Bajki (Gliński)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Bajki | |
Podtytuł | ze 4 kolorowemi i 12 jednobarwnemi ilustracyami Konstantego Gorskiego | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAZIMIERZ GLIŃSKI
BAJKI
ZE 4 KOLOROWEMI I 12 JEDNOBARWNEMI
ILUSTRACYAMI KONSTANTEGO GORSKIEGO NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA ============ LUBLIN ============ ŁÓDŹ
KRAKÓW ================= G. GEBETHNER I SPÓŁKA
NEW YORK □ THE POLISH BOOK IMPORT. CO, INC. ▭ DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE. ▭
1912. |
Na skraju wielkiego lasu stała ubożuchna chałupka. Nie świeciła ścianami tynkowanemi, wesołemi szybkami okien nie patrzyła na świat Boży, ani zabrzmiała gwarem radosnym, który, bądź co bądź, mówi o jakiej takiej doli ludzkiej.
Nic z tego!
Przegniła słoma na strzesze, krokwie się wygięły od starości i gdzieniegdzie, niby żebra połamane, szarzeją, a już i mówić nie trzeba, że aby tylko deszczowa chmurka nadbiegła, to woda, jak przez sito, do środka się leje, a wiatr po całej chatynie chodzi, do wszystkich kątów zaziera, i huczy, i mruczy, i szemrze, niby gospodarz, niezadowolony ze sług swoich. Na przyzbach rozpanoszył się mech płowy, na ścianach wilgoć i pleśń, a jeżeliś gdziebądź dopatrzył wijącego się na tyczkach powoju, to — pożal się, Boże! — mizerota prawdziwa — ni kwiatków wonnych, ni listków o świeżej zieleni nie miał. Nad cembrowinami poszczerbionej studni sterczało ramię żórawia z wiaderkiem nieruchomem; wysoki komin z chróstu ledwie się trzymał na strzesze potarganej; leniwo i ospale unosiła się nad nim szara mgła brunatnego dymu; w jedynem zaś okienku chałupy, świecącem barwami tęczowemi, kiedy niekiedy ogień błysnął — znać, że gospodyni jest i pokarm dzieciakom warzy.
Ba!... nawet dzieciaków nie było!... Przecieżby śmiech zadzwonił albo słodkie lulanie matczyne; na progu chaty niejedenby się morusek pokazał i paluch do buzi włożył zamiast kawałka chleba z omastą.
Smutno w chałupie i dookoluśka niej — smutno i pusto! Okalający ją niegdyś płot rozsypał się spróchniały; oprócz łopianu i szaleju niemasz innych kwiatów, a to już znak najlepszy zapomnienia i opuszczenia zupełnego.
A jednak w niej ktoś mieszka. — Spójrz ino!...
Stary, bezuchy pies, z postrzępionymi kudłami, wyszedł z sieni — na progu się zatrzymał — wyciągnął się... i ziewnął.
Był-że to jedyny mieszkaniec w tej pustce?
Nie!
Z chałupy wyszedł dziad siwy, za nim młoda jeszcze niewiasta i ośmioletnie pacholę. Mówić nie trzeba, że ta kobiecina synową była, pacholę zaś wnuczkiem staruszka. A gdzież jest ojciec Stacha, mąż tej niewiasty, syn tego dziadula?... Daremnie patrzycie w drzwi tej chatyny — nie wyjdzie, nie wyjdzie!...
— Dlaczego?
Ano — była wielka wojna, króle się poswarzyły, a ludu tysiące poszły na bój krwawy. Poszedł i tatuś Stacha — i żadnej wieści o nim niema od lat kilku. Żyje, czy nie żyje — nikt nie wiedział... A wojna objęła świat cały, a wrogowie zagarnęli dobro staruszka, który z synową do tej opustoszałej chałupki pod lasem wyniósł się. Stach malutki był wtedy, mało jeszcze rozumiał, o niczem nie wiedział. Patrząc na dziadka, widział jeno twarz jego smutną; patrząc na matuchnę, widział jeno łzy w jej oczach. Chłopaków w tej pustce nie było, z którymi mógłby poigrać a zaśmiać się wesoło. Ze słów wszystkich, które pojmował już dobrze, było jedno słówko, powtarzane codziennie niemal przez matkę i dziadka, niezupełnie rozumiane przez niego. Brzmiało ono: Nieszczęście!... Wymawiał je dziaduś, matuś je powtarzała za nim, jak echo.
Słońce już zachodziło, kiedy wszyscy troje wyszli z chałupy, poprzedzeni, jak zwykle, przez psa kudłatego.
Wieczór był ciepły. Las zieleniał i szumiał. Przed nim bujny, dziki step się rozciągał. Chwiały się trawy, tu i tam dziergane krasnymi makami, po ich powierzchni ślizgały się złote promienie słońca. Przez step biegła drożyna, z dalekiego gdzieś, z nieznanego świata idąca.
Na tę drożynę skierowały się oczy matki i dziadka.
Patrzą długo — długo — długo...
Dziaduś posmutniał, po twarzy matki potoczyły się łzy.
Czego oni chcieli od tego pustego gościńca? kogo oczekiwali?...
Pusto — cicho!...
— Nieszczęście!... — szepnął dziaduś.
— Nieszczęście!... — powtórzyła za nim synowa.
Pies nawet westchnął, zaskomlił i ułożył się u stóp swojego pana, który, podtrzymywany przez synową, usiadł na przyzbie.
Stach spojrzał na dziadka i matkę. Podszedł, łokciami wsparł się o kolana staruszka i szepnął:
— Dziadziu!
— Co, mój wnuczku?
— I ty i matula: nieszczęście i nieszczęście — mówicie ciągle.
— A jakże mówić inaczej, gdy ono tylko okrąża nas zewsząd? gdy, okrom niego, nic niemasz na świecie?
— A gdzież jest szczęście? — Stach spytał.
Dziaduś pokiwał głową i rzekł smutnie:
Za lasami,
Za górami,
Na Szklanej Górze,
W lazurze
Zaklęta królewna je trzyma
W skrzyni złotej,
Zamkniętej na zamki i sztaby;
Lecz człek jest za słaby,
By do tej
Zaczarowanej dojść góry,
Przez wichry się przedrzeć, przez chmury!
Na Szklanej Górze,
W lazurze
Jest szczęście — tutaj go niema!...
Stach zamyślił się. Po chwili szepnął:
— Dziadulu! a jak dostać się do niej?
— Nie wiem! — odpowiedział dziaduś.
Słońce zaszło, na ziemię spadła obfita rosa.
— Czas już wam na spoczynek, Ojcze! — odezwała się synowa.
— Czas, czas — odpowiedział stary, stękając.
Pocałował w czoło zamyślone pacholę, uśmiechnął się i rzekł:
— Nikt jeszcze nie był na Szklanej Górze, dzieciaku! nikt nie otworzył złotych skrzyń królewny zaklętej!
— Nikt?... — szepnęło pacholę.
Dziadek i matka do izby już weszli, za nimi powlókł się pies kudłaty.
Stach został sam na dworze, a dwiema głębokiemi brózdami zarysowało się czoło chłopięcia. Stał nieruchomy i patrzał na krwawo-czerwoną wstęgę, którą słońce zostawiło po sobie, patrzał długo, jakby rozmyślał nad czemś, czy jakąś rozwiązywał zagadkę.
Po chwili szepnął:
— Szklana Góra!...
Obrócił wzrok ku wschodowi.
Ponad lasy księżyc duży wypłynął w mgłach jeszcze.
— Szklana Góra! — powtórzył raz drugi.
Nagle porwał się, jakby wichrem popchnięty, i zaczął biedz przed siebie.
Dokąd?
Nie wiedział sam.
Gnał go głos jakiś, silniejszy nade wszystko. Zagłębił się w las głuchy i biegł, biegł, biegł, dopóki tchu piersi, a nogom sił starczyło. Wreszcie znużył się — usiadł na pościeli traw miękkich. Pochylił się — i usnął.
Jak i kiedy się zbudził — nie wiedział, jak nie wiedział, czy spał godzinę, czy dni kilka. Marzyła mu się Góra Szklana, niby przezroczysta ściana z lodu o błękit oparta, na której szczycie wznosiły się mury kryształowego pałacu księżniczki zaklętej, siedzącej przy skrzyni złotej, okutej grubemi obręczami. Księżniczka była piękna i musiała być bardzo dobra, bo uśmiechała się do niego, ale — gdy poczołgał się ku niej i poprosił o klucze do tej skrzyni, gdzie szczęście było zachowane, posmutniała i taką mu dała odpowiedź:
— Biedni wy ludzie, biedni! Szukacie kluczów, a nie wiecie, że nie ja, lecz wy jesteście ich posiadaczami. Wszystkie zamki zaczarowanej skrzyni są otwarte, tylko umieć potrzeba podnieść jej ciężkie wieko.
Stach porwał za sztaby, ale wszelki wysiłek był na nic. Zamki nie puściły, a on tylko palce sobie pokrwawił.
Obudził się...
Słońce już było wysoko, las cicho szeptał pacierze, zapach kwiatów i ziół unosił się dookoła.
— Dalej! dalej! — zawołał, zrywając się z leśnej pościeli swojej.
Znużony był i głodny, choć rosą się obmył, a jagodami pokrzepił — lecz o powrocie nie myślał. Nie liczył dni i nocy przebieżonych; nie trwożyły go przepastne głębiny lasu nieznajomego, dziki zwierz go nie lękał, choć nie miał przy sobie broni innej, okrom małego krzyżyka na piersi, a pacierza na ustach. Śladów ludzkich nie spotkał nigdzie, za to moc ptactwa uwijało się po drzew gałązkach, a świergotało wesoło. Tańczyły wiewiórki, w błyskawicznych ruchach przeskakując z konaru na konar; zielone żabki skrzeczały, przytulone do listków osiny; czasami złotogłowy wąż się prześliznął i szybko w spróchniałym pniu drzewa się ukrył. Złote blaski słońca lub srebrne pasma księżyca snuły się naprzemian po lesie, czasem noc czarna zapadła — a on biegł dalej i dalej...
Aż oto pewnego wieczora, gdy księżyc białemi plamami rozsypał się po przestrzeni leśnej, do ucha Stacha dobiegły gwałtowne tętenty kopyt i dźwięki rogów myśliwskich... Szeleszczą liście, chwieją się krzewy, piersią czyjąś trącone. I oto jeden i drugi rycerz pomknął na koniu spienionym; na twarzach jeźdźców niepokój, brwi groźnie ściągnięte. Biegną... stają... rozpatrują się dookoła... Pędzą dalej — i powracają, a głos trąb się przybliża, coraz gwałtowniejszy, ostrzejszy, jakby nawoływanie zbłąkanych.
Niepokój ten i Stachowi się udzielił, ale razem i ciekawość go zdjęła, bo nigdy jeszcze ani tak uzbrojonych rycerzy nie widział, ani takiej gędźby nie słyszał. Wskoczył tedy na dąb rosochaty i ukrył się w gęstoliściu, rozglądając się dookoła ciekawie. Aż oto zobaczył widmo jakieś w postaci starca, o brodzie siwej, szacie długiej, w koronie z jemioły na głowie, występujące z cieniów. Szło tak cicho, że żadna trawka nie poruszyła się pod jego stopami i nie zaszeleściła. Okrążyło raz i drugi i trzeci ogromną przestrzeń lasu na mil cztery, a gdy przeszło raz pierwszy, ziemia, po której szło, zryła się w brózdy i szczeliny; a gdy przeszło raz drugi, wywróciły się korzenie drzew umarłych i przejścia wszystkie zamknęły; a gdy przeszło raz trzeci, ogromne zewsząd przepaści i wyrwy skaliste powstały, których głębi nawet promienie księżyca dosięgnąć nie mogły.
Przestraszonemi oczyma patrzał Stach na to wszystko, co się działo wkrąg niego. A oto już rycerze biegną ze stron wszystkich. Trwoga wzrasta i popłoch. Słychać tętent, gwar głosów ludzkich i wozów skrzypienie.
Rycerski orszak wysunął się z cieniów; na czele orszaku tego szedł król w koronie złotej; na wozach moc zwierza pobitego — żubry, niedźwiedzie i łosie.
— Łowy się udały — rzekł król — ale czart jakiś drogi nam poplątał!
— Nie czart, lecz ja! — dał się głos słyszeć — i nagle wśród koła rycerskiego groźne stanęło widmo.
— Wszelki duch!... — tu i tam się ozwało.
Lecz przestrach trwał krótko, bo bać się nie rycerska to rzecz... Król pierwszy postąpił do widma i rzekł groźnie:
— Ty?...
— Słyszałeś!...
— Jakiem prawem?
— Twojem, królu ziemski! — odpowiedziało widmo.
— Jaśniej, jaśniej!... Zagadek nie rozwiązuję...
— Co robisz, gdy wróg najeżdża państw twych granice?
— Zabijam! — odpowiedział król krótko.
— Jam lasów tych pan, odwiecznych kniej tych dziedzic! — odparło widmo.
— Gdzie jest stolica twoja? — król rzucił.
Widmo rzekło:
Niedosiężna, niezdobyta,
Kryształową mgłą okryta;
Złoty miesiąc ma nad głową,
U stóp wstęgę purpurową,
Jaką wiąże świata końce
Kładnące się do snu słońce.
Kryształowe okna w dworze,
Złote skrzynie są w komorze —
Skarbu strzeże mi królewna,
Jak sen piękna, jak mgła zwiewna.
Krocie biegną tam rycerzy,
Lecz w każdego grom uderzy,
Bo nie wiedzą tajemnicy
Do jej serca i skarbnicy.
Rycerstwo drgnęło, sam król się poruszył, a Stachowi dech w piersi się zaparł.
— Szklana Góra!... — wyszeptał.
Słuch i wzrok wytężył.
Wtem zastęp rycerski, jakby jedną myślą tknięty, otoczył dziwnego starca. W prawicach błysnęły ostre miecze, a wszystkie skierowały się w piersi widma.
— Nie wyjdziesz już stąd żywcem, królu leśny! — groźne odezwały się głosy. — Śmierć twoja do rąk nam da skarb nad skarby, niedosiężną, niezdobytą dotąd Górę Szklaną, stolicę twoją, gdzie przechowujesz ukryte w skrzyniach złotych — szczęście!... Strzeże go urocza królewna, córa twoja, zostająca pod twych zaklęć potęgą. Teraz mamy cię w ręku — i nasze będą skarby twoje!
Sto mieczów skierowało się w bezbronną pierś starca.
— Śmierć królowi lasów! — padł rozkaz z ust króla ziemskiego.
Wtem dał się krzyk słyszeć:
— Nie zabijajcie!
Miecze drgnęły — zatrzymały się. Między nimi a królem leśnym, z rozkrzyżowanemi obrończo rękoma. Stach stanął.
Widmo omgliło się, zbłękitniało i znikło, jakby wsiąknięte przez promienie księżyca.
Ogarnął dziw wszystkich — a Stach posłyszał szept:
Daję ci pióro sokole,
Znak kładę na twojem czole:
Talizman, co cię ochroni
Od ostrza zdradzieckiej broni.
Gdy noc otuli las wokół,
Po pióro przyleci sokół,
Widmo, wabiące wołaniem...
Idź za niem! idź za niem! idź za niem!
W tej chwili spadło na ramię Stacha lśniące pióro sokole, a rosa chłodna na czoło. Pióro zawisło na czapeczce pacholęcia, po rosie drobny, biały znak został.
— Cóżeś uczyniło, głupie chłopię! — rzekł król, litościwie głową kiwając.
— Nie widziałem, panie królu, żeby ze ściętej gałązki kwiat piękny się wywinął, a jakie szczęście mógłby przynieść grzech zabójstwa? — odpowiedział Stach śmiało.
