Złote klucze
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złote klucze |
Pochodzenie | Bajki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Na skraju wielkiego lasu stała ubożuchna chałupka. Nie świeciła ścianami tynkowanemi, wesołemi szybkami okien nie patrzyła na świat Boży, ani zabrzmiała gwarem radosnym, który, bądź co bądź, mówi o jakiej takiej doli ludzkiej.
Nic z tego!
Przegniła słoma na strzesze, krokwie się wygięły od starości i gdzieniegdzie, niby żebra połamane, szarzeją, a już i mówić nie trzeba, że aby tylko deszczowa chmurka nadbiegła, to woda, jak przez sito, do środka się leje, a wiatr po całej chatynie chodzi, do wszystkich kątów zaziera, i huczy, i mruczy, i szemrze, niby gospodarz, niezadowolony ze sług swoich. Na przyzbach rozpanoszył się mech płowy, na ścianach wilgoć i pleśń, a jeżeliś gdziebądź dopatrzył wijącego się na tyczkach powoju, to — pożal się, Boże! — mizerota prawdziwa — ni kwiatków wonnych, ni listków o świeżej zieleni nie miał. Nad cembrowinami poszczerbionej studni sterczało ramię żórawia z wiaderkiem nieruchomem; wysoki komin z chróstu ledwie się trzymał na strzesze potarganej; leniwo i ospale unosiła się nad nim szara mgła brunatnego dymu; w jedynem zaś okienku chałupy, świecącem barwami tęczowemi, kiedy niekiedy ogień błysnął — znać, że gospodyni jest i pokarm dzieciakom warzy.
Ba!... nawet dzieciaków nie było!... Przecieżby śmiech zadzwonił albo słodkie lulanie matczyne; na progu chaty niejedenby się morusek pokazał i paluch do buzi włożył zamiast kawałka chleba z omastą.
Smutno w chałupie i dookoluśka niej — smutno i pusto! Okalający ją niegdyś płot rozsypał się spróchniały; oprócz łopianu i szaleju niemasz innych kwiatów, a to już znak najlepszy zapomnienia i opuszczenia zupełnego.
A jednak w niej ktoś mieszka. — Spójrz ino!...
Stary, bezuchy pies, z postrzępionymi kudłami, wyszedł z sieni — na progu się zatrzymał — wyciągnął się... i ziewnął.
Był-że to jedyny mieszkaniec w tej pustce?
Nie!
Z chałupy wyszedł dziad siwy, za nim młoda jeszcze niewiasta i ośmioletnie pacholę. Mówić nie trzeba, że ta kobiecina synową była, pacholę zaś wnuczkiem staruszka. A gdzież jest ojciec Stacha, mąż tej niewiasty, syn tego dziadula?... Daremnie patrzycie w drzwi tej chatyny — nie wyjdzie, nie wyjdzie!...
— Dlaczego?
Ano — była wielka wojna, króle się poswarzyły, a ludu tysiące poszły na bój krwawy. Poszedł i tatuś Stacha — i żadnej wieści o nim niema od lat kilku. Żyje, czy nie żyje — nikt nie wiedział... A wojna objęła świat cały, a wrogowie zagarnęli dobro staruszka, który z synową do tej opustoszałej chałupki pod lasem wyniósł się. Stach malutki był wtedy, mało jeszcze rozumiał, o niczem nie wiedział. Patrząc na dziadka, widział jeno twarz jego smutną; patrząc na matuchnę, widział jeno łzy w jej oczach. Chłopaków w tej pustce nie było, z którymi mógłby poigrać a zaśmiać się wesoło. Ze słów wszystkich, które pojmował już dobrze, było jedno słówko, powtarzane codziennie niemal przez matkę i dziadka, niezupełnie rozumiane przez niego. Brzmiało ono: Nieszczęście!... Wymawiał je dziaduś, matuś je powtarzała za nim, jak echo.
Słońce już zachodziło, kiedy wszyscy troje wyszli z chałupy, poprzedzeni, jak zwykle, przez psa kudłatego.
