<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Kożuszek barani
Pochodzenie Bajki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KOŻUSZEK BARANI.
KOŻUSZEK BARANI.



Okrutny tumult powstał przed kościołem i taki wrzask bab i dziadów żebrzących, że ksiądz musiał kazanie przerwać i wysłać zakrystyana dla uśmierzenia kłótni jakiejś, która spokój nabożnych mąciła. Jedna z bab darła się w niebogłosy:
— Patrzcie-no, jaka pani z Psiej Wólki! Nietylko, że dziurawej dychy nie da, ale nawet nie powie: niech Pan Bóg opatrzy!... I śmie to babom od wiedźm wymyślać!
— Od wiedźm?! — zakrzyczała druga, a właśnie ta druga, która z towarzyszkami swojemi na odpust przybyła, była wiedźmą z Łysej Góry. — A pokaż-no mi tę gaździnę, niech-że ją sobie zapamiętam dobrze, a zapłacę, jak się należy, za takie postponowanie godności naszej!
— A oto tam... Widzisz ją? Kieby kolatorka w ławce się rozpiera, a raz wraz łeb spocony chustą wachluje. Gajdzińska się zowie, a rodzicielką jest tej, oto tam, pannicy, co siedzi pod konfesyonałem, a od bab i dziadów plecyma się odwraca. Inaksza całkiem jest jej siostra przyrodnia, a pasierbica kukły tej starej; ta nie ominie nas, by choć dobrem słowem nie obdarzyła, jeżeli kaletkę ma pustą; nie tak, jak tamte dwie, co zaraz fukają a zgarniają suknie, by fałdów jej dziad nie tknął abo baba nie ułapiła, a zara od wiedźm i sufraganów!
— Tak, tak! zaraz od wiedźm i sufraganów! — wrzasnęło kilku dziadów.
— Popamiętają nas, popamiętają! — zakrzyczały jednocześnie mieszkanki Łysej Góry.
— Nie zrobita im nic! pieniądze mają!
— Cichoj-ta! — ozwał się jeden z kulasów, na progu kościelnym siedzący. — Ksiądz przerwał kazać i zakrystyana wysłał... Idzie już, a zły bardzo!
— Cicho, to cicho — odezwała się wiedźma. — My już z panią Gajdzińską poradzimy sobie.
To mówiąc, wraz z towarzyszkami ukryła się za węgieł dzwonnicy i szu — szu — to jednej, to drugiej do ucha, a coś ważnego uradzić musiały, bo aż podskoczyły z radości.
Nazajutrz, gdy pani Gajdzińską z Gdusią i Różyczką sierotką siedziała na ganku wiejskiego dworu swojego, zbliżyła się do nich żebraczka jakaś, siwa, stara, trzęsąca się od słabości, a ledwie łachmanami okryta. Była to jedna z wiedźm Łysogórskich, którąśmy poznali pod kościołem. Wyciągnęła rękę i o wspomożenie prosiła. Ale Gdusia z panią matką porwały się z krzykiem do niej, co widząc, Różyczka podbiegła do nieszczęśliwej żebraczki i, niby za wrota ją wypraszając, wcisnęła jej w ręce grosików parę.
— Bóg ci zapłać! — szepnęła wiedźma, niby cicho, ale o tyle głośno, że Gdusia i pani Gajdzińską każde słówko jej zasłyszały. — Bóg ci zapłać — mówiła — a za dobre serce twoje ślicznego królewicza dam tobie... Ale skryjmy się, by nikt nie posłyszał, co ci powiem, i z powierzonej tobie tajemnicy nie skorzystał.
— Słyszysz, matka? — szepnęła Gdusia.
— Nie przeszkadzaj wiedźmie mówić — odpowiedziała Gajdzińską. — Niech tajemnicę wyjawi, my podsłuchamy i skorzystamy.
Wiedziała pani Łysogórska, że tak zrobią — i dlatego tak szeptała, by mogła być słyszaną. Zrazu Różyczka ociągała się, zerkając to na siostrę, to na macochę, ale widząc obie jakąś robotą zajęte, za obórkę z żebraczka się ukryła, a Gdusia z matką zaraz do obórki skoczyły.
— Tutaj nas nikt nie posłyszy — mówiła wiedźma — a że dobra jesteś, dziecino, dam ci królewicza ślicznego. Weź oto ode mnie ten kożuszek barani i, odziawszy się weń, jutro rano po jagody do lasu idź. Przez las królewicz przejeżdżać będzie... ty podaj mu jagody, a rozmiłuje się w tobie i za żonę cię weźmie.
— Słyszysz, matka? — szepnęła znów Gdusia.
— Ubierzesz się ty, nie Różyczka, w ten kożuch, i ty, nie ona, po jagody pójdziesz — odpowiedziała Gajdzińską.