Dworzanie króla nie wiedzieli, co czynić mają i jak z zuchwałem pacholęciem postąpić. Posypały się groźby, tu i tam zacisnęły się pięści, ale królowi podobała się odwaga Stacha; zresztą wiedział już, że cios żaden nie dosięgnąłby piersi widma, które w mgłę się zmieniło i rozwiało się, jak mgła. Zbliżył się, położył na główce Stacha rękę swoją królewską i rzekł:
— Zostaniesz pazikiem moim!
Nie opierał się Stach woli królewskiej, bo cóż miał dalej robić sam, w lesie, znużony, głodny, nie znający dróg wśród tej puszczy obłędnej? Zgodził się więc pozostać pazikiem króla i znaleźć się w gronie rycerzy, którzy wnet spójnem otoczyli go kołem i przyjaźnie już uśmiechali się do niego.
Ze zniknięciem tajemniczego widma zniknęły wyrwy, przepaści i rozkopy. Drużynie królewskiej dobry humor powrócił. Pachołkowie nazbierali wnet suchych gałęzi i wielki stos zapalili, a kucharze królewscy wzięli się zaraz do przygotowania posiłku dla króla i jego orszaku. Łosie chrapy, niedźwiedzie łapy i pieczeń żubrza znalazły się wnet na stole pańskim, było i wina wbród i innego napoju niemało. Posilili się tedy dobrze, a gdy ogień przygasł, każdy kułak pod głowę położył i czekał na sen przytulny.
Ale sen nie przychodził.
Nie dziwo!
Byli w dziedzinie króla leśnego, niedaleko jego stolicy, tej zaczarowanej Góry Szklanej.
O niej też i Stach marzył...
Po chwili ciszy, gdy król w namiocie chrapać zaczął, ten i ów głowę podniósł i szepnął:
— Szklana Góra!...
— Szklana Góra!... — i Stach powtórzył.
— Cha! cha! cha! — zaśmieli się rycerze. — I ten malec o niebezpiecznej wyprawie myśli!
Zawstydził się Stach, bo jakże mu z groźnymi wojownikami się mierzyć?... A każdy z nich o tej wyprawie niebezpiecznej myślał i o tem, by mógł w niej towarzyszów swoich ubiedz.
Nie spali, a udawali, że spali...
Tak samo i Stach uczynił.
Księżyc zaszedł — w ciemnościach pogrążyła się ziemia.
I oto podniósł się rycerz jeden. Cicho, na palcach do konia swojego się zbliżył, skoczył na siodło — i w las pomknął... To samo uczynił drugi, trzeci, dziesiąty, i ci, co postawieni byli na straży przed namiotem królewskim, kuchciki i ciurowie nawet; każdy z osobna udał się na poszukiwanie zaczarowanego pałacu, skrzyń złotych i pięknej królewny.
Ścisnęło się serce Stachowi, że on pobiedz za nimi nie może. Czekał przybycia obiecanego sokoła, wabiącego wołania jego.
Tymczasem w borze dzikie zaczęły się budzić zwierzęta. Zawył wilk — i, węsząc, zbliżył się do namiotu królewskiego; plamisty ryś na konarze dębu się przyczaił i jarzące ślepia utkwił w bezbronne schronisko króla. W oddali krzew się poruszył — z krzewu wyjrzała twarz zbója. Jeden skok, jedno uderzenie maczugi... i z króla — trup!
Skoczył... ale nie zbój — jeno Stach.
Wilk umknął, ryś pierzchnął, zbój się ukrył. Nie wszyscy snadź opuścili namiot królewski. Straż czuwa,groźna halabarda skrzy się w ręku Stacha, który wsparł się o nią i broni przystępu do opuszczonego namiotu.
Wtem na ciemnem tle nieba zakołysał się ptak obiecany.
Stach zadrżał... W piersi chłopięcej zabiło mocno serce.
— Jesteś, ptaku! — wyszeptał.
A sokół zaśpiewał głosem ludzkim:
Płynęły sokoły chmurą,
Ja nie poleciałem z niemi:
Wichr mi jedno wyrwał pióro...
I zwisło skrzydło ku ziemi.
Czyje chwyciły je dłonie,
Niech moimi ślady bieży...
Gdzie polecę — w tamtej stronie
Przeogromne szczęście leży.
Za mną! za mną, nim blask dzienny
Świtem ziemi pierś ozłoci...
Śpiesz! bo zniknie urok senny,
Stuli listki kwiat paproci!...
I śpiewający tak sokół wionął skrzydłem przed twarzyczką Stacha i wołał kusząco:
— Pódź! pódź! pódź!...
Stach halabardę precz cisnął — i porwał się do biegu... Wtem przypomniał sobie, że namiot pusty, że wszyscy dobrego króla odbieżeli, że wyjrzy wilk z zarośli, na konary dębu ryś skoczy, z krzewów wysunie się twarz zbója.
Zakołysał się i szepnął:
— Jako mi iść, sokole? jako mi iść z tobą?
Co ci cudze znaczy życie,
Kiedy twoje w poniewierce?
Co obcego serca bicie,
Gdy umiera twoje serce?
Odbiegł króla orszak liczny,
Obdarzany łask tysiącem,
A ty rzucasz swój sen śliczny,
Choć uderzasz sercem drżącem.
— Tak... tak... tak!... bije mi serce, bije mocno! — Stach odpowiedział. — Ale czy to nie ja powiedziałem królowi, że — nawet szczęścia nie zdobywa się grzechem?... Nie grzech-że dziś go opuścić, gdy w śnie cichym spoczywa, on, który mnie obronił przed gniewem wzburzonych rycerzy, obdarzył łaską swoją?... Mam-że niewdzięcznością podłą okupić szczęście własne?...
A sokół śpiewał dalej:
Przed porankiem chłodna rosa
Już nabrzmiewa w niebie bladem.
Gdy dzień wpłynie na niebiosa,
Ja ulecę braci śladem. Za mną!
za mną! nim blask dzienny
Świtem ziemi pierś ozłoci,
Śpiesz! bo zniknie urok senny,
Stuli listki kwiat paproci!
— Już świta! świta! — zawołał Stach przestraszony. — Idę z tobą, idę z tobą, sokole!... Nie! nie! — zawołał nagle. — Nie kuś mnie, nie kuś!... Ja iść nie mogę, nie mogę!
Podniósł opuszczoną halabardę i, opierając się na niej, stanął przed namiotem, z którego dochodził oddech cicho śpiącego króla.
Ptak odleciał.
Przypomniał teraz Stach sobie, że to była noc Świętojańska, w której raz tylko zakwita kwiat tajemniczy.
Ból uczuł.
Zdawało mu się, że Szklana Góra w pył kryształowy rozsypała się przed nim.
Nad ranem tumult, gwar, wrzaski, krzyki i jęki wypełniły pustosz leśną. Zerwał się król z pościeli — dworzan wzywał, ale nikogo nie było, jeno Stach wpadł do namiotu królewskiego, a król go za zuchwałość zgromił i sponiewierał okrutnie, że, miasto spać, pieśni o Szklanej Górze śpiewa i jego królewską mość budzi. Stach chciał się tłómaczyć, ale rozsierdzony król precz mu iść kazał i sam już, nie czekając na nikogo, przed namiot skoczył, pewny będąc, że zdradzieckiego napadu dokonał król leśny.
Było tak i nie było...
Pan lasów i kniej rozgromił zastęp rycerski, który, to podejściem, to bojem wstępnym chciał opanować Szklaną Górę; Stu ich było - poległo pięćdziesięciu; z tych połowa powróciła strasznemi ranami okryta, ocalała tylko garstka znikoma, śpieszną ucieczką się ratując, lecz oniemiała ze strachu. Król chciał opuścić niewdzięczne lasy, ale jak mu w podróż daleką się udawać bez sług, rycerzy, obozowych ciurów nawet?... Pozostać więc musiał, dopókiby się z ran nie wygoili, a niemowom głos nie wrócił.
Pośród rycerzy tych, co dokazywali najwięcej, był jeden, Gromobojem zwany, który na księżą oborę już patrzał. Głowę miał rozbitą, żebra połamane. jęczał cicho, oczekując śmierci niechybnej. Ale, gdy towarzysze wyprawy krwawej jeden przez drugiego zaczęli o rycerskich czynach swoich mówić, on podniósł ociężałą głowę, na dłoni ją wsparł i słuchał. Ten już do połowy Szklanej Góry był dotarł, ale koń, źle podkuty, ześliznął się i w przepaść zleciał; ów, gromem strącony, w dół runął; temu przejście zagrodziły smoki straszliwe o dziesięciu głowach; tamtego chmara much kąśliwych prosto w oczy uderzyła, że nie wiedział, na prawo czy na lewo ma biedz, a bronić się musiał od napastników. Gdy wypowiedzieli się wszyscy, on głową poruszył smutnie i rzekł:
— Grom mnie nie dotknął, nie przeraziły smoki, złe muchy oczu nie zasypały, ani pośliznął się koń ostro kuty. Jużem na szczycie był stanął przed dyamentowemi wrotami pałacu, a ściany przezrocze odkryły przede mną czarodziejskie głębie swych sal... Ach! com widział, tego nie zapomnieć po wiek wieków!... Królewna, piękna jak pierwszy wschód majowego poranku, spała na skrzyni złotej, którą trzymały purpurowe skrzydła ptaków rajskich. Dwa sokoły siedziały u stóp śpiącej — straż jej jedyna. Dobyłem miecza... Uderzyłem nim we wrota dyamentowe. Posypały się iskry — miecz prysnął — lecz się nie rozwarły wierzeje. A oto przede mną stanął stróż zaczarowanego zamczyska i rzekł: »Zdobyłeś Górę Szklaną — lecz wrót jej nie otworzysz, choć nikt ci już wejścia nie broni. Trzy klucze złote potrzeba mieć... Nic bez nich! nic bez nich! nic bez nich!...«
— Trzy klucze? — zawołali rycerze, baśni tej słuchający.
— Wichr mnie zwiał — dokończył rycerz głosem słabym — i w dół runąłem, rozbity, jak czerep gliniany.
Przytomność go opuściła — zaczął majaczyć...
— Trzy klucze!... — dookoła szept płynął.
Napróżno król zabraniał wypraw już wszelkich — posłuchu nie było. Widząc, że rady nie może dać z rycerstwem, opętanem przez króla leśnego, którego zemstę teraz zrozumiał, z tymi, co oniemieli ze strachu, do swoich państw powrócił. O paziu zapomniał, odwrócił się nawet od niego, gdy ten nizkim żegnał go ukłonem.
Gromobój dogorywał... Nikt nie opatrywał jego ran, nikt kropli wody nie podał ustom, gorączką spalonym, cichego snu nawet nie miał, bo kowale królewscy, zatrzymani przez rycerstwo zbuntowane, kuli klucze złote, różnej formy, wielkości i miary, do dyamentowych drzwi zaklętego pałacu.
O tych kluczach i Stach marzył... Może uproszony kowal niejeden zrobiłby te klucze i dla Stacha ze złota, które stosami leżało, ale jakże opuścić mu było rycerza umierającego? nie opatrzyć ran bolących? potu z czoła nie otrzeć? do ust spieczonych nie pochylić dzbanka wody?
— Nie dla mnie skarby Szklanej Góry! — szepnął, siadając przy umierającym.
Noc zapadła.
Pracują miechy kowalskie — huczą młoty — skry się sypią. Stosy kluczów różnej wielkości, formy i miary leżą do wzięcia gotowe. Rycerze i kowale opuścili las głuchy, śpiesząc po skarby zaklęte. Klekocą klucze złote u pasów rycerskich, a w piersi chłopca drży serce obolałe.
Co mu się marzy, co mu się nie marzy!... Skrzynie rozbite — skarb rozkradziony...
Spojrzał na Gromoboja.
— Dobryś jest!... — szepnął umierający.
Stach rękę przyłożył mu do czoła — rycerz się uśmiechnął...
A oto w powietrzu zaszumiały skrzydła wielkiego ptaka. Nadleciał sokół, przysiadł na gałęzi buku starego i tak zaśpiewał:
Słyszysz? słyszysz, jak klekocą
Klucze od bram z dyamentu?
Wrota pękną przed północą,
Bez hałasu, bez zamętu.
Niech się twoja myśl wygrzebie
Z trosk, co dławią pierś twą zmorą:
Rycerz umrze i bez ciebie,
A tam złoty skarb rozbiorą!
— Wiem, mój sokole, wiem! — odpowiedział Stach smutno — ale nie pójdę z tobą!... Patrz! — dodał, na Gromoboja wskazując — jakiemi on trwożnemi oczyma spojrzał na mnie. Bądź spokojny, biedny rycerzu! nie opuszczę ciebie w niedoli twojej.
Rycerz uśmiechnął się, westchnął głęboko... i skonał.
A wtedy ptak rzucił się na Stacha, jakby chciał z nim zwieść walkę śmiertelną.
Rozpoczął się bój.
Sokół uderzał, groził dziobem, bił zamaszyście skrzydłami, szponami za suknię chwytał, a to wszystko tak szybko i z taką zaciętością czynił, że Stach nie mógł ruchów jego pochwycić, tak błyskawiczne i gwałtowne były. Widząc wreszcie, że z ptakiem oszalałym rady nie może dać, za szpony silnemi rękoma go chwycił, palcami nogi drapieżnika omotał i przykuł do piersi swojej.
Zdawało się, że ptak chciał tego.
Dwukrotnie skrzydły potężnie uderzył — i wzniósł się w obłoki.
Stach w dół spojrzał.
Nie on leciał — ziemia zapadała się pod nim. Z niezmierną szybkością usuwają się lasy, góry, rzeki i doliny — a sokół płynie wyżej i wyżej, do gwiazd, do księżyca, którego róg srebrzysty świeci już pod stopami unoszonego. Nagle coś zaśnieżyło na błękicie, niby kolumna z kryształu ulana, niby złom skały lodowej, na której wierzchołku mienił się wszystkiemi barwami tęczy pałac królewski.
— Szklana Góra! — Stach krzyknął.
Sokół ogromne koło zatoczył i rzucił Stacha przed wrota dyamentowe, które otwarły się wnet przy dźwięku pieśni, harf śpiewaniu i trzasku odmykającego się wieka złotej skrzyni. Piękna królewna podbiegła, ujęła za rękę przybysza i prosiła, by szedł po skarb zdobyty. Zjawił się i król leśny i powtórzył słowa ukochanej córy.
— Skarb zdobyłem? — nie wierząc oczom ni uszom, zapytało zdziwione chłopię.
— Czy nie słyszałeś, jak pękły wrota zaczarowane? — rzekł król leśny.
— Bez kluczy? — pełen lęku i trwogi Stach wyszeptał.
Zadzwoniły głośniej harfy i lutnie, trzymane przez piękne, ubrane w wieńce róż dziewice, a królewna zaśpiewała:
Rzuć troski, rzuć zgryzotę,
Przy tobie jest zwycięstwo:
Posiadłeś klucze złote
Przez litość, wdzięczność i męstwo!
Próżno się ludzie biedzą,
Bezsilne wznoszą pięście;
Pierś krwawią, a nie wiedzą,
Że w dobrych uczynkach — szczęście!
Dźwięki sypały się, jak perły, i budziły dziwne wspomnienia w pamięci Stacha. Przypomniał teraz sobie, jaką dumę czuł w piersi, gdy bronił króla leśnego przed rycerzami ziemskiego króla: na miecze się rzucił — i miecze drgnęły, wstrzymały cios śmiertelny. Przypomniał teraz sobie, jak, nie dając się skusić namowom sokoła, pozostał wierny obowiązkowi wdzięczności, gdy cała drużyna rycerska opuściła wodza swojego, własnych szukając korzyści. Zrazu ból pierś jego ścisnął, później uczuł rozkosz z odniesionego nad samym sobą zwycięstwa. I przypomniał był sobie ostatnie spojrzenie umierającego rycerza... O! tego spojrzenia nie zapomni nigdy! takie głębokie było, przepełnione niebios błogosławieństwem. Zdobył klucze złote do skarbu, który wypełnił pierś jego dumą, spokojem i słodyczą.