Wieczór był ciepły. Las zieleniał i szumiał. Przed nim bujny, dziki step się rozciągał. Chwiały się trawy, tu i tam dziergane krasnymi makami, po ich powierzchni ślizgały się złote promienie słońca. Przez step biegła drożyna, z dalekiego gdzieś, z nieznanego świata idąca.
Na tę drożynę skierowały się oczy matki i dziadka.
Patrzą długo — długo — długo...
Dziaduś posmutniał, po twarzy matki potoczyły się łzy.
Czego oni chcieli od tego pustego gościńca? kogo oczekiwali?...
Pusto — cicho!...
— Nieszczęście!... — szepnął dziaduś.
— Nieszczęście!... — powtórzyła za nim synowa.
Pies nawet westchnął, zaskomlił i ułożył się u stóp swojego pana, który, podtrzymywany przez synową, usiadł na przyzbie.
Stach spojrzał na dziadka i matkę. Podszedł, łokciami wsparł się o kolana staruszka i szepnął:
— Dziadziu!
— Co, mój wnuczku?
— I ty i matula: nieszczęście i nieszczęście — mówicie ciągle.
— A jakże mówić inaczej, gdy ono tylko okrąża nas zewsząd? gdy, okrom niego, nic niemasz na świecie?
— A gdzież jest szczęście? — Stach spytał.
Dziaduś pokiwał głową i rzekł smutnie:
Za lasami,
Za górami,
Na Szklanej Górze,
W lazurze
Zaklęta królewna je trzyma
W skrzyni złotej,
Zamkniętej na zamki i sztaby;
Lecz człek jest za słaby,
By do tej
Zaczarowanej dojść góry,
Przez wichry się przedrzeć, przez chmury!
Na Szklanej Górze,
W lazurze
Jest szczęście — tutaj go niema!...
Stach zamyślił się. Po chwili szepnął:
— Dziadulu! a jak dostać się do niej?
— Nie wiem! — odpowiedział dziaduś.
Słońce zaszło, na ziemię spadła obfita rosa.
— Czas już wam na spoczynek, Ojcze! — odezwała się synowa.
— Czas, czas — odpowiedział stary, stękając.
Pocałował w czoło zamyślone pacholę, uśmiechnął się i rzekł:
— Nikt jeszcze nie był na Szklanej Górze, dzieciaku! nikt nie otworzył złotych skrzyń królewny zaklętej!
— Nikt?... — szepnęło pacholę.
Dziadek i matka do izby już weszli, za nimi powlókł się pies kudłaty.
Stach został sam na dworze, a dwiema głębokiemi brózdami zarysowało się czoło chłopięcia. Stał nieruchomy i patrzał na krwawo-czerwoną wstęgę, którą słońce zostawiło po sobie, patrzał długo, jakby rozmyślał nad czemś, czy jakąś rozwiązywał zagadkę.
Po chwili szepnął:
— Szklana Góra!...
Obrócił wzrok ku wschodowi.
Ponad lasy księżyc duży wypłynął w mgłach jeszcze.
— Szklana Góra! — powtórzył raz drugi.
Nagle porwał się, jakby wichrem popchnięty, i zaczął biedz przed siebie.
Dokąd?
Nie wiedział sam.
Gnał go głos jakiś, silniejszy nade wszystko. Zagłębił się w las głuchy i biegł, biegł, biegł, dopóki tchu piersi, a nogom sił starczyło. Wreszcie znużył się — usiadł na pościeli traw miękkich. Pochylił się — i usnął.
Jak i kiedy się zbudził — nie wiedział, jak nie wiedział, czy spał godzinę, czy dni kilka. Marzyła mu się Góra Szklana, niby przezroczysta ściana z lodu o błękit oparta, na której szczycie wznosiły się mury kryształowego pałacu księżniczki zaklętej, siedzącej przy skrzyni złotej, okutej grubemi obręczami. Księżniczka była piękna i musiała być bardzo dobra, bo uśmiechała się do niego, ale — gdy poczołgał się ku niej i poprosił o klucze do tej skrzyni, gdzie szczęście było zachowane, posmutniała i taką mu dała odpowiedź:
— Biedni wy ludzie, biedni! Szukacie kluczów, a nie wiecie, że nie ja, lecz wy jesteście ich posiadaczami. Wszystkie zamki zaczarowanej skrzyni są otwarte, tylko umieć potrzeba podnieść jej ciężkie wieko.