Zaledwie wiedźma za bramę wyszła, tak obie razem, macocha i Gdusia, rzuciły się na sierotkę i wyrwały z jej rąk cudowny kożuszek. Dzień cały płakała skrzywdzona, noc całą nie spała, nad ranem dopiero sen ją zmorzył, a Gdusia, w kożuszek ubrana, skoczyła do lasu na spotkanie królewicza.
Królewicz był piękny i młody, na dziarskim koniu jechał, wesoło rozglądając się po lesie, gdy oto z za krzewu wysunęła się wiedźma-żebraczka i drogę mu zaszła.
— Czego chcesz, stara? — spytał, zatrzymując rumaka i złoty pieniądz babie rzucając.
— Zasadzka na ciebie jest, królewiczu, w tym lesie pustym — szepnęła wiedźma do ucha nachylającego się młodzieńca. — W kożuszku baranim zbliży się do ciebie dziewczyna młoda i da ci jagody uzbierane. Nie tykaj ich — są zatrute.
To rzekłszy, skryła się w zarośle. Królewicz ramionami wzruszył i jechał dalej. Wtem spojrzy przed siebie i ujrzy dziewczynę młodą w kożuszku baranim, która, spostrzegłszy jadącego, podbiegła ku niemu zaraz i podniosła jagody uzbierane.
— Prawdę baba mówiła! — szepnął do siebie królewicz, i dodał, patrząc na Gdusię: — Taka piękna a taka niegodziwa!
— To dla ciebie, królewiczu! — odezwała się Gdusia.
— A to dla ciebie! — zawołał królewicz.
I podniósłszy rękę, prętem trzcinowym uzbrojoną, trzasnął nim po baranim kożuszku, a tak silnie, że Gdusia skręciła się jak wąż, jak psiak zaskomliła i ukryła się w krzewy leszczynowe.
Trudno wypowiedzieć, co to było po jej powrocie do domu. Matka za głowę się wzięła, zobaczywszy czerwoną pręgę na plecach Gdusi, najwięcej jednak Różyczka ucierpiała, bo na nią zwaliło się wszystko, choć była Bogu ducha winna.
— Weź ten kożuch, a sama idź do twojego królewicza po pręt trzcinowy — wrzeszczała macocha. — No, pójdziesz? — pytała rozzłoszczona.
— Pójdę! — odpowiedziała Różyczka z płaczem.
Ale dnia tego, pod wieczór, zjawiła się druga żebraczka.
— Zlitujcie się nad nieszczęśliwą! — zaskomliła.
— Precz! precz! — zaskrzeczały obie Gajdzińskie i psami poszczuły.
Różyczka skoczyła i stanęła w obronie napastowanej. Psy ujadały, lecz rzucić się już nie miały odwagi, a stara wiedźma spojrzała znacząco na dziewczynę i szepnęła tak, że matka i Gdusia każde słówko słyszały:
— Byłaś w lesie?
— Nie byłam.
— Bóg cię strzegł — rzekła żebraczka. — Bo widzisz, dziecinko, siostra moja, która ci wczoraj cudowny kożuszek dała, że stara już bardzo jest i na pamięci szwankująca, zapomniała tobie powiedzieć, że trzeba ten przyodziewek wziąć włosiem na wierzch, a spotkanemu królewiczowi nie maliny, nie poziomki, jeno czarne jeżyny podać.
— Aha! — szepnęła Gajdzińska.
— Słyszysz, matka? — mruknęła Gdusia.
— Odbierzemy jej kożuch i jutro pójdziesz do lasu z odwróconem na wierzch włosiem i jeżyny królewiczowi podasz.
Kożuszek barani znalazł się znów w rękach Gdusi.
Zaledwie słońce na niebie błysnęło, a już przez las jechał królewicz, rozkoszujący się porankiem majowym. Zbliżał się właśnie do źródła, gdzie jeżyn najwięcej rosło, gdy Gdusia drogę mu zastąpiła i na liściu dębowym śliczne, czarne, dorodne jeżyny podała.
— Dziś już w wywróconym kożuchu do mnie przychodzisz, wiedźmo przeklęta! — krzyknął królewicz i świsnął prętem trzcinowym raz i drugi przez plecy Gdusi.
— A-ja-jaj! — zakrzyczała, tak ją obie zabolały łopatki, i pomknęła do domu.
Znów się wszystko na Różyczkę zwaliło. Oddano jej kożuszek i rozkazano o świcie iść na spotkanie królewicza.
Poszła, ale nie zbierała jagód; nauczona zaś doświadczeniem Gdusi, precz odrzuciła kożuszek, w główce zaś jej myśl powstała, by już nie powracać do domu, gdzie jeno bito ją i łajano. Siadła nad źródłem, włos płowy rozpuściła, który złotą falą do stóp jej spłynął. Wpatrzyła się w źródło kryształowe, w odbicie własnej postaci, i zdziwiła ją niezauważona dotąd jej piękność. Zaczęła się uśmiechać, coś szeptać do siebie, coś nucić, coś śpiewać — śpiewać piosenkę, która w tej chwili w sercu jej się urodziła:

Daremno patrzysz w zwierciadło wody,
Daremno czeszesz warkocz swój złoty:
Nikt nie zobaczy twojej urody,
Nikt nie zrozumie twojej tęsknoty!

Wiją się nurty, wiją pomału,
Niby z kryształu utkana chusta...
Śliczna twarz patrzy z głębin kryształu,
Różowe do mnie śmieją się usta.

Nie moje usta i twarz nie moja!
Coś zczarowało przejrzyste wody:
Szatka z purpury, złocista zbroja...
Ach! to wyśniony królewicz młody!

Lecz niechaj tylko wiatr falą ruszy,
O kryształ trąci jaskółka płocha —
Zniknie widzenie, twór mojej duszy,
I jeno głośniej serce zaszlocha!

— Nie zniknie widzenie twoje, nie zniknie! — odpowiedział jej szept jakiś.
Różyczka podniosła źrenice.
Tuż nad nią, wpatrzony w jej oczy błękitne, królewicz stał śliczny.
— Kto ty? — spytała przestraszona dziewczyna.
— Twój sen! twoje marzenie! — odpowiedział królewicz.
W tej chwili las cicho zaszumiał.
Różyczka nie wróciła do domu, a już było południe. Matka z Gdusią, zaciekawione tak długą jej nieobecnością, pobiegły do lasu.
— Co? co? co?...
Królewicz zbiera jagody i podaje Różyczce, a na uboczu leży kożuszek barani, przy nim zaś siedzi wiedźma i wyciąga rękę po jałmużnę.
— Daj jej, matko, złotówkę, dwie, trzy! — zawołała Gdusią.
— Zapóźno! — odpowiedziała żebraczka.
I znikła.
A królewicz z Różyczką oddalał się coraz bardziej, aż ich oboje pochłonęła mgła błękitna, zalało słońce złote.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.