Nagle ciepły, wonny wiatr powiał i uniósł Stacha z tej Góry Szklanej i na bezbrzeżny step rzucił.
Przeciera oczy — patrzy...
Słońce zachodzi. W dali stoi las głuchy, pod lasem ubożuchna chata dziadula. Nie dobiegł do niej, a słyszy gwar radosny, niesłyszany dotąd okrzyk wesela.
Wpada do izby.
Co to?
Dziadek, matka i jeszcze ktoś trzeci...
— Szczęście! szczęście! — woła dziadek, rzucając Stacha w ramiona nieznajomego rycerza. Ale Stach zrozumiał to wołanie.
— Tatuś! — krzyknął.
Rozpłakali się wszyscy — i ja się rozpłakałem, widząc szczęście tych dobrych ludzi.
Z wielkiej wojny powrócił ojciec Stacha — przywiózł łupy bogate w zamkach i cerkwiach zdobyte, na czole bliznę miał krwawą, na piersi krzyżyk zasługi.
Okrutny tumult powstał przed kościołem i taki wrzask bab i dziadów żebrzących, że ksiądz musiał kazanie przerwać i wysłać zakrystyana dla uśmierzenia kłótni jakiejś, która spokój nabożnych mąciła. Jedna z bab darła się w niebogłosy:
— Patrzcie-no, jaka pani z Psiej Wólki! Nietylko, że dziurawej dychy nie da, ale nawet nie powie: niech Pan Bóg opatrzy!... I śmie to babom od wiedźm wymyślać!
— Od wiedźm?! — zakrzyczała druga, a właśnie ta druga, która z towarzyszkami swojemi na odpust przybyła, była wiedźmą z Łysej Góry. — A pokaż-no mi tę gaździnę, niech-że ją sobie zapamiętam dobrze, a zapłacę, jak się należy, za takie postponowanie godności naszej!
— A oto tam... Widzisz ją? Kieby kolatorka w ławce się rozpiera, a raz wraz łeb spocony chustą wachluje. Gajdzińska się zowie, a rodzicielką jest tej, oto tam, pannicy, co siedzi pod konfesyonałem, a od bab i dziadów plecyma się odwraca. Inaksza całkiem jest jej siostra przyrodnia, a pasierbica kukły tej starej; ta nie ominie nas, by choć dobrem słowem nie obdarzyła, jeżeli kaletkę ma pustą; nie tak, jak tamte dwie, co zaraz fukają a zgarniają suknie, by fałdów jej dziad nie tknął abo baba nie ułapiła, a zara od wiedźm i sufraganów!
— Tak, tak! zaraz od wiedźm i sufraganów! — wrzasnęło kilku dziadów.
— Popamiętają nas, popamiętają! — zakrzyczały jednocześnie mieszkanki Łysej Góry.
— Nie zrobita im nic! pieniądze mają!
— Cichoj-ta! — ozwał się jeden z kulasów, na progu kościelnym siedzący. — Ksiądz przerwał kazać i zakrystyana wysłał... Idzie już, a zły bardzo!
— Cicho, to cicho — odezwała się wiedźma. — My już z panią Gajdzińską poradzimy sobie.
To mówiąc, wraz z towarzyszkami ukryła się za węgieł dzwonnicy i szu — szu — to jednej, to drugiej do ucha, a coś ważnego uradzić musiały, bo aż podskoczyły z radości.
Nazajutrz, gdy pani Gajdzińską z Gdusią i Różyczką sierotką siedziała na ganku wiejskiego dworu swojego, zbliżyła się do nich żebraczka jakaś, siwa, stara, trzęsąca się od słabości, a ledwie łachmanami okryta. Była to jedna z wiedźm Łysogórskich, którąśmy poznali pod kościołem. Wyciągnęła rękę i o wspomożenie prosiła. Ale Gdusia z panią matką porwały się z krzykiem do niej, co widząc, Różyczka podbiegła do nieszczęśliwej żebraczki i, niby za wrota ją wypraszając, wcisnęła jej w ręce grosików parę.
— Bóg ci zapłać! — szepnęła wiedźma, niby cicho, ale o tyle głośno, że Gdusia i pani Gajdzińską każde słówko jej zasłyszały. — Bóg ci zapłać — mówiła — a za dobre serce twoje ślicznego królewicza dam tobie... Ale skryjmy się, by nikt nie posłyszał, co ci powiem, i z powierzonej tobie tajemnicy nie skorzystał.
— Słyszysz, matka? — szepnęła Gdusia.
— Nie przeszkadzaj wiedźmie mówić — odpowiedziała Gajdzińską. — Niech tajemnicę wyjawi, my podsłuchamy i skorzystamy.
Wiedziała pani Łysogórska, że tak zrobią — i dlatego tak szeptała, by mogła być słyszaną. Zrazu Różyczka ociągała się, zerkając to na siostrę, to na macochę, ale widząc obie jakąś robotą zajęte, za obórkę z żebraczka się ukryła, a Gdusia z matką zaraz do obórki skoczyły.
— Tutaj nas nikt nie posłyszy — mówiła wiedźma — a że dobra jesteś, dziecino, dam ci królewicza ślicznego. Weź oto ode mnie ten kożuszek barani i, odziawszy się weń, jutro rano po jagody do lasu idź. Przez las królewicz przejeżdżać będzie... ty podaj mu jagody, a rozmiłuje się w tobie i za żonę cię weźmie.
— Słyszysz, matka? — szepnęła znów Gdusia.
— Ubierzesz się ty, nie Różyczka, w ten kożuch, i ty, nie ona, po jagody pójdziesz — odpowiedziała Gajdzińską.
Zaledwie wiedźma za bramę wyszła, tak obie razem, macocha i Gdusia, rzuciły się na sierotkę i wyrwały z jej rąk cudowny kożuszek. Dzień cały płakała skrzywdzona, noc całą nie spała, nad ranem dopiero sen ją zmorzył, a Gdusia, w kożuszek ubrana, skoczyła do lasu na spotkanie królewicza.
Królewicz był piękny i młody, na dziarskim koniu jechał, wesoło rozglądając się po lesie, gdy oto z za krzewu wysunęła się wiedźma-żebraczka i drogę mu zaszła.
— Czego chcesz, stara? — spytał, zatrzymując rumaka i złoty pieniądz babie rzucając.
— Zasadzka na ciebie jest, królewiczu, w tym lesie pustym — szepnęła wiedźma do ucha nachylającego się młodzieńca. — W kożuszku baranim zbliży się do ciebie dziewczyna młoda i da ci jagody uzbierane. Nie tykaj ich — są zatrute.
To rzekłszy, skryła się w zarośle. Królewicz ramionami wzruszył i jechał dalej. Wtem spojrzy przed siebie i ujrzy dziewczynę młodą w kożuszku baranim, która, spostrzegłszy jadącego, podbiegła ku niemu zaraz i podniosła jagody uzbierane.
— Prawdę baba mówiła! — szepnął do siebie królewicz, i dodał, patrząc na Gdusię: — Taka piękna a taka niegodziwa!
— To dla ciebie, królewiczu! — odezwała się Gdusia.
— A to dla ciebie! — zawołał królewicz.
I podniósłszy rękę, prętem trzcinowym uzbrojoną, trzasnął nim po baranim kożuszku, a tak silnie, że Gdusia skręciła się jak wąż, jak psiak zaskomliła i ukryła się w krzewy leszczynowe.
Trudno wypowiedzieć, co to było po jej powrocie do domu. Matka za głowę się wzięła, zobaczywszy czerwoną pręgę na plecach Gdusi, najwięcej jednak Różyczka ucierpiała, bo na nią zwaliło się wszystko, choć była Bogu ducha winna.
— Weź ten kożuch, a sama idź do twojego królewicza po pręt trzcinowy — wrzeszczała macocha. — No, pójdziesz? — pytała rozzłoszczona.
— Pójdę! — odpowiedziała Różyczka z płaczem.
Ale dnia tego, pod wieczór, zjawiła się druga żebraczka.
— Zlitujcie się nad nieszczęśliwą! — zaskomliła.
— Precz! precz! — zaskrzeczały obie Gajdzińskie i psami poszczuły.
Różyczka skoczyła i stanęła w obronie napastowanej. Psy ujadały, lecz rzucić się już nie miały odwagi, a stara wiedźma spojrzała znacząco na dziewczynę i szepnęła tak, że matka i Gdusia każde słówko słyszały:
— Byłaś w lesie?
— Nie byłam.
— Bóg cię strzegł — rzekła żebraczka. — Bo widzisz, dziecinko, siostra moja, która ci wczoraj cudowny kożuszek dała, że stara już bardzo jest i na pamięci szwankująca, zapomniała tobie powiedzieć, że trzeba ten przyodziewek wziąć włosiem na wierzch, a spotkanemu królewiczowi nie maliny, nie poziomki, jeno czarne jeżyny podać.
— Aha! — szepnęła Gajdzińska.
— Słyszysz, matka? — mruknęła Gdusia.
— Odbierzemy jej kożuch i jutro pójdziesz do lasu z odwróconem na wierzch włosiem i jeżyny królewiczowi podasz.
Kożuszek barani znalazł się znów w rękach Gdusi.
Zaledwie słońce na niebie błysnęło, a już przez las jechał królewicz, rozkoszujący się porankiem majowym. Zbliżał się właśnie do źródła, gdzie jeżyn najwięcej rosło, gdy Gdusia drogę mu zastąpiła i na liściu dębowym śliczne, czarne, dorodne jeżyny podała.
— Dziś już w wywróconym kożuchu do mnie przychodzisz, wiedźmo przeklęta! — krzyknął królewicz i świsnął prętem trzcinowym raz i drugi przez plecy Gdusi.
— A-ja-jaj! — zakrzyczała, tak ją obie zabolały łopatki, i pomknęła do domu.
Znów się wszystko na Różyczkę zwaliło. Oddano jej kożuszek i rozkazano o świcie iść na spotkanie królewicza.
Poszła, ale nie zbierała jagód; nauczona zaś doświadczeniem Gdusi, precz odrzuciła kożuszek, w główce zaś jej myśl powstała, by już nie powracać do domu, gdzie jeno bito ją i łajano. Siadła nad źródłem, włos płowy rozpuściła, który złotą falą do stóp jej spłynął. Wpatrzyła się w źródło kryształowe, w odbicie własnej postaci, i zdziwiła ją niezauważona dotąd jej piękność. Zaczęła się uśmiechać, coś szeptać do siebie, coś nucić, coś śpiewać — śpiewać piosenkę, która w tej chwili w sercu jej się urodziła:
Daremno patrzysz w zwierciadło wody,
Daremno czeszesz warkocz swój złoty:
Nikt nie zobaczy twojej urody,
Nikt nie zrozumie twojej tęsknoty!
Wiją się nurty, wiją pomału,
Niby z kryształu utkana chusta...
Śliczna twarz patrzy z głębin kryształu,
Różowe do mnie śmieją się usta.
Nie moje usta i twarz nie moja!
Coś zczarowało przejrzyste wody:
Szatka z purpury, złocista zbroja...
Ach! to wyśniony królewicz młody!
Lecz niechaj tylko wiatr falą ruszy,
O kryształ trąci jaskółka płocha —
Zniknie widzenie, twór mojej duszy,
I jeno głośniej serce zaszlocha!
— Nie zniknie widzenie twoje, nie zniknie! — odpowiedział jej szept jakiś.
Różyczka podniosła źrenice.
Tuż nad nią, wpatrzony w jej oczy błękitne, królewicz stał śliczny.
— Kto ty? — spytała przestraszona dziewczyna.
— Twój sen! twoje marzenie! — odpowiedział królewicz.
W tej chwili las cicho zaszumiał.
Różyczka nie wróciła do domu, a już było południe. Matka z Gdusią, zaciekawione tak długą jej nieobecnością, pobiegły do lasu.
— Co? co? co?...
Królewicz zbiera jagody i podaje Różyczce, a na uboczu leży kożuszek barani, przy nim zaś siedzi wiedźma i wyciąga rękę po jałmużnę.
— Daj jej, matko, złotówkę, dwie, trzy! — zawołała Gdusią.
— Zapóźno! — odpowiedziała żebraczka.
I znikła.
A królewicz z Różyczką oddalał się coraz bardziej, aż ich oboje pochłonęła mgła błękitna, zalało słońce złote.
W wioszczynie ubogiej, na piaszczystym położonej wygonie, mieszkał Maciek Zapałka, o którym ksiądz proboszcz i ludzie okoliczni mówili, że drugiego takiego na świecie niemasz. Z pomocą i radą dobrą przychodził on zawsze najpierwszy; prawda, że częściej z radą, bo w głowie zdrowy rozum miał, a kaletę prawie zawsze pustą. Ha — trudno!... bicza z piasku nie ukręcić, a piasku było po kolana na polu Maćkowem, że tylko ciężkiej pracy swojej zawdzięczał, jeżeli jakie takie żytko mu się urodziło. Mimo to, jak mógł, braciom swoim dopomagał, częstokroć potrzebny posiłek odejmując od ust własnych.
Wyszedł raz był na pole, zatrzymał się nad ugorem i patrzy... Piachy i piachy, a spiekota, że ledwie wytrzymać można. Na niebie nie było chmur, upragnionego deszczu nic nie zapowiadało, a wiatr hasał po płaszczyźnie i szumiał w gałązkach wierzbowych.
— Duszę-bym dyabłu zapisał — mruknął Maciek — byleby tylko ludzie więcej dobra mieli.
Zaledwie to wyrzekł, jak z dalekości gdzieś wysunął się tuman kurzawy i, kręcąc się a warcząc, sunął przez pola piaszczyste, zrywał kłosy zbóż, targał listki wierzbiny i, rosnąc ogromny, szedł prosto na stojącego Maćka. Maciek przeżegnał się, a w leju onym coś ryknęło, niby grzechot śmiechu dyabelskiego.
— Jesteś, biesie! — zawołał Maciek.
I skoczył naprzód.
Gadka mówi, że w wichru takiego tumanie dyabeł hasa i sprośne tany wyprawia; że wtedy potrzeba mieć nóż święcony przy sobie i cisnąć nim w sam środek wiru, w dyabelskie serce trafić, a czart się w swej postaci ukaże i pójdzie w służbę zwycięzcy. Maciek miał nóż święcony przy sobie, a już mu odwagi nie zbraknie zajrzeć w oczy dyabelskie, byleby tylko w garść złego ducha ułapił.
— A, biesie! — wrzasnął.
I cisnął nożem w sam środek leja.
Ogromny słup kurzawy runął wałem przed nogami Maćka. Coś jękło, brzękło, zastękało, skręciło się wężem ogoniastym — i, z nożem w sercu, skulony, przestraszony, stanął przed Maćkiem dyabeł rogaty, zasromany okrutnie.
— Mam cię, piekielniku! — zawołał Maciek, chwytając za brodę straszydło.
— Masz, masz, Mazurze przeklęty! — warknął dyabeł.
— Nie klnij! — krzyknął Maciek — a wiedz, że jeżeli Mazura żmija jadowita ukąsi, to Mazur zostaje żyw, a żmija zdycha.
— Zlituj się nade mną, a nóż z serca wyjmij, bo zdechnę! — zaskomlił dyabeł.
— Nie zdechniesz, boś nieśmiertelny jest, choć duch nieczysty, a noża święconego nie wyjmę, dopóki żądań moich nie spełnisz.
— Wszystko zrobię, panie Macieju, wszystko! — kręcił się bies rogaty. — Przysięgam na rodzicielkę moją!
— Rodzicielkę?