Stach porwał za sztaby, ale wszelki wysiłek był na nic. Zamki nie puściły, a on tylko palce sobie pokrwawił.
Obudził się...
Słońce już było wysoko, las cicho szeptał pacierze, zapach kwiatów i ziół unosił się dookoła.
— Dalej! dalej! — zawołał, zrywając się z leśnej pościeli swojej.
Znużony był i głodny, choć rosą się obmył, a jagodami pokrzepił — lecz o powrocie nie myślał. Nie liczył dni i nocy przebieżonych; nie trwożyły go przepastne głębiny lasu nieznajomego, dziki zwierz go nie lękał, choć nie miał przy sobie broni innej, okrom małego krzyżyka na piersi, a pacierza na ustach. Śladów ludzkich nie spotkał nigdzie, za to moc ptactwa uwijało się po drzew gałązkach, a świergotało wesoło. Tańczyły wiewiórki, w błyskawicznych ruchach przeskakując z konaru na konar; zielone żabki skrzeczały, przytulone do listków osiny; czasami złotogłowy wąż się prześliznął i szybko w spróchniałym pniu drzewa się ukrył. Złote blaski słońca lub srebrne pasma księżyca snuły się naprzemian po lesie, czasem noc czarna zapadła — a on biegł dalej i dalej...
Aż oto pewnego wieczora, gdy księżyc białemi plamami rozsypał się po przestrzeni leśnej, do ucha Stacha dobiegły gwałtowne tętenty kopyt i dźwięki rogów myśliwskich... Szeleszczą liście, chwieją się krzewy, piersią czyjąś trącone. I oto jeden i drugi rycerz pomknął na koniu spienionym; na twarzach jeźdźców niepokój, brwi groźnie ściągnięte. Biegną... stają... rozpatrują się dookoła... Pędzą dalej — i powracają, a głos trąb się przybliża, coraz gwałtowniejszy, ostrzejszy, jakby nawoływanie zbłąkanych.
Niepokój ten i Stachowi się udzielił, ale razem i ciekawość go zdjęła, bo nigdy jeszcze ani tak uzbrojonych rycerzy nie widział, ani takiej gędźby nie słyszał. Wskoczył tedy na dąb rosochaty i ukrył się w gęstoliściu, rozglądając się dookoła ciekawie. Aż oto zobaczył widmo jakieś w postaci starca, o brodzie siwej, szacie długiej, w koronie z jemioły na głowie, występujące z cieniów. Szło tak cicho, że żadna trawka nie poruszyła się pod jego stopami i nie zaszeleściła. Okrążyło raz i drugi i trzeci ogromną przestrzeń lasu na mil cztery, a gdy przeszło raz pierwszy, ziemia, po której szło, zryła się w brózdy i szczeliny; a gdy przeszło raz drugi, wywróciły się korzenie drzew umarłych i przejścia wszystkie zamknęły; a gdy przeszło raz trzeci, ogromne zewsząd przepaści i wyrwy skaliste powstały, których głębi nawet promienie księżyca dosięgnąć nie mogły.
Przestraszonemi oczyma patrzał Stach na to wszystko, co się działo wkrąg niego. A oto już rycerze biegną ze stron wszystkich. Trwoga wzrasta i popłoch. Słychać tętent, gwar głosów ludzkich i wozów skrzypienie.
Rycerski orszak wysunął się z cieniów; na czele orszaku tego szedł król w koronie złotej; na wozach moc zwierza pobitego — żubry, niedźwiedzie i łosie.
— Łowy się udały — rzekł król — ale czart jakiś drogi nam poplątał!
— Nie czart, lecz ja! — dał się głos słyszeć — i nagle wśród koła rycerskiego groźne stanęło widmo.
— Wszelki duch!... — tu i tam się ozwało.
Lecz przestrach trwał krótko, bo bać się nie rycerska to rzecz... Król pierwszy postąpił do widma i rzekł groźnie:
— Ty?...
— Słyszałeś!...
— Jakiem prawem?
— Twojem, królu ziemski! — odpowiedziało widmo.
