Przymierze dyabelskie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Przymierze dyabelskie
Pochodzenie Bajki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DJABELSKIE PRZYMIERZE.
PRZYMIERZE DYABELSKIE.


W wioszczynie ubogiej, na piaszczystym położonej wygonie, mieszkał Maciek Zapałka, o którym ksiądz proboszcz i ludzie okoliczni mówili, że drugiego takiego na świecie niemasz. Z pomocą i radą dobrą przychodził on zawsze najpierwszy; prawda, że częściej z radą, bo w głowie zdrowy rozum miał, a kaletę prawie zawsze pustą. Ha — trudno!... bicza z piasku nie ukręcić, a piasku było po kolana na polu Maćkowem, że tylko ciężkiej pracy swojej zawdzięczał, jeżeli jakie takie żytko mu się urodziło. Mimo to, jak mógł, braciom swoim dopomagał, częstokroć potrzebny posiłek odejmując od ust własnych.
Wyszedł raz był na pole, zatrzymał się nad ugorem i patrzy... Piachy i piachy, a spiekota, że ledwie wytrzymać można. Na niebie nie było chmur, upragnionego deszczu nic nie zapowiadało, a wiatr hasał po płaszczyźnie i szumiał w gałązkach wierzbowych.
— Duszę-bym dyabłu zapisał — mruknął Maciek — byleby tylko ludzie więcej dobra mieli.
Zaledwie to wyrzekł, jak z dalekości gdzieś wysunął się tuman kurzawy i, kręcąc się a warcząc, sunął przez pola piaszczyste, zrywał kłosy zbóż, targał listki wierzbiny i, rosnąc ogromny, szedł prosto na stojącego Maćka. Maciek przeżegnał się, a w leju onym coś ryknęło, niby grzechot śmiechu dyabelskiego.
— Jesteś, biesie! — zawołał Maciek.
I skoczył naprzód.
Gadka mówi, że w wichru takiego tumanie dyabeł hasa i sprośne tany wyprawia; że wtedy potrzeba mieć nóż święcony przy sobie i cisnąć nim w sam środek wiru, w dyabelskie serce trafić, a czart się w swej postaci ukaże i pójdzie w służbę zwycięzcy. Maciek miał nóż święcony przy sobie, a już mu odwagi nie zbraknie zajrzeć w oczy dyabelskie, byleby tylko w garść złego ducha ułapił.
— A, biesie! — wrzasnął.
I cisnął nożem w sam środek leja.
Ogromny słup kurzawy runął wałem przed nogami Maćka. Coś jękło, brzękło, zastękało, skręciło się wężem ogoniastym — i, z nożem w sercu, skulony, przestraszony, stanął przed Maćkiem dyabeł rogaty, zasromany okrutnie.
— Mam cię, piekielniku! — zawołał Maciek, chwytając za brodę straszydło.
— Masz, masz, Mazurze przeklęty! — warknął dyabeł.
— Nie klnij! — krzyknął Maciek — a wiedz, że jeżeli Mazura żmija jadowita ukąsi, to Mazur zostaje żyw, a żmija zdycha.
— Zlituj się nade mną, a nóż z serca wyjmij, bo zdechnę! — zaskomlił dyabeł.
— Nie zdechniesz, boś nieśmiertelny jest, choć duch nieczysty, a noża święconego nie wyjmę, dopóki żądań moich nie spełnisz.
— Wszystko zrobię, panie Macieju, wszystko! — kręcił się bies rogaty. — Przysięgam na rodzicielkę moją!
— Rodzicielkę?
— Pomyliłem się... Chciałem powiedzieć: na rodzicielki moje.
— Masz matek kilka? — spytał zdumiony Maciek.
— Nie byłbym dyabłem, takim prawdziwym dyabłem!
— Gdzież rodzicielki są twoje?
— Tysiące, miliony ich mam!
— Gdzież one są, gdzie, gdzie? — pytał Maciek zniecierpliwiony.
— W duszyczkach ludzkich... Przysięgam na salamandrę, że w duszyczkach ludzkich!
Maćkowi dziwnie się jakoś zrobiło po tych słowach dyabelskich.
— Wyjmij nóż! — bies jęknął.
— Nie wyjmę, brachu! — rzekł Maciek, za brodę go targając.
— Mówisz: brachu, braciszku... Przyznajesz się do pokrewieństwa ze mną, wymagający więc nie będziesz. Panie Macieju! — wrzasnął nagle — nie szarp-że mnie tak za brodę, bo to boli!... Co chcesz, żebym uczynił?
— Służ mi, jako przykazane jest — powiedział Maciek.
— Mów, mów, wszystko zrobię, bo cierpię bardzo!
Maciek za łeb go wziął i rzekł:
— Zbuduj kościół.
— Ojej! — syknął dyabeł.
— Zbuduj kościół, mówię ci, biesie, bo o dwie mile ludzie z mojej wioski do domu Bożego iść muszą, a bez wizerunku krzyża, bez codziennej opieki księdza dobrego nijak duszom biednym w prawości się ostać.
— Kościół! kościół! — bies stękał. — No, dobrze, dobrze! — zawołał, widząc, że Maciek zabiera się do przeżegnania go krzyżem świętym. — Postawię kościół, panie Macieju, pośrodku wsi postawię i kolatorem ciebie zrobię, tylko... tam... tego... na wieżycy, to już rzecz twoja, panie Macieju!...
— Niech będzie moja, byleby przestronny był, a światła miał dużo — rzekł Maciek. — A dla księdza ornat uszyjesz — dodał.
— Czyś się zbiesił? — bies krzyknął. — Ornat?... Zastanów się, panie Macieju! nie jestem panną z magazynu, szyć nie umiem, a ścieg dyabelski na nic się nie przyda. Skarbonkę na zbieranie pieniędzy to jeszcze zrobię, ale ornat?... nie!
— No, no, to ty zrób skarbonkę, a już dziewuchy ornat uszyją — zgodził się Maciek.
— Wyjmij nóż! — jęknął dyabeł.
— Nie rychło!
— Co chcesz jeszcze?
— Widzisz, dyable, jakie tu piachy i piachy — rzekł Maciek, na pola wskazując. — Zmień to wszystko na grunta czarnoziemne, by jeno bujna pszenica rodziła, a dawała ziarn sto, a ludzie tak nie harowali, jak harują.
— Ach, panie Macieju, panie Macieju! — westchnął dyabeł, głową litościwie kiwając — i co ty dobrego chcesz zrobić?... Przecie na dobrych uczynkach świat stoi, a ty chcesz siebie i braci swoich skarbu tego pozbawić!... Przecie, gdy każdy dostatek w groszu mieć będzie, na niedostatku cnót świat ucierpi, ludzie odzwyczają się od dobrych uczynków, nikomu już miłosierdzia ukazać nie będzie można, miłość bliźniego dyabli wezmą. Zresztą ja tobie tylko służyć obiecałem. Chcesz czarnoziemu?... Dobrze!... Jutro pszenicą łan twój się zakołysze, zbieraj snopki, stawiaj kopki, zgarniaj grosze w kubły, w kosze i chowaj, chowaj, a jak czerwieńcami skrzynie malowane wypełnisz, podzielisz się nimi z braćmi swoimi, dobrodziejem się ich staniesz i zasłużysz na królestwo niebieskie, panie Macieju! na śliczne królestwo!
— Miła-ć to rzecz dać temu, kto potrzebuje — rzekł Maciek.
— Pozyskać miłość ludzką — wtrącił dyabeł.
— I błogosławieństwo Panjezusowe — dokończył Maciek.
— Wyjmij nóż — jęknął dyabeł — bo zełgać gotowym, tak cierpię!
Maciek zamyślił się... Ma-li posłuchać biesa, czy nie?... Wreszcie, lękając się, by przyrzeczenia, danego już, nie cofnął, rzekł:
— Daj rękę, biesie!
Podali — Maciek rękę, bies łapę kosmatą.
— Słowo?
— Mur! — odpowiedział dyabeł.
Maciek z serca dyabelskiego nóż wyjął. Zahuczał wichr, i dyabeł uniósł się w powietrze.
Nazajutrz wstaje Maciek rano, na próg swej chałupy wychodzi i dziwuje się okrutnie. Na polu jego bujna, niby las, pszenica; kłosiska, jak pałki oczereciane, ziarna, niby śliwy.
— Poczciwy-ś, biesie! — szepnął. — Kubą nazwałbym ciebie, gdybyś się tak nie wyrzekał chrztu świętego.
Na wieś idzie... Tłum, ciżba... Ludzie, niby na odpust, śpieszą do murowańca, stojącego pośrodku sioła. Z wnętrza gwar dolata, tak tam tłumnie. Jeno co to nad drzwiami widnieje?... Duży szyld, na nim napis:

PROPINACYA MAĆKOWA.

— Psia mać twoja! — wykrzyknął i wbiegł do środka.
Pojrzy — i jakości go złość opuściła. Za szynkwasem uwija się dziwna figura. Wódkę sprzedaje, grosze zbiera, wypełnia nimi szuflady stołu, aż trzeszczą od nadmiaru, zachęca do picia i zabawy, a bęben grzmi, a skrzypki rypią, a »hu-ha!« rozlega się dookoła.
Maciek podbiegł do szynkarza i krzyknął:
— To ty, biesie?
— Ja, panie Macieju, ja! Grosz zbieram na dobre uczynki.
Maciek porwał szuflady i uzbierane pieniądze pomiędzy ludzi chciał cisnąć, ale błysnęło złoto... Zatrzymała się ręka Maćkowa, a dyabeł szepnął:
— Na kościół jeszcze za mało.
— Za rok... za dwa — mruknął Maciek.
I usiadł za szynkwasem.
Ogromny był urodzaj na polu Maćkowem. Sto stert stanęło, aż ludziom się w oczach mieniło. Ten i ów z biedaków o przysiewek poprosił, ale Maciek z omłotem się wstrzymywał, bo ceny były złe. I tak jakoś dziwnie się zrobiło, że nie było ani kościoła, ani uczynków dobrych. Maciek spanoszył się, do miasta na mieszkanie się przeniósł; kupił sobie kamienicę w Warszawie, na balach boki obijał, a w wiosce jego nędza, opilstwo, bijatyki.
Po latach, długich latach przyszła choroba na Maćka — i śmierć.
Nad łożem umierającego dyabeł stanął i szepnął:
— Dzień dobry, panie Macieju!
Maciek oczy wytrzeszczył.
— Po ciebie przyszedłem...
— Biesie! — krzyknął umierający.
I pierś tchu już nie złapała.
Gdy dusza Maćkowa uchodziła w zaświaty, biegł za nią lament i śpiew duchów niewidzialnych.

Nie buduje się z szatanem kościoła,
Do spraw świętych złych się duchów nie woła;
Nie gromadzi się gór wielkich ze złota,
Gdy pod płotem z głodu ginie sierota.
Źródło czyste garstka kału zatruje,
Zły przyjaciel myśl najlepszą popsuje,
Z Bogiem tylko iść przez życie potrzeba,
Bo bez niego nie traficie do nieba!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.