— Pomyliłem się... Chciałem powiedzieć: na rodzicielki moje.
— Masz matek kilka? — spytał zdumiony Maciek.
— Nie byłbym dyabłem, takim prawdziwym dyabłem!
— Gdzież rodzicielki są twoje?
— Tysiące, miliony ich mam!
— Gdzież one są, gdzie, gdzie? — pytał Maciek zniecierpliwiony.
— W duszyczkach ludzkich... Przysięgam na salamandrę, że w duszyczkach ludzkich!
Maćkowi dziwnie się jakoś zrobiło po tych słowach dyabelskich.
— Wyjmij nóż! — bies jęknął.
— Nie wyjmę, brachu! — rzekł Maciek, za brodę go targając.
— Mówisz: brachu, braciszku... Przyznajesz się do pokrewieństwa ze mną, wymagający więc nie będziesz. Panie Macieju! — wrzasnął nagle — nie szarp-że mnie tak za brodę, bo to boli!... Co chcesz, żebym uczynił?
— Służ mi, jako przykazane jest — powiedział Maciek.
— Mów, mów, wszystko zrobię, bo cierpię bardzo!
Maciek za łeb go wziął i rzekł:
— Zbuduj kościół.
— Ojej! — syknął dyabeł.
— Zbuduj kościół, mówię ci, biesie, bo o dwie mile ludzie z mojej wioski do domu Bożego iść muszą, a bez wizerunku krzyża, bez codziennej opieki księdza dobrego nijak duszom biednym w prawości się ostać.
— Kościół! kościół! — bies stękał. — No, dobrze, dobrze! — zawołał, widząc, że Maciek zabiera się do przeżegnania go krzyżem świętym. — Postawię kościół, panie Macieju, pośrodku wsi postawię i kolatorem ciebie zrobię, tylko... tam... tego... na wieżycy, to już rzecz twoja, panie Macieju!...
— Niech będzie moja, byleby przestronny był, a światła miał dużo — rzekł Maciek. — A dla księdza ornat uszyjesz — dodał.
— Czyś się zbiesił? — bies krzyknął. — Ornat?... Zastanów się, panie Macieju! nie jestem panną z magazynu, szyć nie umiem, a ścieg dyabelski na nic się nie przyda. Skarbonkę na zbieranie pieniędzy to jeszcze zrobię, ale ornat?... nie!
— No, no, to ty zrób skarbonkę, a już dziewuchy ornat uszyją — zgodził się Maciek.
— Wyjmij nóż! — jęknął dyabeł.
— Nie rychło!
— Co chcesz jeszcze?
— Widzisz, dyable, jakie tu piachy i piachy — rzekł Maciek, na pola wskazując. — Zmień to wszystko na grunta czarnoziemne, by jeno bujna pszenica rodziła, a dawała ziarn sto, a ludzie tak nie harowali, jak harują.
— Ach, panie Macieju, panie Macieju! — westchnął dyabeł, głową litościwie kiwając — i co ty dobrego chcesz zrobić?... Przecie na dobrych uczynkach świat stoi, a ty chcesz siebie i braci swoich skarbu tego pozbawić!... Przecie, gdy każdy dostatek w groszu mieć będzie, na niedostatku cnót świat ucierpi, ludzie odzwyczają się od dobrych uczynków, nikomu już miłosierdzia ukazać nie będzie można, miłość bliźniego dyabli wezmą. Zresztą ja tobie tylko służyć obiecałem. Chcesz czarnoziemu?... Dobrze!... Jutro pszenicą łan twój się zakołysze, zbieraj snopki, stawiaj kopki, zgarniaj grosze w kubły, w kosze i chowaj, chowaj, a jak czerwieńcami skrzynie malowane wypełnisz, podzielisz się nimi z braćmi swoimi, dobrodziejem się ich staniesz i zasłużysz na królestwo niebieskie, panie Macieju! na śliczne królestwo!
— Miła-ć to rzecz dać temu, kto potrzebuje — rzekł Maciek.
— Pozyskać miłość ludzką — wtrącił dyabeł.
— I błogosławieństwo Panjezusowe — dokończył Maciek.
— Wyjmij nóż — jęknął dyabeł — bo zełgać gotowym, tak cierpię!
Maciek zamyślił się... Ma-li posłuchać biesa, czy nie?... Wreszcie, lękając się, by przyrzeczenia, danego już, nie cofnął, rzekł:
— Daj rękę, biesie!
Podali — Maciek rękę, bies łapę kosmatą.
— Słowo?
— Mur! — odpowiedział dyabeł.
Maciek z serca dyabelskiego nóż wyjął. Zahuczał wichr, i dyabeł uniósł się w powietrze.
Nazajutrz wstaje Maciek rano, na próg swej chałupy wychodzi i dziwuje się okrutnie. Na polu jego bujna, niby las, pszenica; kłosiska, jak pałki oczereciane, ziarna, niby śliwy.
— Poczciwy-ś, biesie! — szepnął. — Kubą nazwałbym ciebie, gdybyś się tak nie wyrzekał chrztu świętego.
Na wieś idzie... Tłum, ciżba... Ludzie, niby na odpust, śpieszą do murowańca, stojącego pośrodku sioła. Z wnętrza gwar dolata, tak tam tłumnie. Jeno co to nad drzwiami widnieje?... Duży szyld, na nim napis:
— Psia mać twoja! — wykrzyknął i wbiegł do środka.
Pojrzy — i jakości go złość opuściła. Za szynkwasem uwija się dziwna figura. Wódkę sprzedaje, grosze zbiera, wypełnia nimi szuflady stołu, aż trzeszczą od nadmiaru, zachęca do picia i zabawy, a bęben grzmi, a skrzypki rypią, a »hu-ha!« rozlega się dookoła.
Maciek podbiegł do szynkarza i krzyknął:
— To ty, biesie?
— Ja, panie Macieju, ja! Grosz zbieram na dobre uczynki.
Maciek porwał szuflady i uzbierane pieniądze pomiędzy ludzi chciał cisnąć, ale błysnęło złoto... Zatrzymała się ręka Maćkowa, a dyabeł szepnął:
— Na kościół jeszcze za mało.
— Za rok... za dwa — mruknął Maciek.
I usiadł za szynkwasem.
Ogromny był urodzaj na polu Maćkowem. Sto stert stanęło, aż ludziom się w oczach mieniło. Ten i ów z biedaków o przysiewek poprosił, ale Maciek z omłotem się wstrzymywał, bo ceny były złe. I tak jakoś dziwnie się zrobiło, że nie było ani kościoła, ani uczynków dobrych. Maciek spanoszył się, do miasta na mieszkanie się przeniósł; kupił sobie kamienicę w Warszawie, na balach boki obijał, a w wiosce jego nędza, opilstwo, bijatyki.
Po latach, długich latach przyszła choroba na Maćka — i śmierć.
Nad łożem umierającego dyabeł stanął i szepnął:
— Dzień dobry, panie Macieju!
Maciek oczy wytrzeszczył.
— Po ciebie przyszedłem...
— Biesie! — krzyknął umierający.
I pierś tchu już nie złapała.
Gdy dusza Maćkowa uchodziła w zaświaty, biegł za nią lament i śpiew duchów niewidzialnych.
Nie buduje się z szatanem kościoła,
Do spraw świętych złych się duchów nie woła;
Nie gromadzi się gór wielkich ze złota,
Gdy pod płotem z głodu ginie sierota.
Źródło czyste garstka kału zatruje,
Zły przyjaciel myśl najlepszą popsuje,
Z Bogiem tylko iść przez życie potrzeba,
Bo bez niego nie traficie do nieba!
Dąb nie dąb, góra nie góra, aby jeno na drodze któremu z braci przeszkodą stanęły, musiały przed siłą ich ustąpić i to bez żadnego oporu. Cuda nie cuda opowiadano o nich, prawda z nieprawdą się mieszała, ale Wyrwidąb i Waligóra żyją w baśniach ludowych i nawet niektórym poetom natchnienia dodają. Kiedy żyli — dziś trudno powiedzieć! Jedni mówią, że za króla Kraka, inni do czasów Leszkowych żywot ich odnoszą, lecz ze względu na smoka, pokonanego przez nich, najprawdopodobniej wówczas król Krakus panował i gościł ich na dworcu Wawelskim.
W onych latach odległych nasz śliczny Kraków leżał wśród lasów nieprzebytych i jak wilk z zarośli wyzierał, a że otaczały go drzewa stare, duże, że stu ludzi jednego pnia objąć ramionami swemi nie mogło, trudno było rozszerzać się miastu, więc trochę za ciasno w niem ludziom, a królowi na Wawelu było, w którego skalnej jaskini smok straszny mieszkał i pożerał wszystko, co tylko mu w oczy wpadło. Smucili się ludzie, król się smucił, ale nijak poradzić sobie nie mogli. Nie było siekiery tak wielkiej, któraby mogła drzewa te olbrzymie zwalić; nie było miecza o ostrzu takiem, coby twardą skórę potwora przeszył i do serca się jego dostał, a gdyby i był, któżby na spotkanie z bestyą taką wyszedł, która, zanim rzuciła się na ofiarę, pierwej ją, z szybkością piorunową, ogonem stumilowym owijała, rozcierała na miazgę i dopiero się lubowała tak przyrządzoną marmoladą. Król już zamierzał opuścić gród swój wawelski, gdy oto do niego wieść doszła o Wyrwidębie i Waligórze. Wezwani, przybyli natychmiast — i wzięli się do roboty. Wyrwidąb zaczął lasy trzebić i to bez żadnej fatygi. Przechadzał się wśród borów, jak my dzisiaj wśród łanów żytnich; za czuby brał drzewa, jak my to z kłosami robimy — i jednem szarpnięciem największe sosny, dęby i buki wyrywał, które wnet ciskał na stepy węgierskie, gdzie lud, pozbawiony lasów, z radością wielką pozostałe drzazgi na opał zbierał. Po paru tygodniach takiej przechadzki Wyrwidęba, pod Krakowem śliczne się błonia ukazały, Wisła, ozłocona niewidzianem dotąd słońcem, z radośniejszym fał szumem do Gdańska popłynęła, a miasto zbliżyło się ku Wawelowi i opasało się bram setką.
Inną robotę miał Waligóra.
Oprócz lasów, wszędzie się moc wielka skał pokazała ostrych, niedostępnych, przepaścistych, gdzie i zwierz dziki i zbój dobre schronisko znajdowali. Tedy Waligóra łamał głazy granitowe, zatykał nimi wyrwy i rozpadliny, wygładzał dłonią potężną, ale nie niszczył zupełnie, wiedząc o tem, że nietylko równiny lecz i wzgórza i pagórza mają piękność swoją. Zostawił więc, jako ślad swojej artystycznej roboty, skały, dziś Panieńskiemi nazwane, gdzie i król z przyjemnością spacerem chadzał i mieszkaniec miasta miłego używał wywczasu.
Pozostał teraz jeszcze smok wawelski.
Z nim sprawa trudniejsza!
Ale oto jak postąpili sobie bracia.
O północy potwór nie opuszczał swojej jaskini. Zjadłszy wieczerzę, zwijał się w kłąb wielki i spał.
Otóż razu pewnego, po spożyciu chłopów kilkunastu, schrupaniu pół baby starej, trojga dziewcząt i jednego wojewody na deser — zasnął snem twardym, skręconem cielskiem swojem wypełniwszy jaskinię całą, a chrapał tak, aż Wawel dygotał, co ułatwiało braciom zbliżenie się do strasznej jamy. Wyrwidąb z sosną okrutną stanął u wejścia do jaskini, a Waligóra ze złomem skalnym na skraju góry; pierwszy wpakował sosnę do otworu i konarami jej zaczął drażnić smoka śpiącego; drugi, stojąc nad wejściem, czekał chwili ukazania się łba potwornego. Oczywiście, że nie podobało się smokowi to kłucie sosny i nieustający szelest szyszek, które go ze snu budziły. Kręcił się, mruczał, wreszcie ryknął straszliwie i łeb z otworu wysunął, chcąc się przekonać, co to mu spać nie pozwala. Ale zaledwie błysnął oczyskami, Waligóra grzmotnął skalnym odłamem między ślepie potwora i na miazgę łeb mu zgruchotał. Hej-hej! co to za radość była w mieście całem! Uderzyły dzwony wszystkie, trąby na zamku królewskim pieśń tryumfalną zagrały, a król tany wyprawił i sam w pierwszej parze poloneza poprowadził.
To powodzenie braci w niezmierną ich wbiło pychę. Obdarzeni przez króla, udarowani przez miasto, powrócili do swojej zagrody domowej, gdzie z utęsknieniem czekały na nich ich piękne małżonki. Prawda, że wielkich dokonali czynów, ale i wzrost i siły mieli po temu, co już nie ich było zasługą, tymczasem »ja« i »ja« wybiegało im ciągle na usta, jak gdyby »ty« i »on« nie było; krytykowali wszystko i wszystkich, tylko siebie wynosząc, co, powtarzane codziennie, nieznośnem się już stawało. Ani pani Wyrwidębina, ani pani Waligórzyna nic a nic o sobie powiedzieć nie mogły, bo zaraz to jeden, to drugi pan mąż lekceważąco głową kiwał i mówił:
— Co... wy?... ni góry nie zwalicie, ni smokowi łba nie ukręcicie. Wolałybyście siedzieć cicho!
— Przecie i ty, Walusiu, nie wszystko zrobić potrafisz — odezwała się pani Waligórzyna.
— I ty, Wyrwisiu, tegobyś i tego nie zrobił — szepnęła Wyrwidębina.
— Jabym nie zrobił?
— Albo ja może? — zawołali bracia.
— Wytrzebiłem bór pod Krakowem.
— Skały wygładziłem, które mi się podawały tak miękko, jak twoje włosy złociste, żonusiu!
— Jeno zechcieć mi, a słońce na patyk wsadzę i kręcić niem będę po firmamencie niebieskim.
— To wy do niczego, nie my! — wołali.
I znowu »ja« na wierzch wyłaziło, chwalenie siebie, a straszne niewiast postponowanie.
— Poczekajcie, samochwały! — szepnęły do siebie Wyrwidębina i Waligórzyna. — Przyjdzie koza do woza!
Coś wesołego uradzić musiały, bo po naradzie, to jedna, to druga: chi-chi-chi! w kułaczek, i mizdrzą się a przymilają do mężów.
— Co wam jest? — spytali żon swoich Waligóra i Wyrwidąb.
— O świcie na jagody pójdziemy, bo mówią, że, jak nigdy, takie dorodne są teraz. Jeno nie wiemy, jak wy sobie poradzicie bez nas.
— Cha-cha-cha! — zaśmieli się bracia, i udali się na spoczynek.
Noc. Cisza. Tylko w świetlicy niewieściej kaganek migoce. Jakiegoś figla przygotowują niewiasty mężom swoim.
O świcie skoczyły do lasu.
O wschodzie słońca zbudzili się Wyrwidąb i Waligóra. Wołają na służbę, pytają, czy żony powróciły, ale snadź jagód jest dużo, bo wszystkie pokojówki i służebne z paniami do boru poszły.
— Zdrzemniemy się sobie, boć przecie bez nich winnej nie zrobimy polewki — szepnęli, w ciepłej wyciągając się pościeli.
Coś wedle południa już było, gdy znowu huknęli na służbę:
— Są panie?
— Niema.
— To ci niedorajdy! Mybyśmy przez ten czas wytrzebili las cały.
Wstają i chcą się ubierać.
Co to?...
Wszystkie kurtki i inne do porządnego ubrania się przynależności — rozprute.
— Rozumiesz to ? — spytał po chwili Wyrwidąb Waligóry.
— Musiały całą noc nie spać i co teraz? — brat spytał.
— Trzeba po nie do lasu posłać. Niech wracają!