— Jaśniej, jaśniej!... Zagadek nie rozwiązuję...
— Co robisz, gdy wróg najeżdża państw twych granice?
— Zabijam! — odpowiedział król krótko.
— Jam lasów tych pan, odwiecznych kniej tych dziedzic! — odparło widmo.
— Gdzie jest stolica twoja? — król rzucił.
Widmo rzekło:
Niedosiężna, niezdobyta,
Kryształową mgłą okryta;
Złoty miesiąc ma nad głową,
U stóp wstęgę purpurową,
Jaką wiąże świata końce
Kładnące się do snu słońce.
Kryształowe okna w dworze,
Złote skrzynie są w komorze —
Skarbu strzeże mi królewna,
Jak sen piękna, jak mgła zwiewna.
Krocie biegną tam rycerzy,
Lecz w każdego grom uderzy,
Bo nie wiedzą tajemnicy
Do jej serca i skarbnicy.
Rycerstwo drgnęło, sam król się poruszył, a Stachowi dech w piersi się zaparł.
— Szklana Góra!... — wyszeptał.
Słuch i wzrok wytężył.
Wtem zastęp rycerski, jakby jedną myślą tknięty, otoczył dziwnego starca. W prawicach błysnęły ostre miecze, a wszystkie skierowały się w piersi widma.
— Nie wyjdziesz już stąd żywcem, królu leśny! — groźne odezwały się głosy. — Śmierć twoja do rąk nam da skarb nad skarby, niedosiężną, niezdobytą dotąd Górę Szklaną, stolicę twoją, gdzie przechowujesz ukryte w skrzyniach złotych — szczęście!... Strzeże go urocza królewna, córa twoja, zostająca pod twych zaklęć potęgą. Teraz mamy cię w ręku — i nasze będą skarby twoje!
Sto mieczów skierowało się w bezbronną pierś starca.
— Śmierć królowi lasów! — padł rozkaz z ust króla ziemskiego.
Wtem dał się krzyk słyszeć:
— Nie zabijajcie!
Miecze drgnęły — zatrzymały się. Między nimi a królem leśnym, z rozkrzyżowanemi obrończo rękoma. Stach stanął.
Widmo omgliło się, zbłękitniało i znikło, jakby wsiąknięte przez promienie księżyca.
Ogarnął dziw wszystkich — a Stach posłyszał szept:
Daję ci pióro sokole,
Znak kładę na twojem czole:
Talizman, co cię ochroni
Od ostrza zdradzieckiej broni.
Gdy noc otuli las wokół,
Po pióro przyleci sokół,
Widmo, wabiące wołaniem...
Idź za niem! idź za niem! idź za niem!
W tej chwili spadło na ramię Stacha lśniące pióro sokole, a rosa chłodna na czoło. Pióro zawisło na czapeczce pacholęcia, po rosie drobny, biały znak został.
— Cóżeś uczyniło, głupie chłopię! — rzekł król, litościwie głową kiwając.
— Nie widziałem, panie królu, żeby ze ściętej gałązki kwiat piękny się wywinął, a jakie szczęście mógłby przynieść grzech zabójstwa? — odpowiedział Stach śmiało.
Dworzanie króla nie wiedzieli, co czynić mają i jak z zuchwałem pacholęciem postąpić. Posypały się groźby, tu i tam zacisnęły się pięści, ale królowi podobała się odwaga Stacha; zresztą wiedział już, że cios żaden nie dosięgnąłby piersi widma, które w mgłę się zmieniło i rozwiało się, jak mgła. Zbliżył się, położył na główce Stacha rękę swoją królewską i rzekł:
— Zostaniesz pazikiem moim!
Nie opierał się Stach woli królewskiej, bo cóż miał dalej robić sam, w lesie, znużony, głodny, nie znający dróg wśród tej puszczy obłędnej? Zgodził się więc pozostać pazikiem króla i znaleźć się w gronie rycerzy, którzy wnet spójnem otoczyli go kołem i przyjaźnie już uśmiechali się do niego.
