Wyrwidąb i Waligóra (Gliński)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyrwidąb i Waligóra |
Pochodzenie | Bajki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dąb nie dąb, góra nie góra, aby jeno na drodze któremu z braci przeszkodą stanęły, musiały przed siłą ich ustąpić i to bez żadnego oporu. Cuda nie cuda opowiadano o nich, prawda z nieprawdą się mieszała, ale Wyrwidąb i Waligóra żyją w baśniach ludowych i nawet niektórym poetom natchnienia dodają. Kiedy żyli — dziś trudno powiedzieć! Jedni mówią, że za króla Kraka, inni do czasów Leszkowych żywot ich odnoszą, lecz ze względu na smoka, pokonanego przez nich, najprawdopodobniej wówczas król Krakus panował i gościł ich na dworcu Wawelskim.
W onych latach odległych nasz śliczny Kraków leżał wśród lasów nieprzebytych i jak wilk z zarośli wyzierał, a że otaczały go drzewa stare, duże, że stu ludzi jednego pnia objąć ramionami swemi nie mogło, trudno było rozszerzać się miastu, więc trochę za ciasno w niem ludziom, a królowi na Wawelu było, w którego skalnej jaskini smok straszny mieszkał i pożerał wszystko, co tylko mu w oczy wpadło. Smucili się ludzie, król się smucił, ale nijak poradzić sobie nie mogli. Nie było siekiery tak wielkiej, któraby mogła drzewa te olbrzymie zwalić; nie było miecza o ostrzu takiem, coby twardą skórę potwora przeszył i do serca się jego dostał, a gdyby i był, któżby na spotkanie z bestyą taką wyszedł, która, zanim rzuciła się na ofiarę, pierwej ją, z szybkością piorunową, ogonem stumilowym owijała, rozcierała na miazgę i dopiero się lubowała tak przyrządzoną marmoladą. Król już zamierzał opuścić gród swój wawelski, gdy oto do niego wieść doszła o Wyrwidębie i Waligórze. Wezwani, przybyli natychmiast — i wzięli się do roboty. Wyrwidąb zaczął lasy trzebić i to bez żadnej fatygi. Przechadzał się wśród borów, jak my dzisiaj wśród łanów żytnich; za czuby brał drzewa, jak my to z kłosami robimy — i jednem szarpnięciem największe sosny, dęby i buki wyrywał, które wnet ciskał na stepy węgierskie, gdzie lud, pozbawiony lasów, z radością wielką pozostałe drzazgi na opał zbierał. Po paru tygodniach takiej przechadzki Wyrwidęba, pod Krakowem śliczne się błonia ukazały, Wisła, ozłocona niewidzianem dotąd słońcem, z radośniejszym fał szumem do Gdańska popłynęła, a miasto zbliżyło się ku Wawelowi i opasało się bram setką.
Inną robotę miał Waligóra.
Oprócz lasów, wszędzie się moc wielka skał pokazała ostrych, niedostępnych, przepaścistych, gdzie i zwierz dziki i zbój dobre schronisko znajdowali. Tedy Waligóra łamał głazy granitowe, zatykał nimi wyrwy i rozpadliny, wygładzał dłonią potężną, ale nie niszczył zupełnie, wiedząc o tem, że nietylko równiny lecz i wzgórza i pagórza mają piękność swoją. Zostawił więc, jako ślad swojej artystycznej roboty, skały, dziś Panieńskiemi nazwane, gdzie i król z przyjemnością spacerem chadzał i mieszkaniec miasta miłego używał wywczasu.
Pozostał teraz jeszcze smok wawelski.
Z nim sprawa trudniejsza!
Ale oto jak postąpili sobie bracia.
O północy potwór nie opuszczał swojej jaskini. Zjadłszy wieczerzę, zwijał się w kłąb wielki i spał.
Otóż razu pewnego, po spożyciu chłopów kilkunastu, schrupaniu pół baby starej, trojga dziewcząt i jednego wojewody na deser — zasnął snem twardym, skręconem cielskiem swojem wypełniwszy jaskinię całą, a chrapał tak, aż Wawel dygotał, co ułatwiało braciom zbliżenie się do strasznej jamy. Wyrwidąb z sosną okrutną stanął u wejścia do jaskini, a Waligóra ze złomem skalnym na skraju góry; pierwszy wpakował sosnę do otworu i konarami jej zaczął drażnić smoka śpiącego; drugi, stojąc nad wejściem, czekał chwili ukazania się łba potwornego. Oczywiście, że nie podobało się smokowi to kłucie sosny i nieustający szelest szyszek, które go ze snu budziły. Kręcił się, mruczał, wreszcie ryknął straszliwie i łeb z otworu wysunął, chcąc się przekonać, co to mu spać nie pozwala. Ale zaledwie błysnął oczyskami, Waligóra grzmotnął skalnym odłamem między ślepie potwora i na miazgę łeb mu zgruchotał. Hej-hej! co to za radość była w mieście całem! Uderzyły dzwony wszystkie, trąby na zamku królewskim pieśń tryumfalną zagrały, a król tany wyprawił i sam w pierwszej parze poloneza poprowadził.
To powodzenie braci w niezmierną ich wbiło pychę. Obdarzeni przez króla, udarowani przez miasto, powrócili do swojej zagrody domowej, gdzie z utęsknieniem czekały na nich ich piękne małżonki. Prawda, że wielkich dokonali czynów, ale i wzrost i siły mieli po temu, co już nie ich było zasługą, tymczasem »ja« i »ja« wybiegało im ciągle na usta, jak gdyby »ty« i »on« nie było; krytykowali wszystko i wszystkich, tylko siebie wynosząc, co, powtarzane codziennie, nieznośnem się już stawało. Ani pani Wyrwidębina, ani pani Waligórzyna nic a nic o sobie powiedzieć nie mogły, bo zaraz to jeden, to drugi pan mąż lekceważąco głową kiwał i mówił:
— Co... wy?... ni góry nie zwalicie, ni smokowi łba nie ukręcicie. Wolałybyście siedzieć cicho!