Wysłany do żon pachołek powrócił z wiadomością, że panie wesoło się bawią, ino jeszcze jagód nie uzbierały, i proszą panów mężów, by przyszli do nich...
Przyjść, ale jak?
— Paskudny koncept! — mruknął Waligóra. A tu już i wygłodniałe brzuchy grać zaczynają.
— Nie damy się babom zwyciężyć — rzekł Wyrwidąb. — Ty, Waluś, bierz się do szycia, a ja ci obiad ugotuję.
— Nie szyłem ci ja nigdy.
— Jak ja obiadu nie robiłem.
Ale rady innej nie było.
Wyrwidąb poszedł do kuchni, Waligóra do kurtek się zabrał. Znalazł igły, nici, naparstek. Wszystko jest, jeno robota nijak nie idzie. Ogromne palce Waligóry cienkiej igły ułapić nie mogą, do dziurki nici włazić nie chcą, naparstek na nic, nić się wymyka, igła kole. Na nic trud, na nic ślinienie palców: szyte kawałki rozłażą się. Wreszcie Waligóra cisnął to wszystko o ziemię i ręce rozpaczliwie załamał. Po chwili grzmot dał się słyszeć, jakby trzaśniecie o ziemię rondla miedzianego.
Waligóra parsknął śmiechem.
— Zupę wylałem! — wrzasnął Wyrwidąb, w drzwiach stając.
— Dlaczego! — dusząc się od śmiechu, spytał Waligóra.
— Zrobiłem takie paskudztwo, że, jakem na język wziął, dyabli mnie porwali, i już!
Tu spojrzał na rozchodzące się szwy kurtek, nad któremi pracował Waligóra, i ryknął śmiechem.
— Cha-cha-cha! — śmiał się Wyrwidąb.
— Cha-cha-cha! — śmiał się Waligóra.
— Cha-cha-cha! — dwa śmiechy cienkie odezwały się tuż za nimi, Wyrwidębiny i Waligórzyny.
Obaj mężowie poskoczyli ku rozweselonym a śmiejącym się śpiewnie żonom swoim.
— Złociusiu, zszyj mi kurtę!
— Milusiu, ugotuj nam zupę! — zawołali.
— A weźmiesz słońce na tykę?
— Wezmę, ale kurty nie zszyję.
— Jak ja nie ugotuję obiadu.
— Widzicie, samochwały, że nie mielibyście miodu bez pszczół, gzła bez snownic naszych — wołały, śmiejąc się tryumfująco. — Na początek macie jeżyny, a zupa i przyodziewek wnet będą gotowe.
Odtąd Wyrwidąb i Waligóra na dziesięć spustów swoje »ja« zamknęli.
Był sobie niegdyś Janosik, człek siły wielkiej, o jakiej dzisiaj w bajce tylko posłyszeć można. Stolicą jego były Tatry nieobejrzane, tron w chmurach, na szczycie Mięguszowieckim. Kiedy nocką błyskało się, czy grzmiało — to Janosik mrugał na latawice, albo juhasów na bój zwoływał; gdy piersią szeroką westchnął, mówiono: wichr halny dmie! gdy pięścią w kamień grzmotnął, mówiono: grom bije! Na kij swojej ciupagi pioruny nawijał, uderzeniem topora głazy skalne rozbijał. Królowi gór kłaniały się nizin władyki, w ciężkich chwilach o poratunek go prosząc.
Wykuł był sobie Janosik miecz żelazny, a zahartował w ogniu lasów, z których wielki stos ułożył, a oblał wodą Dunajcową, że kipiała dni siedem. On jeden tylko miecz ten udźwignąć mógł, bo wagi takiej był, że gdy raz oparł go o bok Krywania, ten się pochylił i dotąd garbem na świat patrzy. Ale wszystkiemu jest koniec na tej ziemi: i szczęściu, i życiu, i mocy, i sławie. I w oczy Janosika zajrzała śmierć. Ano, czas powrócić do łona rodzicielki swojej! Na miecz swój spojrzał — i westchnął.
— Nie urodzi się już drugi Janosik, by mógł pioruny w górach krzesać! — zaszeptał.
Czując się blizkim śmierci, na skalnej grani stanął, ostrzem o głazy miecz oparł i wtłoczył go po rękojeść w skałę. Skry się posypały. zagrzmiało we wnętrzu ziemi... Janosik nie żył...
Pobiegła gadka między lud górski o tem przedziwnem miecza schowaniu. Ten i ów z dziarskich juhasów na Orlą Perć pobiegł do miecza Janosikowego. Sto razy za rękojeść chwycił, ale daremna była fatyga: miecz się nie poruszył, schowany w pochwie skalnej. I dużo, dużo lat upłynęło. Mchy oplotły miecza głowicę, nikt go już nie szukał, nawet wspomnienie o nim się zatarło, tylko bajka pamiętała o tym przesławnym mieczu Janosikowym.
Nad szumnym Dunajcem stał murowany dwór pewnego szlachcica. Szlachcic trzy córy dorodne miał, które niby królewny wychowywał, marząc o zięciach bogatych. Okrom tego dworu i kłapcia ziemi marnej, nie miał dóbr innych, a jednak dobrobyt był większy, niż u niejednego z magnatów.
Przed laty, przed laty przelatywał tędy sokoł-czarodziej, unoszący w dziobie swoim ziarnko jabłoni, wykradzione z ogrodu rajskiego. Ziarnko ono uronił w sadzie szlachcica. Po leciech kilku piękna jabłoń zeń wyrosła, bujne rodząca owoce. Codziennie spadało jabłek trzy ze złota szczerego. Zbierały je córki szlacheckie, mieniały na grosz bieżący, który na zabawy i stroje trwoniły zaraz, o jutrze nie myśląc, boć wiedziały, że nazajutrz znów trzy jabłka utrzęsą. A gdy po śmierci ojca same paniami zostały, w pysze a dumie podniosły się tak wysoko, że już nielada kto mógł próg ich domu przestąpić i o żeniaczce pomyśleć. Był szlachcic — zachciało się pana; był pan — o księciu pomyślały; zjawił się książę — w głowach ich królewic zamajaczył; zabłąkał się królewic — o synu cesarskim przebąkiwać zaczęły. Gdy z nich który o rękę poprosił, takie stawiały warunki, że nie było sposobu ich wykonać: przenieś Giewont, wypij wody Dunajca, zatrzymaj w dłoni swej błyskawicę wiosenną.
— Szalenice! — mruczeli konkurenci, i odjeżdżali, wzdychający, nie tak może na siostry patrząc, jak na jabłoń o jabłkach złotych.
Sokoł-czarodziej pilnował owoców. Właściwie zbyteczna była straż, bo trzy jabłka tylko można było utrząść z pierwszym dnia brzaskiem, a tego już siostry pilnowały; pień zaś drzewa był tak twardy, że gruchotały się siekiery, szkody żadnej jabłoni nie czyniąc. Ale sokoł pilnował owoców, bo rzetelnym on ich był właścicielem.
W Kościelisku mieszkał juhas młody, grom na kozice, strach na krzywdzicieli górskiego narodu. Niejeden raz już o pannach szlacheckich słyszał i o jabłoni, rodzącej jabłka złote, które tak wszystkim smakowały.
— Ano — pomyślał raz był sobie — może te panny nie książąt piecuchowatych, nie królów laskonogich, jeno juhasów chcą?... Każą mi przenieść Giewont?... toć będę głaz znosił po głazie, a na chałupę im sypał, że wrzasną przestraszone: »Co to takiego, Jędrek?« — »A Giewont, moście panny, wam buduję!« — rzeknę, i wygram sprawę. Każą mi wypić Dunajec? Czemu nie? Zaniosę jaśnie wielmożne panny na sam szczyt Krzesanicy, gdzie orłów siedziba, i powiem: »Siedźcie tu i patrzcie, jak se będę wodę Dunajcową smakował. Bez mojej pomocy nie zejdziecie, a ja nie rychło ją wychlipię: może za rok, może za dwa!« Niech se teraz czekają na opróżnienie Dunajca! Każą błyskawicę w dłoń chwycić? Ou-wa! Jak trzasnę toporzyskiem o skały, a skrami sypnę, to strach chyci panienki, że poczną, niby wiatr, śmigać. A nie błyskawicą-li jest dziewka uciekająca? W garść jedną, drugą i trzecią... A jako-że teraz będzie, panienki moje?
Dobrej więc myśli był Jędrek — i, nie namyślając się długo, na dwór poszedł i powiedział, że żeniatym być chce i że mu się panny podobały.
Ojej! co to było śmiechu we dworze całym! Królewice odjechali z niczem, a tu Jędrek do dziew szlacheckich się porywa!
— Przypatrzcie się mi ino — rzekł Jędrek. — Zali nie na schwał chłop ze mnie?
— A znasz warunki? — spytały.
— Giewont? Dunajec? Błyskawica? — odparł Jędrek, i rzucił lekceważąco ręką.
Panny spojrzały na Jędrka, pokręciły głowami, później szu-szu pomiędzy sobą i tak rzekły:
— Ze skał pochwy wydobądź miecz Janosika, mieczem tym zetnij pień złotej jabłoni, a twoje-ć będą owoce; którą zaś z nas wybierzesz, także będzie twoja.
Żart nie żart, ale pannom, choć drwiły ze śmiałego juhasa, podobał się Jędrek; jeno on pomarkotniał, posłyszawszy o mieczu Janosikowym. Tedy podbiegnie do niego z sióstr najstarsza i rzuci w ucho:
— Wiem-ci ja z książek starodawnych, że na Orlej Perci, na grani tamecznej spoczywa miecz Janosika... Pamiętaj jeno, żem ci to ja powiedziała.
— Aha! chces juhasa — mruknął Jędrek do siebie.
Wtem druga siostrzyca podbiegnie i szepnie:
— Z opowiadań rodzica mojego wiem, że jeno o świtaniu, gdy rosy bujne grań operlą, przed pierwszym strzałem słońca grań zmięknie, i wtedy miecz wyciągnąć można... Pomnij jeno, żem ci to ja powiedziała.
— To znaczy: mnie wybierz! — uśmiechnął się Jędrek.
Domyśliła się najmłodsza o spisku sióstr starszych, podbiegła tedy do Jędrka i szepnie:
— Nie wierz siostrom! Każdaby ubiedz mnie chciała, a ciebie sobie wziąć... Przez Zawrat idź. Na prawo Świnnica, na lewo Orla Perć będzie. Mówił mi pewien juhas stary, że, na Zawracie stanąwszy, trzy razy trzeba wykrzyknąć imię Janosika. Jeżeli odkrzyknie, twój miecz. Jeżeli cisza będzie, na nic twój trud. A gdybyś chciał czekać dłużej, ciężki głaz cię przywali!... Zrób tak, a pomnij, żem ci to ja powiedziała.
Jędrek pannom ukłonił się nizko, a odchodząc, szepnął:
— Abo bezrybie u nich, abo z juhasa chcom zadrwić.
O świtaniu był już na Zawracie.
Huknął.
Odkrzyknęło.
— Dobra! — rzekł Jędrek.
Do Orlej Perci się zbliżył, do grani wskazanej.
Pojrzy.
Perlą się rosy, a najwięcej pereł onych przy rękojeści oręża Janosika. Ujął go za głownię i czekał pierwszego strzału słońca.
Błysnęło.
Jędrek szarpnął silnie i wydobył ze skał, jak z pochwy, miecz sławny.
— Idzie! idzie! — wołały panny, widząc Jędrka do sadu wchodzącego.
— A pamiętasz? — zawołały wszystkie trzy razem, podbiegając do juhasa.
— Pamiętam! — odpowiedział — ino wpierw ściąć potrza on pień twardy, którego dotąd żadne toporzysko nie wzięło.
— Tnij! — odezwał się sokoł, na złotej jabłoni siedzący.
Rozległ się trzask głuchy... Jabłoń runęła, posypały się, jak grad, owoce złote.
Jędrek zdjął z pleców wór ogromny i zaczął doń ładować jabłka zaczarowane.
— A teraz wybieraj! — zawołały panny.
— Ba! ale którą? — rzucił Jędrek, pakując złoto do worka.
— Jużci, że mnie! — krzyknęła pierwsza siostra.
— Dlaczego ciebie? — odezwały się dwie młodsze.
— Jam mu wskazała na Orlą Perć.
— Ja na rosy obfitość.
— Nicby nie było bez krzyknięcia imienia Janosikowego — zawołała trzecia. — A to ja mu podałam!
— Zdradziłaś tajemnicę? — wrzasnęły dwie pierwsze.
— A wy?
— Ja co?
— Albo ja?
— A Perć? a rosa?
— Mnie weźmie!
— Mnie!
— Mnie!
I skoczyły do siebie z pięściami zaciśniętemi.
Jędrek tymczasem wszystkie jabłka pozbierał, wór na plecy zarzucił, kręcił głową i mruczał:
— To ci sekutnice!
Po chwili rzekł:
— Uspokójcie się, panny! adyć wybór do mnie należy.
— Tak, tak, tak! — zawołały.
— Mnie weźmie, obaczysz!
— Jak rak świśnie!
— A ryba piśnie!
— Cichoj-ta! — krzyknął Jędrek. — U nas gaździny na polach se hukają, w chałupie milczą.
— Którą chcesz, Jędrek, którą? — wrzeszczały panny.
— Żadnej nie chcę — odpowiedział Jędrek z powagą, i nim siostry opamiętały się, juhas za wrota wyszedł, a za nim poleciał sokoł-czarodziej.
Wtedy panny ogarnął strach wielki. Bez złotej jabłoni, bez złotych owoców, o które dobijali się książęta i królewice, co one były warte same przez się?...
Spojrzały na góry.
Jędrek szedł powoluśku, krok za krokiem, za nim leciał sokoł i śpiewał:
Na nic złote są jabłonie,
Na nic czarodziejskie drzewa,
Gdy przez serce wiatr przewiewa,
Jak liść suchy po wygonie.
Przypadkowych losów dary
Starczyć mogą nie na długo:
Trzeba własną żyć zasługą,
Własną pracą tworzyć czary!
Rozpłakały się panny, w mgłę się zmieniły, i snują się dotąd na tej ziemi na nic nikomu niepotrzebne.
Nad brzegiem Wisły stał piękny zamek bogatego Mściwoja. Dobry to był pan, lecz los go dotknął srodze. Za nieodpokutowany jakiś grzech ojców został na samotność przez oczy swoje skazany.
Były to oczy uroczne...
Niech tylko na przedmiot jaki zapatrzy się dłużej, zły urok zaraz znak daje o sile swojej: kwiat więdnie, drzewo usycha, wody się burzą, zwierz z wyciem w zapadłe głębie lasu ucieka, człowieka choroba zabija lub inne jakie nieszczęście.
Razu pewnego, zwabiony pieśnią flisaczą, na zamkowy wyszedł krużganek. Wieczór był cichy, na falach igrało złoto zachodzącego słońca, po tem złocie płynęły berliny, szkuty i tratwy, a pieśń wraz z niemi. Pan Mściwój wpatrzył się, przejęty czarem wieczora. Wtem — bez wichru, bez burzy — skłębiły się wody dotąd spokojne. Huk wstrząsnął powietrzem. Berliny i szkuty uderzyły o siebie, a fala wiślana pokryła wszystkie. Nie rozumiał nieszczęścia Mściwój, bo on nic nie wiedział o władzy oczu swoich, i sam się rzucił w głębinę, by ratować tonących. Niestety! uratowali się ci tylko, których on nie dotknął.
Znosili ludzie ten dopust Boży, nie wiedząc, skąd on przychodził. Aż oto gniewny wzrok pana zatrzymał się był na pachołku, nie spełniającym obowiązków swoich — i ten oszalał; innym razem spoczął na pięknej przodownicy, gdy szła na czele żeńców, śpiewająca: »Plon niesiemy, plon!« — i bić jej serce przestało; ten i ów zauważył, że nocą blaskiem fosforycznym świecą oczy Mściwoja... I pobiegła wieść głucha, wieść straszna a prawdziwa, że pan zamku ma oczy uroczne; że one to klęski sprowadzają na rośliny, zwierzęta i ludzi.