Ze zniknięciem tajemniczego widma zniknęły wyrwy, przepaści i rozkopy. Drużynie królewskiej dobry humor powrócił. Pachołkowie nazbierali wnet suchych gałęzi i wielki stos zapalili, a kucharze królewscy wzięli się zaraz do przygotowania posiłku dla króla i jego orszaku. Łosie chrapy, niedźwiedzie łapy i pieczeń żubrza znalazły się wnet na stole pańskim, było i wina wbród i innego napoju niemało. Posilili się tedy dobrze, a gdy ogień przygasł, każdy kułak pod głowę położył i czekał na sen przytulny.
Ale sen nie przychodził.
Nie dziwo!
Byli w dziedzinie króla leśnego, niedaleko jego stolicy, tej zaczarowanej Góry Szklanej.
O niej też i Stach marzył...
Po chwili ciszy, gdy król w namiocie chrapać zaczął, ten i ów głowę podniósł i szepnął:
— Szklana Góra!...
— Szklana Góra!... — i Stach powtórzył.
— Cha! cha! cha! — zaśmieli się rycerze. — I ten malec o niebezpiecznej wyprawie myśli!
Zawstydził się Stach, bo jakże mu z groźnymi wojownikami się mierzyć?... A każdy z nich o tej wyprawie niebezpiecznej myślał i o tem, by mógł w niej towarzyszów swoich ubiedz.
Nie spali, a udawali, że spali...
Tak samo i Stach uczynił.
Księżyc zaszedł — w ciemnościach pogrążyła się ziemia.
I oto podniósł się rycerz jeden. Cicho, na palcach do konia swojego się zbliżył, skoczył na siodło — i w las pomknął... To samo uczynił drugi, trzeci, dziesiąty, i ci, co postawieni byli na straży przed namiotem królewskim, kuchciki i ciurowie nawet; każdy z osobna udał się na poszukiwanie zaczarowanego pałacu, skrzyń złotych i pięknej królewny.
Ścisnęło się serce Stachowi, że on pobiedz za nimi nie może. Czekał przybycia obiecanego sokoła, wabiącego wołania jego.
Tymczasem w borze dzikie zaczęły się budzić zwierzęta. Zawył wilk — i, węsząc, zbliżył się do namiotu królewskiego; plamisty ryś na konarze dębu się przyczaił i jarzące ślepia utkwił w bezbronne schronisko króla. W oddali krzew się poruszył — z krzewu wyjrzała twarz zbója. Jeden skok, jedno uderzenie maczugi... i z króla — trup!
Skoczył... ale nie zbój — jeno Stach.
Wilk umknął, ryś pierzchnął, zbój się ukrył. Nie wszyscy snadź opuścili namiot królewski. Straż czuwa,groźna halabarda skrzy się w ręku Stacha, który wsparł się o nią i broni przystępu do opuszczonego namiotu.
Wtem na ciemnem tle nieba zakołysał się ptak obiecany.
Stach zadrżał... W piersi chłopięcej zabiło mocno serce.
— Jesteś, ptaku! — wyszeptał.
A sokół zaśpiewał głosem ludzkim:
Płynęły sokoły chmurą,
Ja nie poleciałem z niemi:
Wichr mi jedno wyrwał pióro...
I zwisło skrzydło ku ziemi.
Czyje chwyciły je dłonie,
Niech moimi ślady bieży...
Gdzie polecę — w tamtej stronie
Przeogromne szczęście leży.
Za mną! za mną, nim blask dzienny
Świtem ziemi pierś ozłoci...
Śpiesz! bo zniknie urok senny,
Stuli listki kwiat paproci!...
I śpiewający tak sokół wionął skrzydłem przed twarzyczką Stacha i wołał kusząco:
— Pódź! pódź! pódź!...
Stach halabardę precz cisnął — i porwał się do biegu... Wtem przypomniał sobie, że namiot pusty, że wszyscy dobrego króla odbieżeli, że wyjrzy wilk z zarośli, na konary dębu ryś skoczy, z krzewów wysunie się twarz zbója.
Zakołysał się i szepnął:
— Jako mi iść, sokole? jako mi iść z tobą?
Co ci cudze znaczy życie,
Kiedy twoje w poniewierce?
Co obcego serca bicie,
Gdy umiera twoje serce?
