ci przyniósł książki, ale przy pierwszej sposobności przyniosę ci je.“ „Jeśli macie książki, to oddajcie je mojej gaździnie, a ona mi je tu przyniesie.“ Przyobiecałem jej to uczynić i zabierając się ku odejściu chciałem jej dać mały datek pieniężny, ale nie chciała nic przyjąć i prosiła mię tylko żebym nie zapomniał o książkach.
Pożegnałem tedy moją góralkę, która odprowadziła mnie spory kawał drogi, tłumacząc mi dokładnie którędy iść muszę, ażebym zaszedł do Jaszczurówki, a ztamtąd do Zakopanego.
Jakoż za dnia jeszcze szczęśliwie stanąłem w Zakopanem. A ze skarbem co się stało, zapytacie się pewno? Dotąd nie wiem czy go Pawełek odszukał, a jeżeli nie, to mam jeszcze nadzieję, że się z nim podzielę. Tymczasem znalezione kryształy oddałem do Muzeum przemysłu i handlu w Krakowie, gdzie umieszczone są z całym zbiorem innych kamieni, znalezionych w Tatrach; glina zaś biała, znaleziona na Wołoszynie, po zbadaniu przez brata mego chemika, okazała się czystą kaoliną, przydatną na porcelanę, a ów piasek czarny był dobrym grafitem, pomieszanym z drobnym pyłem złota.

Bogumił Hoff.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bogumił Hoff.