Wszczął się popłoch...
Lokaje opuścili kredensy, pachołki stajnie i folwarki. I doszło do tego, że w murach tych sam jeden tylko Mściwój pozostał z wiernym, starym, nieodstępnym od lat dziecinnych Grzegorzem.
O czem ludzie dowiedzieli się później, Grzegorz oddawna wiedział; Mściwój zaś nie rozumiał: dlaczego tak wszystko marnieje dookoła? dlaczego służba go porzuciła i cały dobytek jego na zatratę skazała? dlaczego, gdzie jeno okiem sięgnie, z pól, urodzajnych niegdyś, potworzyły się wydmy piaszczyste, a chaty wieśniacze aż płaczą z niedoli i nędzy?... Nieraz z trzosem grosza pełnym szedł, by pomódz gromadzie, tymczasem dzieci, niewiasty i mężczyźni umykali przed nim, jakby nie dobry pan szedł do nich, lecz widmo zarazy. Pytany o to Grzegorz milczał i ramionami wzruszał, sam zaś nigdy w oczy panu swojemu nie spojrzał. To unikanie przez Grzegorza wzroku pańskiego brał Mściwój za wyraz szacunku. Stary inaczej nie patrzał od lat tylu, jak przez spuszczone ku ziemi powieki.
Mściwoja zgnębiła ta niedola ludzka, to opuszczenie niezasłużone. Zamknął się u siebie i w samotności, ciszy i smutku przepędził lata długie. Czasami przez okna swojej komnaty spojrzał na mętne fale Wisły: widział tratwy płynące — i zauważył, że, gdy zmuszone były mijać brzeg, na którym zamek się jego wznosił, dziwny ruch na nich panował: biegali flisowie, na żerdziach rozwieszali płachty, które ich kryły przed wzrokiem jego. Mściwój wzruszył ramionami i już nie patrzał na Wisłę, ni na brzeg jej drugi... Co tam ujrzy?... Piaski, wsie smutne, pola nagie... Lepiej lasy zielone miłosnem obejmować spojrzeniem, w których powoli niezrozumiałe posuwało się zniszczenie.
Pewnego razu Mściwój, znudzony życiem, złamany smutkiem, wyszedł na krużganek zamkowy. Od lat tylu nie widział Wisły i brzegu jej przeciwnego, a już go znużyła martwa szarość drzew, umierających powoli.
Noc była — księżyc w pełni.
Ho! co on oświetli?
Wsie smutne i wydmy piasków!...
Nie — nie!
W blasku miesięcznym zaśnieżyły sady wiśniowe, zielenią zbóż zakołysały się łany kmiece, a tyle nowych strzech złotem spojrzało, a na każdej z nich bocian gniazdo swe uwił!... Uczuciem radości napełniło się serce Mściwoja. Usiadł przy balustradzie i wpatrzył się w ten obraz sielskiej ciszy i dobrobytu. Ach! nie wiedział, jak groźnem było jego ukazanie się dla tych, co w tej chwili spojrzeli na gmach zamkowy...
— Patrzy! patrzy! — pobiegł szept przerażenia.
Oczy Mściwoja świeciły, jak próchno, oczy straszne, utkwione w wieś szczęśliwą.
Błysnął płomień... zerwał się wichr — i pożar buchnął...
Nazajutrz już tylko zgliszcza i nagie kominy świeciły; z drzew wiśniowych opadł śnieg kwiatów, huragan piaskiem zasypał łany pszenne.
— Skąd ta klęska? — pytał Grzegorza Mściwój przerażony.
Stary sługa nie miał odwagi powiedzieć: to twoje oczy sprowadzają klęski i nieszczęścia. Kochał Mściwoja, jak dziecko własne.
Pewnej zimy, podczas zawiei śnieżnej, dało się słyszeć gwałtowne do wrót kołatanie. Ktoś zbłąkał się i szukał przytułku.
— Otwórz bramy! — krzyknął Mściwój. — Niech wreszcie choć raz zblizka ujrzę twarz ludzką!
Grzegorz zawahał się, ale rozkaz był stanowczy.
Z dalekich stron jechał pan możny z córką prześliczną na święta do krewnych. Zaskoczyła ich zawieja. Z okrzykiem radości, z otwartemi rękoma przyjął Mściwój gości przygodnych. Bawili dni kilka, hojnie podejmowani przez pana zamku. Po tygodniu gościny, gdy wszyscy do snu się ułożyli, Mściwój zawołał do siebie Grzegorza i, drżący od wzruszenia, rękę na ramię jego kładąc, rzekł wesoło:
— Grzegorzu!... minął czas utrapienia. Pokochałem córkę gościa mojego i pozyskałem jej wzajemność. Ciesz się, jak ja się cieszę! Jutro mój ślub, ślub cichy, lecz będzie głośny od uderzeń serc naszych.
Uczucie strachu i radości zarazem wypełniło pierś starego Grzegorza: strachu, bo te oczy uroczne śmierć wróżą małżonce młodej; radości, bo choć chwilę szczęścia ukochany pan jego mieć będzie. Nie wiedział, co miał rzec, jak postąpić... Wreszcie runął do nóg Mściwoja i rozpłakał się rzewnie, tak rzewnie, że i Mściwój serdecznemi zalał się łzami. Te łzy pana uradowały dobrego sługę, te łzy zmywały z oczu urok na czas długi. Gdyby on mógł płakać, codziennie płakać!... ale takie oczy nie płaczą nigdy prawie!
Ślub się odbył — i szczęście, krótkie szczęście weszło do domu Mściwoja.
Po kilku miesiącach pożycia, stary Grzegorz miał długą rozmowę z młodą panią. Mijał czas bezsilności uroku, ocz Mściwoja świeciły znów blaskiem fosforycznym. Znać było przestrach na twarzy słuchającej, gdy Grzegorz w ucho jej szeptał:
— Nie patrz mu w oczy! Ochroń jego i siebie od nieszczęścia!
Dreszcz przebiegł po ciele młodej pani... Żona — ma nie patrzeć w oczy mężowi?...
A jednak tak było!...
Miała oczy śliczne, a Mściwój nie mógł już ich widzieć!... Ach! gdyby mógł zapłakać, ale on tylko cierpiał!...
Nadszedł dzień radości i smutku dla Mściwoja. W kolebce zakwiliło dzieciątko, ale matka ukryła je szczelnie przed wzrokiem ojca. Nadaremne były prośby i błagania: Mściwój synka swojego nie widział.
— Potworek być musi, dlatego ukrywa go przede mną — szeptał zbolały.
Upłynął miesiąc jeden i drugi. W sercu Mściwoja nieprzemożona rozparła się tęsknota do niewidzianej dotąd dzieciny.
— Uśpię twą czujność, matko! — szeptał. — Niech będzie potworek, kochać go będę tak, jak ty kochasz.
I oto nocy pewnej szelest stóp cichych rozbudził czujnie śpiącą matkę.
— Kto tam? — spytała.
Szmer przycichł — i możeby usnęła, złudzona ciszą, gdyby nie dwoje jarzących oczu, zbliżających się w ciemności do kolebki dziecka. To idzie mąż, ojciec — idzie spojrzeć na synka urocznemi oczyma swojemi.
Zerwała się z krzykiem i skoczyła do kołyski.
— Dość tego! — zawołał Mściwój. — Chcę widzieć dziecko moje!
— Nie! nie! — zajęczała, osłaniając niemowlę piersią swoją.
Mściwoja gniew porwał. Dzieciątko było śliczne a matka je zazdrośnie przed okiem jego kryje...
— Pokaż mi dziecko! — krzyknął, silnemi chwytając ją ramiony.
Rozpoczęła się walka głucha, straszna, bezlitosna.
— Co za szaleństwo! — krzyknął, rzucając na ziemię zwyciężoną.
— Nie patrz! nie patrz!... — ostatkiem sił walcząc, wołała nieszczęśliwa.
— Dla-cze-go? — ryknął.
— Twoje oczy zabijają...
Dreszcz strachu wstrząsnął Mściwojem.
— Mo-je oczy?... — wyszeptał.
— Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi... ludzie szaleją! — wołała nieprzytomna z okiem utkwionem w jarzące się oczy męża.
— Mo-je oczy? — powtórzył, wpatrując się w żonę i dziecko, które ciche, spokojne, podobne do posążku marmurowego, leżało w nieruchomej kolebce.
Nagle krzyk straszny rozdarł powietrze.
Wpadł Grzegorz z lampką nocną — w piersi dech mu się zatrzymał.
Nad trupem pani młodej, ochraniającej trup dziecka, stał Mściwój, sam, jak trup, blady.
— Moje oczy! — szeptał nieprzytomnie.
Grzegorz drżał, wśród ciszy nocnej rozchodził się szczęk jego zębów.
— Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi, ludzie szaleją... i ta... i ten — dodał, wskazując na zwłoki żony i synka — i ta... i ten... przez moje oczy, przez oczy moje.. Grzegorzu! czy to prawda?!
— Panie mój, panie!... — wypadł jęk z piersi Grzegorza.
— Ha! — krzyknął Mściwój — i runął w drzwi, i znikł, jak wiatr. Grom tylko pobiegł za nim.
Całą noc szukał pana swojego sługa wierny. Nad ranem znalazł go w lesie z przepaską czarną na oczach.
— Panie! panie! — zawołał.
— Teraz już oczu moich nikt nie zobaczy — szepnął Mściwój. — Ta przepaska czarna na wieki spoczęła na nich!... Czuję, że las pachnie, ale go nie widzę, słyszę uginających się szmer gałęzi, ale nie wiem, kto je potrąca: ptak czy człowiek?...
— Młoda dziewczyna na jagody wyszła — odpowiedział Grzegorz.
— Gdzie ona?
— Tam!
Mściwój dotknął przepaski.
— Nie zrzucaj jej, panie... nie zrzucaj! — zawołał stary.
— Moje oczy nikomu już nie zaszkodzą — rzekł Mściwój.
Zdjął przepaskę i zwrócił się do Grzegorza.
Dwa straszne, krwawe, głębokie doły spojrzały na sługę wiernego.
— Jezus!... — krzyknął Grzegorz.
— Zakopałem je pod gruszą Maćkową na odpoczynek wieczny — dokończył Mściwój.
Wieść o wydarciu sobie oczu przez Mściwoja rozbiegła się szybko po całej okolicy i wielką radością napełniła serca wszystkie. Zabrzmiały pieśni flisacze, śpiewy żniwiarzy, wesoły kosiarzy śmiech. Zazieleniły się łany, zakwitły sady wiśniowe, w gumnach kmiecych plenne posypały się ziarna; tylko Mściwój nie widział radości świata, pogrążony w nocy wiecznej i wiecznej żałobie. Po kilku leciech zleciał anioł pokoju i pożądaną śmierć mu przyniósł. W starym zamku nad Wisłą pozostał Grzegorz samotny. I on chciał śmierci, ale śmierć nie przychodziła. Mijał rok za rokiem, a on żył i żył.
Razu pewnego, błądząc po lesie, zbliżył się do gruszy Maćkowej. Przypomniał sobie, że tutaj spoczęły oczy uroczne Mściwoja! O! gdyby mógł je raz jeszcze, raz ostatni zobaczyć!... Ale proch z nich, pył!...
Ukląkł i zaczął dłońmi rozkopywać miejsce, gdzie spoczęły te oczy.
Nagle blask go oślepił...
Nie proch, nie pył, lecz dwoje oczu jarzących spojrzało z grobu swojego.
Grzegorz pochylił się i wpatrzył w te dobre, a tak nieszczęśliwe oczy. Coś go pociąga, jakiś czar ziemi, nieprzemożony sen — ostatni, upragniony sen śmierci.
Otrząsły liście drzewa i okryły swym puchem miękkim wiernego sługę. Wiatr nawiał piasku drobnego i usypał mogiłę.
Pan wojewoda Czachórski nie należał do tych ludzi, którzy, mając grosiwa sporo, sypią niem na prawo i na lewo bez miary i potrzeby. Sknerą nie był, tymczasem dlatego, że nie był rozrzutny, za sknerę ogłosili go niektórzy, zwłaszcza służba, która, choć wynagradzana była sowicie i po przyjacielsku traktowana, podejrzewała pana swojego o skarby Krezusowe, jakimi mógłby się przecie choć w części z nią podzielić. Źródłem tych podejrzeń była pewna piwnica zamkowa, od której pan wojewoda klucze przy sobie nosił i nawet rodzonemu synowi ich nie powierzał, do piwnicy sam chadzał zawsze, zamykając drzwi szczelnie za sobą, bawił w niej długo, a gdy opuszczał tajemniczą kryjówkę, powracał wesoły, rozpromieniony, uśmiechający się do wszystkich, szczególnie do dwóch ulubieńców swoich, pana Macieja Pitraszki i Bartłomieja Szarbańskiego, służących mu wiernie od lat trzydziestu bez mała i wyróżnianych od innych dworzan. Ci właśnie ulubieńcy najwięcej podejrzewali zgrzybiałego już wojewodę, że musi do tej piwnicy złoto znosić, beczki dukatami wypełniać i, jako to u niektórych skąpców jest we zwyczaju, w ziemi skarb swój zakopywać, by nawet po jego śmierci żadnego zeń zysku ludzie mieć nie mogli.
Było-li tak, czy nie było, nikt na pewno o tem nie wiedział. Częste odwiedzanie piwnicy tajemniczej mogło różne domysły nasuwać, ale skądby pan wojewoda miał złota tyle, by aż niem mógł beczki wypełniać — to nie zdawało się prawdopodobne. Majątek miał duży, lecz nie Radziwiłłowski wcale; wiedząc zaś, że oko pańskie konia tuczy, sam wszystkiego doglądał, co trudno mu było za złe brać; w wydatkach swoich zastosowywał się do znanej maksymy: »Pamiętaj, rozchodzie, żyć z przychodem w zgodzie« — i od niej na krok jeden nie odstępował. A przychód musiał być duży, bo szpital w Czachórce postawił, kościół odnowił, proboszczowi dom zbudował i rok rocznie datkiem obfitym służbę i oficyalistów obdarzał, zwłaszcza Macieja i Bartłomieja, których szczególnej opiece synowi swojemu polecał, gdyby go nagła śmierć z ziemi zdmuchnęła.
Pitraszka i Szarbański wiedzieli dobrze, że drugiego takiego pana i przyjaciela nie znaleźć już im na świecie. Odpłacali mu więc przywiązaniem i wiernością bezgraniczną, i jeno piwnica owa spokoju im nie dawała i była niby poszeptem szatańskim, zatruwającym spokojne dni ich żywota. Im pan wojewoda częściej do swojej kryjówki zazierał, tem większa ciekawość piekła Macieja i Bartłomieja: co on w niej robił?... Nieraz — to jeden, to drugi — po zatrzaśnięciu drzwi piwnicznych, podkradał się do nich i, ucho ciekawe do grubych desek dębowych przyłożywszy, najwyraźniej słyszał, jak złoto brzęczało. Być może, że było to złudzenie słuchowe, że wyobraźnia, wciąż jedną myślą podniecana, wytwarzała obrazy niebywałe, ale pan Maciej wyraźnie brzęk złota słyszał, pan Bartłomiej łopatę nawet widział, którą Czachórski czerwieńce zgartywał i zsypywał do beczek objętości niezwykłej.
— Niby nie krzywdzi a krzywdzi — zaczął przebąkiwać Pitraszka.
— Da nam czasami w podarunku po dziesięć czerwonych złotych, a mógłby dać po sto — mruknął Szarbański.