Odbiegł króla orszak liczny,
Obdarzany łask tysiącem,
A ty rzucasz swój sen śliczny,
Choć uderzasz sercem drżącem.
— Tak... tak... tak!... bije mi serce, bije mocno! — Stach odpowiedział. — Ale czy to nie ja powiedziałem królowi, że — nawet szczęścia nie zdobywa się grzechem?... Nie grzech-że dziś go opuścić, gdy w śnie cichym spoczywa, on, który mnie obronił przed gniewem wzburzonych rycerzy, obdarzył łaską swoją?... Mam-że niewdzięcznością podłą okupić szczęście własne?...
A sokół śpiewał dalej:
Przed porankiem chłodna rosa
Już nabrzmiewa w niebie bladem.
Gdy dzień wpłynie na niebiosa,
Ja ulecę braci śladem. Za mną!
za mną! nim blask dzienny
Świtem ziemi pierś ozłoci,
Śpiesz! bo zniknie urok senny,
Stuli listki kwiat paproci!
— Już świta! świta! — zawołał Stach przestraszony. — Idę z tobą, idę z tobą, sokole!... Nie! nie! — zawołał nagle. — Nie kuś mnie, nie kuś!... Ja iść nie mogę, nie mogę!
Podniósł opuszczoną halabardę i, opierając się na niej, stanął przed namiotem, z którego dochodził oddech cicho śpiącego króla.
Ptak odleciał.
Przypomniał teraz Stach sobie, że to była noc Świętojańska, w której raz tylko zakwita kwiat tajemniczy.
Ból uczuł.
Zdawało mu się, że Szklana Góra w pył kryształowy rozsypała się przed nim.
Nad ranem tumult, gwar, wrzaski, krzyki i jęki wypełniły pustosz leśną. Zerwał się król z pościeli — dworzan wzywał, ale nikogo nie było, jeno Stach wpadł do namiotu królewskiego, a król go za zuchwałość zgromił i sponiewierał okrutnie, że, miasto spać, pieśni o Szklanej Górze śpiewa i jego królewską mość budzi. Stach chciał się tłómaczyć, ale rozsierdzony król precz mu iść kazał i sam już, nie czekając na nikogo, przed namiot skoczył, pewny będąc, że zdradzieckiego napadu dokonał król leśny.
Było tak i nie było...
Pan lasów i kniej rozgromił zastęp rycerski, który, to podejściem, to bojem wstępnym chciał opanować Szklaną Górę; Stu ich było - poległo pięćdziesięciu; z tych połowa powróciła strasznemi ranami okryta, ocalała tylko garstka znikoma, śpieszną ucieczką się ratując, lecz oniemiała ze strachu. Król chciał opuścić niewdzięczne lasy, ale jak mu w podróż daleką się udawać bez sług, rycerzy, obozowych ciurów nawet?... Pozostać więc musiał, dopókiby się z ran nie wygoili, a niemowom głos nie wrócił.
Pośród rycerzy tych, co dokazywali najwięcej, był jeden, Gromobojem zwany, który na księżą oborę już patrzał. Głowę miał rozbitą, żebra połamane. jęczał cicho, oczekując śmierci niechybnej. Ale, gdy towarzysze wyprawy krwawej jeden przez drugiego zaczęli o rycerskich czynach swoich mówić, on podniósł ociężałą głowę, na dłoni ją wsparł i słuchał. Ten już do połowy Szklanej Góry był dotarł, ale koń, źle podkuty, ześliznął się i w przepaść zleciał; ów, gromem strącony, w dół runął; temu przejście zagrodziły smoki straszliwe o dziesięciu głowach; tamtego chmara much kąśliwych prosto w oczy uderzyła, że nie wiedział, na prawo czy na lewo ma biedz, a bronić się musiał od napastników. Gdy wypowiedzieli się wszyscy, on głową poruszył smutnie i rzekł:
— Grom mnie nie dotknął, nie przeraziły smoki, złe muchy oczu nie zasypały, ani pośliznął się koń ostro kuty. Jużem na szczycie był stanął przed dyamentowemi wrotami pałacu, a ściany przezrocze odkryły przede mną czarodziejskie głębie swych sal... Ach! com widział, tego nie zapomnieć po wiek wieków!... Królewna, piękna jak pierwszy wschód majowego poranku, spała na skrzyni złotej, którą trzymały purpurowe skrzydła ptaków rajskich. Dwa sokoły siedziały u stóp śpiącej — straż jej jedyna. Dobyłem miecza... Uderzyłem nim we wrota dyamentowe. Posypały się iskry — miecz prysnął — lecz się nie rozwarły wierzeje. A oto przede mną stanął stróż zaczarowanego zamczyska i rzekł: »Zdobyłeś Górę Szklaną — lecz wrót jej nie otworzysz, choć nikt ci już wejścia nie broni. Trzy klucze złote potrzeba mieć... Nic bez nich! nic bez nich! nic bez nich!...«
— Trzy klucze? — zawołali rycerze, baśni tej słuchający.