— Przecie i ty, Walusiu, nie wszystko zrobić potrafisz — odezwała się pani Waligórzyna.
— I ty, Wyrwisiu, tegobyś i tego nie zrobił — szepnęła Wyrwidębina.
— Jabym nie zrobił?
— Albo ja może? — zawołali bracia.
— Wytrzebiłem bór pod Krakowem.
— Skały wygładziłem, które mi się podawały tak miękko, jak twoje włosy złociste, żonusiu!
— Jeno zechcieć mi, a słońce na patyk wsadzę i kręcić niem będę po firmamencie niebieskim.
— To wy do niczego, nie my! — wołali.
I znowu »ja« na wierzch wyłaziło, chwalenie siebie, a straszne niewiast postponowanie.
— Poczekajcie, samochwały! — szepnęły do siebie Wyrwidębina i Waligórzyna. — Przyjdzie koza do woza!
Coś wesołego uradzić musiały, bo po naradzie, to jedna, to druga: chi-chi-chi! w kułaczek, i mizdrzą się a przymilają do mężów.
— Co wam jest? — spytali żon swoich Waligóra i Wyrwidąb.
— O świcie na jagody pójdziemy, bo mówią, że, jak nigdy, takie dorodne są teraz. Jeno nie wiemy, jak wy sobie poradzicie bez nas.
— Cha-cha-cha! — zaśmieli się bracia, i udali się na spoczynek.
Noc. Cisza. Tylko w świetlicy niewieściej kaganek migoce. Jakiegoś figla przygotowują niewiasty mężom swoim.
O świcie skoczyły do lasu.
O wschodzie słońca zbudzili się Wyrwidąb i Waligóra. Wołają na służbę, pytają, czy żony powróciły, ale snadź jagód jest dużo, bo wszystkie pokojówki i służebne z paniami do boru poszły.
— Zdrzemniemy się sobie, boć przecie bez nich winnej nie zrobimy polewki — szepnęli, w ciepłej wyciągając się pościeli.
Coś wedle południa już było, gdy znowu huknęli na służbę:
— Są panie?
— Niema.
— To ci niedorajdy! Mybyśmy przez ten czas wytrzebili las cały.
Wstają i chcą się ubierać.
Co to?...
Wszystkie kurtki i inne do porządnego ubrania się przynależności — rozprute.
— Rozumiesz to ? — spytał po chwili Wyrwidąb Waligóry.
— Musiały całą noc nie spać i co teraz? — brat spytał.
— Trzeba po nie do lasu posłać. Niech wracają!
Wysłany do żon pachołek powrócił z wiadomością, że panie wesoło się bawią, ino jeszcze jagód nie uzbierały, i proszą panów mężów, by przyszli do nich...
Przyjść, ale jak?
— Paskudny koncept! — mruknął Waligóra. A tu już i wygłodniałe brzuchy grać zaczynają.
— Nie damy się babom zwyciężyć — rzekł Wyrwidąb. — Ty, Waluś, bierz się do szycia, a ja ci obiad ugotuję.
— Nie szyłem ci ja nigdy.
— Jak ja obiadu nie robiłem.
Ale rady innej nie było.
Wyrwidąb poszedł do kuchni, Waligóra do kurtek się zabrał. Znalazł igły, nici, naparstek. Wszystko jest, jeno robota nijak nie idzie. Ogromne palce Waligóry cienkiej igły ułapić nie mogą, do dziurki nici włazić nie chcą, naparstek na nic, nić się wymyka, igła kole. Na nic trud, na nic ślinienie palców: szyte kawałki rozłażą się. Wreszcie Waligóra cisnął to wszystko o ziemię i ręce rozpaczliwie załamał. Po chwili grzmot dał się słyszeć, jakby trzaśniecie o ziemię rondla miedzianego.
Waligóra parsknął śmiechem.
— Zupę wylałem! — wrzasnął Wyrwidąb, w drzwiach stając.
— Dlaczego! — dusząc się od śmiechu, spytał Waligóra.
— Zrobiłem takie paskudztwo, że, jakem na język wziął, dyabli mnie porwali, i już!
Tu spojrzał na rozchodzące się szwy kurtek, nad któremi pracował Waligóra, i ryknął śmiechem.
— Cha-cha-cha! — śmiał się Wyrwidąb.
— Cha-cha-cha! — śmiał się Waligóra.
— Cha-cha-cha! — dwa śmiechy cienkie odezwały się tuż za nimi, Wyrwidębiny i Waligórzyny.
Obaj mężowie poskoczyli ku rozweselonym a śmiejącym się śpiewnie żonom swoim.
— Złociusiu, zszyj mi kurtę!
— Milusiu, ugotuj nam zupę! — zawołali.
— A weźmiesz słońce na tykę?
— Wezmę, ale kurty nie zszyję.
— Jak ja nie ugotuję obiadu.
— Widzicie, samochwały, że nie mielibyście miodu bez pszczół, gzła bez snownic naszych — wołały, śmiejąc się tryumfująco. — Na początek macie jeżyny, a zupa i przyodziewek wnet będą gotowe.
Odtąd Wyrwidąb i Waligóra na dziesięć spustów swoje »ja« zamknęli.