— Co asan prawisz: po sto? — oburzał się Pitraszka. — Obrachuj-no tylko, ile tych setek w beczce takiej pomieścić się może, to i parę tysiączków nam ofiarowanych nie zubożyłoby starego sknery.
— Lęk mam — szeptał Maciej — że, jeżeli stary zemrze nagle, to wojewodzic nic nam z tych skarbów ojcowskich nie udzieli.
— Ni on, ni my złamanego nie zobaczymy szeląga... Zakopie, w ziemię zakopie złoto wszystkie.
— Nie można na to zezwolić!
— Nie można!
I zaniepokojonym myślom Macieja i Bartłomieja nasuwały się różne sposoby, któreby przeszkodziły ostateczności podobnej.
Pewnego późnego wieczora, gdy usnął dwór cały, jeno Maciejowych i Bartłomiejowych powiek sen się nie imał — jakieś ciche, ostrożne stąpanie na korytarzach zamkowych posłyszeli ulubieńcy wojewody.
— Idzie!
— Idzie! — zawołali jednocześnie prawie Pitraszka i Szarbański.
Wyjrzał wnet jeden, wyjrzał drugi — i zobaczyli, jak w nocnej odzieży, z mycką na głowie przesuwał się cicho pan Czachórski, kierując kroki swoje ku tajemniczej piwnicy. W palcach trzymał zapaloną łojówkę, którą drugą ręką osłaniał od przewiewu; brzęk dwóch kluczów rozchodził się cicho w pustce korytarzowej, papucie na nogach tłumiły i tak już chód ostrożny.
— Dwa klucze — szepnął Maciej.
— Dwoje drzwi tam być musi — dodał Bartłomiej.
— Nie strzymam, podybam za nim — bąknął Pitraszka.
— Oby tylko stary nas nie zobaczył, a nie posłyszał rypania butów — odpowiedział Szarbański.
— Obawy niema, by dojrzał nas, bo niedowidzi stary, a i słuch mu już nie dopisuje. Dla większego bezpieczeństwa jednak buciska zdejmiemy i w onuciach podybamy za nim.
Myśl ta podobała się Bartłomiejowi. Przykucnęli więc do ziemi i rypiące pozdejmowali obuwie.
Pan wojewoda, zgarbiony, trzęsący głową siwą, posuwał się naprzód. Za nim, w odległości kroków dwudziestu szli Szarbański i Pitraszka. Stary, przeszedłszy wzdłuż korytarz zamkowy, po schodach kręconych spuścił się do podziemia i znów się zagłębił w szyję wązkich murów. Doszedł do drzwi piwnicznych... Otworzył... Wszedł... Przymknął — ale nie domknął. Zwykle oną wędrówkę swoją w dzień jasny odbywał, teraz noc była, noc głucha. Nie spodziewał się, żeby go ktobądź mógł śledzić. Przez długą szparę podwoi niedomkniętych migotało blaskiem czerwonym oddalające się światło łojówki.
Poskoczył wnet Maciej, za nim Bartłomiej. Otworzyli drzwi cicho i wsunęli się obaj do niewidzianego dotąd podziemnego korytarza, i przykucnęli w małem zagłębieniu wilgotnych i omszonych murów. Pan wojewoda, nie spodziewając się zasadzki, szedł dalej. Doszedł do drzwi drugich, zatrzymał się i suchymi palcami zaczął ściany bocznej dotykać, to przypatrywał się czemuś, zbliżał, to oddalał świecę, wreszcie coś znalazł, niewielką wypukłość jakąś, którą mocno nacisnął.
Trzasnęło...
Drzwi, a raczej płyta żelazna, osłaniająca wejście, uniosła się do góry. Zaczerniała głębia ciemna, piwniczny chłód powiał, aż zakołysał się płomień świecy i długim zamigotał językiem. Przy słabym blasku łojówki pan Maciej dostrzegł, stojącą na podkładach dębowych, beczkę dużą.
Wojewoda próg przestąpił, znów się zatrzymał, znów ręką ściany dotknął, i płyta opadła.
— Widziałeś? — szepnął pan Maciej.
— Palcem dotknął, i ściana się rozwarła — rzekł Bartłomiej.
— Ja o beczce mówiłem.
— Jej nie widziałem... Snadź w tej chwili zamigotała była świeczka płonąca.
— Jejej, jaka beczuła!... niczem przy niej pani starościna Bandrowska! a ściska ją kutych obręczy dziesięć.
— Złotko! złotko! — mruknął pan Maciej.
— Nie można pozwolić, by skarb taki w ziemię zakopał — rzekł Bartłomiej.
— Nie można! — odparł Maciej.
Lękając się, by obecności ich nie zauważył wojewoda, który, po podniesieniu płyty, frontem do nich stanie, wysunęli się cicho, coś szepcąc, nad czemś się naradzając, snując może jakie zamiary niegodne. Słyszeli powracającego wojewodę, jak, oddychając ciężko, wspinał się po schodach kręconych; jego kaszel suchy, chód nierówny, astmatyczny oddech piersi, później zatrzymanie się nagłe i — łoskot upadku.
Drgnęli...
Zimny dreszcz przeszedł im po grzbietach.
Zali to głaz jaki runął, czy może... może śmierć nagła podcięła słabe nogi wojewody?...
Wyjrzeli na korytarz.
Tak!... to wojewoda leżał, długi, blady, nieruchomy...
Pan Maciej chciał krzyknąć na alarm, ale Szarbański za rękę go ścisnął.
— Pst!... pst!... Umarłemu ni medyk, ni kadzidło żadne nie pomoże — zaszeptał.
— Nie pomoże! — westchnął pan Maciej.
— Gdy klucze zaś weźmie pan wojewodzic — ciągnął Szarbański — nie dostaniemy już ich nigdy... Rozumiesz?
Pan Maciej wytrzeszczył oczy na mówiącego.
— Aha! — rzucił po chwili.
Zrozumieli się.
Nie o ratunku, któryby się zresztą na nic już nie przydał, bo pan wojewoda na serce cierpiał i umarł na serce — myśleli w tej chwili dwaj ulubieńcy zmarłego. Jeden za klucze, drugi za łojówkę chwycił, potrącili nawet zewłok swojego dobroczyńcy, i pomknęli szybko do tylko co opuszczonych drzwi tajemniczej piwnicy. Nic, nic im teraz nie przeszkadzało w spełnieniu zamiarów grzesznych. Noc głucha, zamek śpi, śpi i pan wojewoda na głazach twardych korytarza, nieprzebudzonym śpi snem.
Dopadli do drzwi.
Zamek trzasnął, drzwi otworzyły się.
Przymknęli je napowrót i poskoczyli do ściany, żelazną płytą zamkniętej. Zauważona w niej wypukłość, której palcem pan wojewoda dotknął, snadź poruszała maszyneryę misterną, która ciężką podnosiła zasłonę...
Tak, tak!
Dotknęli...
Płyta podniosła się.
Serce Pitraszki grzmotnęło, niby młot kowalski, pan Bartłomiej nie mógł tchu złapać. Przy migocącym płomyku łojówki dojrzeli beczkę, na podkładach stojącą, przy niej garniec zwilgotniały, dalej kilof...
— Widzisz?... kilof!... — odezwał się pan Maciej. — Snadź, przewidując koniec swój, zamyślał stary o zakopaniu skarbu.
Chwycili obaj za wątory i szarpać beczkę i targać poczęli, ale żelazne obręcze nie pozwoliły rozejść się klepkom, mocno przywartym do siebie. Wtedy Bartłomiej za kilof porwał i grzmotnął nim z całej siły w okucie. Głuche echo pobiegło wzdłuż korytarza, zakończone uderzeniem — gromu!
— Jezus Marya! — wrzasnął nagle pan Maciej.
— Czego tak wrzeszczysz? — Bartłomiej zawołał.
— Płyta żelazna zapadła — wyjąknął Pitraszka, blady jak trup.
Skoczyli do zasuwy. Szukali wypukłości w ścianach. Ramionami podpierali, ale żelazna płyta nie drgnęła nawet. Chwycili za kilof i w szale przerażenia tłuc zaczęli w zaporę, chcąc zamek rozbudzić, lecz daremne były ich wysiłki. Grube mury podziemia tłumiły głos wszelki; grób zaś nie puszcza swych ofiar, a zamknął ich — grób!...
Strach! strach! strach!...
— Nie lamentuj asan — rzekł po chwili Szarbański, pierwszy do przytomności przychodzący. — Tam, w niszy, jakiś kartelusz mi błysnął... Może w nim znajdziemy opis sposobu wydobycia się z tej jamy.
Maciej z rąk towarzysza wziął dopalającą się łojówkę, Bartłomiej po kartelusz sięgnął, zapisany ręką wojewody.
— Co tam jest? co? co?... — głosem drżącym Pitraszka zapytał.
— Nie trzęś się, bo świeca miga, litery skaczą, a tam coś o nas jest pisano.
Pitraszka z wielkim wysiłkiem woli spokój zachował, Bartłomiej przytknął nos do papieru i czytał:
»Wiernym sługom moim: Maciejowi Pitraszce i Szarbańskiemu Bartłomiejowi, beczkę miodu, syconego ręką moją wojewodzińską, 50 lat żywota dziś kończącego, zapisuję, aby wiedzieli, iż za wierność pamięcią płacę, za zacność następującym kodycylem: Aby wyżej wymienieni Maciej Pitraszka i Szarbański Bartłomiej w starości swojej spokój mieli i utrzymanie dostatnie, każdemu z nich po 10.000 złotych czerwonych zapisuję, które po mojej śmierci wypłacone im zaraz zostaną przez J. W. kasztelana Wojnicza, na którego to dobrach suma ona jest legowana. A prosząc imć panów Macieja i Bartłomieja o pamięć o duszy mojej, z za grobu im serdeczne pożegnanie posyłam. Amen!«
Kartelusz wypadł z rąk czytającego. Maciej drżał, aż zęby szczękały. Łojówka dopalała się, mrok głęboki zalewał piwnicę.
— Pamiętał o nas, a my... — szepnął Maciej.
— Wierzył nam, a my... — jęknął Bartłomiej.
— Patrz! — wrzasnął nagle Pitraszka.
— Jezus Marya! — wybełkotał Szarbański.
Utkwili oczy przerażone w jeden z kątów piwnicy, gdzie zarysował się cień wojewody... zbliżył się, westchnął — i znikł.
Maciej i Bartłomiej runęli na ziemię.
Cisza, przerywana tylko jękiem grzeszników, grozą zbliżającej się śmierci z głodu, beznadziejnością ratunku. A na korytarzu zamkowym leżał wyciągnięty trup wojewody, samotny, opuszczony, zapomniany przez sługi niewierne.
Było trzech braci: dwóch mądrych a jeden głupi. Może w rzeczywistości Grześ nie był tak głupi, jak to o nim szeroka wieść głosiła, ale Wicek i Wacek, choć się za mądrych uważali, złymi byli braćmi, bo nietylko, że ciągle śmieli się z głupiego Grzesia i jego wymowy szepleniącej, lecz i różne niegodziwe figle mu płatali, że Grześ ani zasnąć spokojnie nie mógł, ani obiadu zjeść, ani nawet Panu Bogu ze skupieniem się pomodlić. Nocką, zaledwie zachrapał w komorze, a już mu z pułapu woda na nos kapać zaczynała; nie mogąc sobie z tą kąpielą nieproszoną poradzić, do sieni się wybiera, ale zaledwie na progu stanął, jakieś licho w oczy mu piaskiem sypnęło, że obiema rękoma za łeb się chwycił; oczu nie przetarł jeszcze a tu wyciągnięty sznur drogę mu przeciął, a szpony jakieś za łydki chwyciły, szczypią, targają i rwą.
— Siła niecysta! — szeptał do siebie Grześ nieszczęśliwy, a źli bracia w kułak się śmieli i dalej wyprawiali harce swoje niegodziwe.
— Dlaczego wy, synaczkowie, tak mało ze mną przebywacie, a Grześ ciągle prawie? — pytał.
— Bo Wicek porządku w młynie, a ja w polu i winnicy pilnujemy — odpowiadał Wacek. — Grześ zaś, panie ojcze, do niczego jest, to może przesiadywać przy tobie i podlizywać się.
Co prawda, to starowina sam wszystkiego doglądał w młynie, w polu i w winnicy, przez Grzesia prowadzony, bo nogi mu już trzęsły się od starości, a że przygłuchy był, nieraz, gdy młyn nagle nierówno zaterkotał: »Co, panie kochany?« — pytał, myśląc, że go ktoś z boku zagabał, a że i wzrok mu nie dopisywał, to nieraz przydrożnemu słupowi się ukłonił, za księdza plebana go biorąc, a razu pewnego: — »Co słychać u pani dobrodziejki?« — srokatą krowę zapytał. To wszystko było prawdą, ale o podlizywaniu się Grzesia nic a nic nie wiedział.
Że człek wiekować na ziemi nie może, zamyślił był stary ojciec, za życia jeszcze swojego, by potem swarów żadnych nie było, majątek pomiędzy synów rozdzielić.
— Ty weźmiesz pólko, ty młynek, a Grześ winnicę — powiedział raz był.
— Nie da sobie z winnicą Grześ rady, panie ojcze — odpowiedzieli bracia.
— To młynek mu dam.
— Niedługo w ręku Grzesia mleć będzie — odparli.
— To pólko weźmie.
— I wnet zachwaści, panie ojcze, niezdara taki!
Starowina w głowę się podrapał, do Grzesia się zwrócił i rzekł:
— Cóż ty o tem wszystkiem myślisz, głuptasku?
— Das ociec, to wezmę, a nie das, toć wyrzekać i tak na ciebie nie bende — odrzekł Grześ.
— Pierwszy raz mądrze powiedział! — zawołali bracia uradowani.
Stary pokręcił głową.
— Mądrze czy nie mądrze — szepnął — tego nie wiem! ino wiem, że poczciwie.
Po chwili znów się ozwie:
— Trzeba, mili synaczkowie, żebyście o żeniaczce już pomyśleli.
— Ja jużem pomyślał — rzekł Wacek.
— Proszę, proszę!
— Upatrzyłem sobie pannę ze dworu. Białych i żółtych pieniędzy ma wbród.
— Patrzcie! patrzcie! — pokręcił głową starowina. — A ty? — do Wicka się zwrócił.
— Mnie pachnie, tatulu, wojewodzianka.
— Wodzianka? — spytał ojciec, przykładając dłoń do ucha — jaka? z porzeczek czy agrestu?
— Wo-je-wo-dziaanka, tatusiu! — krzyknął Wicek w ucho ojcowskie. — Nie widzita jej murowanego pałacu pod lasem? — dodał, palcem na puste pole wskazując.
— Pałac murowany?... Nieźle, nieźle! — mruknął stary. — A ty, Grzesiu? — spytał.
— Widzę tatulu, co mnie braciskowie ślicną królewnę zostawili.
— Ot głuptas! — krzyknęli obaj bracia.
— Ale mądrze powiedział — rzekł stary.
Zaniepokoili się jednak bracia. Kto wie, czy Grzesiowi królewna jaka w oko nie wpadła?... A trzeba wiedzieć, że ani Wacek panny ze dworu, ani Wicek wojewodzianki nie widzieli, tumanili jeno starego ojca ożenkiem bogatym, by prędzej módz wyłudzić od niego pólko, winnicę i młyn. Wzięli tedy Grzesia na stronę i o królewnę pytali, ale on im rzekł, że to tak jakoś z ich rozmowy wypadło. Poznali się bracia na żarciku głupiego Grzesia i mocno urazili się o to.
— Patrz, jaki mądral! — mruknęli do siebie.
Nazajutrz poszli do młyna i, usiadłszy nad łotokami, zaczęli przemyśliwać, jakąby to nową psotę mu wyrządzić?... Tysiąc konceptów do głowy im przychodziło, ale i ten zły i ten niedobry, bo choć mądrzy byli, nic takiego nie mogli wymyślić, czegoby już na biednym Grzesiu nie wypróbowali.