— Wichr mnie zwiał — dokończył rycerz głosem słabym — i w dół runąłem, rozbity, jak czerep gliniany.
Przytomność go opuściła — zaczął majaczyć...
— Trzy klucze!... — dookoła szept płynął.
Napróżno król zabraniał wypraw już wszelkich — posłuchu nie było. Widząc, że rady nie może dać z rycerstwem, opętanem przez króla leśnego, którego zemstę teraz zrozumiał, z tymi, co oniemieli ze strachu, do swoich państw powrócił. O paziu zapomniał, odwrócił się nawet od niego, gdy ten nizkim żegnał go ukłonem.
Gromobój dogorywał... Nikt nie opatrywał jego ran, nikt kropli wody nie podał ustom, gorączką spalonym, cichego snu nawet nie miał, bo kowale królewscy, zatrzymani przez rycerstwo zbuntowane, kuli klucze złote, różnej formy, wielkości i miary, do dyamentowych drzwi zaklętego pałacu.
O tych kluczach i Stach marzył... Może uproszony kowal niejeden zrobiłby te klucze i dla Stacha ze złota, które stosami leżało, ale jakże opuścić mu było rycerza umierającego? nie opatrzyć ran bolących? potu z czoła nie otrzeć? do ust spieczonych nie pochylić dzbanka wody?
— Nie dla mnie skarby Szklanej Góry! — szepnął, siadając przy umierającym.
Noc zapadła.
Pracują miechy kowalskie — huczą młoty — skry się sypią. Stosy kluczów różnej wielkości, formy i miary leżą do wzięcia gotowe. Rycerze i kowale opuścili las głuchy, śpiesząc po skarby zaklęte. Klekocą klucze złote u pasów rycerskich, a w piersi chłopca drży serce obolałe.
Co mu się marzy, co mu się nie marzy!... Skrzynie rozbite — skarb rozkradziony...
Spojrzał na Gromoboja.
— Dobryś jest!... — szepnął umierający.
Stach rękę przyłożył mu do czoła — rycerz się uśmiechnął...
A oto w powietrzu zaszumiały skrzydła wielkiego ptaka. Nadleciał sokół, przysiadł na gałęzi buku starego i tak zaśpiewał:
Słyszysz? słyszysz, jak klekocą
Klucze od bram z dyamentu?
Wrota pękną przed północą,
Bez hałasu, bez zamętu.
Niech się twoja myśl wygrzebie
Z trosk, co dławią pierś twą zmorą:
Rycerz umrze i bez ciebie,
A tam złoty skarb rozbiorą!
— Wiem, mój sokole, wiem! — odpowiedział Stach smutno — ale nie pójdę z tobą!... Patrz! — dodał, na Gromoboja wskazując — jakiemi on trwożnemi oczyma spojrzał na mnie. Bądź spokojny, biedny rycerzu! nie opuszczę ciebie w niedoli twojej.
Rycerz uśmiechnął się, westchnął głęboko... i skonał.
A wtedy ptak rzucił się na Stacha, jakby chciał z nim zwieść walkę śmiertelną.
Rozpoczął się bój.
Sokół uderzał, groził dziobem, bił zamaszyście skrzydłami, szponami za suknię chwytał, a to wszystko tak szybko i z taką zaciętością czynił, że Stach nie mógł ruchów jego pochwycić, tak błyskawiczne i gwałtowne były. Widząc wreszcie, że z ptakiem oszalałym rady nie może dać, za szpony silnemi rękoma go chwycił, palcami nogi drapieżnika omotał i przykuł do piersi swojej.
Zdawało się, że ptak chciał tego.
Dwukrotnie skrzydły potężnie uderzył — i wzniósł się w obłoki.
Stach w dół spojrzał.
Nie on leciał — ziemia zapadała się pod nim. Z niezmierną szybkością usuwają się lasy, góry, rzeki i doliny — a sokół płynie wyżej i wyżej, do gwiazd, do księżyca, którego róg srebrzysty świeci już pod stopami unoszonego. Nagle coś zaśnieżyło na błękicie, niby kolumna z kryształu ulana, niby złom skały lodowej, na której wierzchołku mienił się wszystkiemi barwami tęczy pałac królewski.
— Szklana Góra! — Stach krzyknął.
Sokół ogromne koło zatoczył i rzucił Stacha przed wrota dyamentowe, które otwarły się wnet przy dźwięku pieśni, harf śpiewaniu i trzasku odmykającego się wieka złotej skrzyni. Piękna królewna podbiegła, ujęła za rękę przybysza i prosiła, by szedł po skarb zdobyty. Zjawił się i król leśny i powtórzył słowa ukochanej córy.
— Skarb zdobyłem? — nie wierząc oczom ni uszom, zapytało zdziwione chłopię.
— Czy nie słyszałeś, jak pękły wrota zaczarowane? — rzekł król leśny.
— Bez kluczy? — pełen lęku i trwogi Stach wyszeptał.
Zadzwoniły głośniej harfy i lutnie, trzymane przez piękne, ubrane w wieńce róż dziewice, a królewna zaśpiewała:
Rzuć troski, rzuć zgryzotę,
Przy tobie jest zwycięstwo:
Posiadłeś klucze złote
Przez litość, wdzięczność i męstwo!
Próżno się ludzie biedzą,
Bezsilne wznoszą pięście;
Pierś krwawią, a nie wiedzą,
Że w dobrych uczynkach — szczęście!
Dźwięki sypały się, jak perły, i budziły dziwne wspomnienia w pamięci Stacha. Przypomniał teraz sobie, jaką dumę czuł w piersi, gdy bronił króla leśnego przed rycerzami ziemskiego króla: na miecze się rzucił — i miecze drgnęły, wstrzymały cios śmiertelny. Przypomniał teraz sobie, jak, nie dając się skusić namowom sokoła, pozostał wierny obowiązkowi wdzięczności, gdy cała drużyna rycerska opuściła wodza swojego, własnych szukając korzyści. Zrazu ból pierś jego ścisnął, później uczuł rozkosz z odniesionego nad samym sobą zwycięstwa. I przypomniał był sobie ostatnie spojrzenie umierającego rycerza... O! tego spojrzenia nie zapomni nigdy! takie głębokie było, przepełnione niebios błogosławieństwem. Zdobył klucze złote do skarbu, który wypełnił pierś jego dumą, spokojem i słodyczą.
Nagle ciepły, wonny wiatr powiał i uniósł Stacha z tej Góry Szklanej i na bezbrzeżny step rzucił.
Przeciera oczy — patrzy...
Słońce zachodzi. W dali stoi las głuchy, pod lasem ubożuchna chata dziadula. Nie dobiegł do niej, a słyszy gwar radosny, niesłyszany dotąd okrzyk wesela.
Wpada do izby.
Co to?
Dziadek, matka i jeszcze ktoś trzeci...
— Szczęście! szczęście! — woła dziadek, rzucając Stacha w ramiona nieznajomego rycerza. Ale Stach zrozumiał to wołanie.
— Tatuś! — krzyknął.
Rozpłakali się wszyscy — i ja się rozpłakałem, widząc szczęście tych dobrych ludzi.
Z wielkiej wojny powrócił ojciec Stacha — przywiózł łupy bogate w zamkach i cerkwiach zdobyte, na czole bliznę miał krwawą, na piersi krzyżyk zasługi.