— Pokażmy mu królewnę piękną — rzucił nagle Wacek.
— A skąd ją wziąć? — Wicek spytał.
Wtem przed młyn wóz skrzypiący zajechał, z którego, stękając a kaszląc, wysiadła na ziemię baba stara.
— Jest królewna! — zawołał Wacek. — Ubierzem ją w złotą, papierową koronę; czerwoną chustę, niby płaszcz królewski, na ramiona zarzucimy, podbijemy płótnianką, w czarne ogonki malowaną, co Grześ za gronostaje weźmie, zamiast zaś berła, wsadzimy babie w łapę kijek, na kartofel nadziany.
— To ci koncept! — wykrzyknął uradowany Wicek — i wołać na babę zaczęli, by przyszła do nich.
Gdy bliżej jej się przypatrzyli, nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Łysa, stara, pokurczona, z garbem na plecach, z bielmem na oku, z nosem jak hak, bez zębów, wiedźma Łysogórska — i koniec!
— Cy to panice od młyna? — spytała szepleniąc.
— W sam raz połowica dla Grzela! — zaśmieli się bracia.
— Memu zmarło się latoś, jezeli panickowie o mego Grzela pytajom — westchnęła baba.
— A coście przywieźli do młyna? urodę waszą? — zaśmiał się Wacek.
— Nie zartujcie, panickowie, z babiny niescęśliwej, która kwatereckę ino zytka do zmełcia przywiezła.
— Nie żartujemy, babciu! — rzekł Wacek. — Ślicznotka z ciebie prawdziwa!
Baba się obruszyła.
— Ej, zartowniki, zartowniki paskudne!
— Nie żartowniki, jeno czarodzieje. Królowę zrobimy z ciebie, tylko ubierz się, babo, wedle gustu naszego i smaku, a damy ci i królewica, jak teraz złotych kilka na początek dajemy.
— Złotówecki! złotówecki! — zawołała uradowana baba.
Targ w targ i babula przekupić się dała. Zaraz ją po królewsku przebrano i do blizkiego lasu kazano iść, gdzie na przybycie Grzesia czekać miała pod drzewem umówionem; ale baba uparła się i wlazła w pień wierzby spróchniałej, gdzie, siedząc przykucnięta, do szalonego śmiechu pobudzała zbytników. Czy się poruszy, czy podskoczy: cha-cha-cha! rozlegało się po lesie, bo prawdę rzec, świat dotąd takiego czupiradła nie widział.
Przed zachodem słońca przyszli bracia do Grzesia i powiedzieli mu szeptem, że w lesie cudna czeka królewna na niego.
— A kpiłem, braciskowie? — odezwał sie Grześ uradowany.
Bracia w kułak prychnęli na samą myśl krotochwili spodziewanej.
Poszli tedy do lasu, do wiadomej wierzby się zbliżyli, z której zaraz siedząca tam baba wylazła i mizdrzyć się, a dygać, a drygać zaczęła do Grzesia. Co się ruszy, to bracia za boki się biorą a jęczą od śmiechu, Grześ zaś oczy wybałuszył i patrzy, patrzy, jakby oczarowany widowiskiem, wreszcie ręce jak do pacierza złożył i:
— Ślicności moje! — zawołał.
Wicek na ziemię się położył i nogami przebiera, taki nim śmiech szalony podrzuca; Wacek nie śmieje się, lecz już ryczy, jak wół, a Grześ oczu od baby oderwać nie może i szepce w zachwycie:
— Raju! maju! a tom-ci takiej piękności nie widział jesce!
I do gęby się wziął.
Tu już bracia wytrzymać nie mogli i tarzali się po ziemi od śmiechu, a Grześ w gębulę cmoka babulę i mówi:
— Uuu... miód!... miodek!... nad słodkościami słodkości!...
Wicek i Wacek wybiegli z lasu, oszaleli z radości, że im się krotochwila udała.
Nazajutrz, o tej samej godzinie, Grześ kapelusz na głowę nałożył i z izby się zabierał.
— A dokąd? — spytali zaraz Wicek i Wacek.
— Do wierzby, braciskowie! — odpowiedział.
Bracia w śmiech, ale Grześ na nic nie zważał i, jak opętany, pobiegł do lasu.
Na drugi dzień — to samo, to samo na trzeci, czwarty; aby jeno słoneczko ku zachodowi się zniżyło, czterema wołami Grzesia nie zatrzymać.
— Co mu jest? — spytał ojciec.
— W suchej wierzbie się zakochał, tatulu — odpowiedzieli niegodziwcy.
— A jak tam z twoją panną z dworu, Wacusiu?
— Jużem od niej złoty pierścionek otrzymał.
— A z twoją wojewodzianką, Wicusiu?
— Na zapowiedź już dałem.
— Czas mi już teraz o testamencie pomyśleć — rzekł ojciec.
— Czas, czas, tatusiu! bo ci lada dzień po synowej przywieziemy — zawołali uradowani bracia.
Tymczasem Grześ codziennie do lasu biegał. Deszcz nie deszcz, pioruny nie pioruny, nie skrewił babie swej ni razu, a bracia po dwa złote płacić jej musieli.
Nie podobało się to już braciom.
— Wacku! — rzekł Wicek.
— Co, Wicku? — Wacek zapytał.
— Trzeba przy drodze Grzesiowi stracha postawić, by do lasu nie chodził, bo za drogo nas ta baba kosztuje.
— Wiwat strach! — krzyknął Wacek.
Zrobili stracha, postawili w dołku przy drodze, którędy Grześ musiał przechodzić.
O zmierzchu, jak zwykle, Grześ wybrał się do lasku, a już piszczałkę wziął z sobą, widocznie, że babie grać będzie i śpiewać: »Rosła kalina z liściem szerokim...« Z Grzesiem Wicek i Wacek się wybrali.
Idą, zabawiają rozmową Grzesia, by nie odrazu stracha zobaczył. Aż oto, na zakręcie drogi, pod lasem, wedle cmentarza, Grześ zatchnął się nagle i stanął. To samo Wicek i Wacek zrobili. Grzesiowi włosy dębem się podniosły, a oczy na wierzch zaczęły wyłazić. Wtem za ramię Wacek go chwycił i rzucił w ucho:
— Źle z nami!... martwiec wstał z grobu! Tu przed cmentarzem spoczywa zbój zakazany, którego rozbroić może tylko muzyka śliczna. Ty ślicznie grasz, Grzesiu. Zagraj mu: »Rosła kalina« — a graj, dopóki z Wickiem nie wrócę i nie przyniosę wody święconej. Graj, bez ustanku graj! a z oczu upiora tego nie spuszczaj, bo śmierć czeka!
Grześ wytrzeszczone oczy utkwił w straszydło nieruchome, dudkę do ust przyłożył i zaczął »Kalinę« grać. Figlarze umknęli, śmiejąc się do rozpuku, a przez pola i niwy dzwoniła »Kalina o liściu szerokim«.
Przy młynie zatrzymali się, siedli nad łotokami, spuścili nogi ku wodzie i czekali zaciekawieni, co z tego będzie? Siedzą, słuchają, a Grześ gra i gra, coraz ciszej, melancholijniej, jakby sił już brakło biedakowi. Gwiazdy wyprysnęły, księżyc wzeszedł, już we wsi psy się uśpiły, a »Kalina« wciąż liście swoje rozwiewa, zmienione w dźwięki dudki Grzesiowej... Wreszcie rozwiała, i było cicho jak makiem siał.
Wicek i Wacek czekali na powrót Grzesia, który pewnikiem, nogi za pas założywszy, bieży już ku nim. Czekają godzinę, czekają dwie — Grzesia niema i niema. Zaniepokoili się tedy, idą... i cóż widzą?
Strach stoi nienaruszony, a koło niego leży Grześ. Dudka z dłoni omdlałej wypadła, a on śpi sobie w najlepsze. Snadź zmógł go sen przemożny i z nóg zwalił.
— Wacku! — rzekł Wicek. — Idź ty do lasu i powiedz babie, żeby już nie przychodziła po złotówki, a ja w stracha wlezę i zacznę ryczeć, jak wół. Grześ się obudzi i ruszy jak lis szczwany, a my o nowym figlu pomyślimy.
Jak rzekł, tak zrobił. Wacek do lasu dojść jeszcze nie zdążył, jak już wole ryczenie posłyszał; później: szast-prast!... i czyjś bieg przyśpieszony. Patrzy, a to pomyka Grześ, jeno nie do chaty ojcowej, lecz prosto do lasu, do wierzby swojej.
— Stój! stój! — zawołał Wacek. — A co tam o strachu twoim słychać?
— Oj, bracisku, bracisku! gdybyś ty był uwidział, tobyś się litował nade mną, taka okropność się działa. Gram-ci ja sobie, gram! a oka ze stracha nie spuscam, a on stoi, kieby martwy i ani ocyskami porusy. Widno, co jemu »Kalina« się spodobała i piekne granie moje. Ale mi palce posłuchu odmówiły a spać się tak zachciało, zem, jak drewno, rypnął na ziemię. Tedy pan strach, zły widno za to, co mu juz »Kaliny« nie gram, nuz ryceć, za boki mnie sarpać, a scypać, a tarmosić niemiłosiernie. Tedy mnie cierpliwości zabrakło. Jak odwinę prawicę a lunę w pysk — ten bęc o ziemię i tchu się niegodnego pozbył.
Wicek za łeb się chwycił.
— I cóżeś ty zrobił dobrego? — wrzasnął.
— Stracha zakatrupiłem!
— To Wacek był, nie strach żaden! — krzyknął Wicek
— O, la Boga! — zajęczał Grześ przestraszony. — I cemuześ mi o tem nie powiedział wceśniej, bracisku?
Skoczyli do rozstaju.
Wacek leżał w dołku, gdzie strach był wkopany, ale żyw był, jeno oba policzki spuchnięte miał niemiłosiernie. Wicek zaczął obmacywać stękającego Wacka, a Grześ spytał:
— Cy ty zyjes, bracisku?
— Dam ja ci! — wrzasnął Wacek, do przytomności przychodząc, i Wicka za Grzesia wziąwszy — bo Wicek go macał, a Grześ pytał — w pysk go zaraz. Tego nie lubił Wicek. Odpowiedział więc wnet, jak się należało, i poczęli się grzmocić, za czuby się wodzić, na nic już nie pamiętający. Przestraszony Grześ od jednego do drugiego biegał i wołał:
— Uspokójcie się, braciskowie serdecni!
Ale uspokoili się wtedy dopiero, gdy im oczyska tak popuchły, że brat brata nie widział. Wtedy Grześ wziął ich obu pod ramiona i do domu zaprowadził. Przestraszony ojciec ją pytać:
— Co z wami się stało, synaczkowie mili?
— To pscółki tak bracisków pokąsały — Grześ odpowiedział, nie chcąc zdradzić tajemnicy figlów braterskich.
Po tygodniu, gdy bracia wyzdrowieli, a stary ojciec zachorzał, wezwał synków do siebie i rzekł:
— Przeczytam wam testament, przy świadkach spisany, który uszanowany być ma. Ty, Wacku, który pannę ze dworu za żonę bierzesz, i ty, Wicku, który wojewodziankę zaślubiasz, do bogactw, jakie wam małżonki wasze przyniosą, niewiele-byście dodali ze spadku po mnie. To też wam, synaczkowie moi, nic nie zostawiam, a młynek, pólko i winnicę Grzesiowi zapisuję, który ani wojewodzianki ani panny ze dworu wziąć sobie nie potrafił.
— A królewna, tatusiu? — zawołał Grześ. — O! słysycie: tur-tur-tur! złota karoca jedzie a w niej ślicnotka moja.
Rzucą się bracia do okna. Patrzą. Dawny śmiech ich porywa i nadzieja, że ojciec rozfuka się na głupiego Grzesia za wybór podobny.
Zajechał wóz drabiniasty, skrzypiący, a z niego wysiada baba im znajoma, kaszle, stęka i do Grzesia się zbliża. Wicek i Wacek duszą się od śmiechu, a stary patrzy na wóz, przez kulasa ciągniony, i prawi:
— Karoca! złota karoca! a sześć koni ją ciągnie!
Przypatruje się babie kaszlącej i szepce:
— Śliczności! niczem różyczka przy niej, niczem lilijka i fijołek! a tak mówi, jakby na skrzypeczce grała!
Grześ zaś zwraca się do ojca i braci, i prawi:
— Zonecka moja!
Opadła chusta czerwona i korona papierowa, a zdumionym oczom braci pokazała się śliczna postać królewny; wóz w karocę się zmienił, koń-kulas w zaprząg paradny, a na dworze muzyka zabrzmiała, jakiej nikt dotąd jeszcze nie słyszał. Uradowany ojciec przytulił do piersi swojej Grzesia i śliczną synową, a do Wacka i Wicka zwrócił się i rzekł:
— Śpieszcie, synaczkowie!... ty po pannę ze dworu, a ty po wojewodziankę z murowanego pałacu. Trzy wesela wyprawię!
Wicek i Wacek nie ruszyli się krokiem, jeno sponsowieli ze wstydu i słowa wymówić nie mogli.
— Co wam, synaczkowie? — pyta ojciec.
— Ja za nich odpowiem — odezwała się królewna.
I zwróciła się z temi słowami do nich:
Złymi byliście braćmi,
Złymi byli synami,
Nie wiedzieliście o tem,
Że jest prawda nad wami;
Kto się jej sprzeniewierzy,
Dłoń obłudzie podaje:
Wstydem musi się oblać,
Z mędrca głupcem się staje!
Grześ krzywdy braci nie chciał. W królewskim zamieszkawszy pałacu, oddał im pólko, młyn i winnicę, tylko zmądrzał, czego wszystkim ludziom głupim życzę.
Po śmierci króla Wyspy Złotej, który o rok przeżył małżonkę swoją, została po nim, jako następczyni tronu, dziecinka kilkoletnia, imieniem Majka. Panowie radni byli mocno zakłopotani, kogo na tymczasowem wielkorządztwie posadzić, by i kraj podczas bezkrólewia nie ucierpiał i przyszła dziedziczka tronu krzywdy żadnej nie doznała. Uprzedzając narady panów, któreby może nie według jego myśli wypadły, zjechał natychmiast z licznym pocztem rycerzy brat nieboszczyka króla, pośpiesznie wojskiem swojem gród i stolicę obsadził, ogłaszając się regentem państwa i opiekunem sierotki. Nie w smak to poszło panom radnym, bo bez ich wiedzy i zgody dokonane zajęcie miasta niczem innem nie było, jak tylko bezprawiem srogiem, nasuwającem myśl o złych zamiarach regenta, ale sił nie mieli przeciwko gwałtownikowi wystąpić, on zaś zagroził karami strasznemi, jeśliby ktobądź woli się jego sprzeciwił. Na pozór zdawało się, że któż mógłby być lepszym opiekunem sieroty, jeżeli nie brat rodzony jej ojca? Ale stryj-regent zamyślał o tronie dla siebie, choć głośno mówił, że, jak tylko dziecina królewska do pełnych lat dojdzie, wnet z zajętego miejsca ustąpi, a prawą władczynię na tron ojcowski wprowadzi. Wierzono i nie wierzono tym obietnicom, pozostawiając czasowi ich spełnienie.
Tymczasem w głowie złego stryja inne wcale zamiary się snuły. Oddanymi sobie ludźmi malutką Majkę otoczył, szczególnie polecił ją pilnemu nadzorowi starego Justa, dworzanina swojego, człowieka bez czci i wiary, którego nic wzruszyć, nic rozczulić nie mogło.
Pod okiem więc tych ludzi wychowywała się dziecina królewska. Gdyby ją mógł ujrzeć który z panów radnych, tych dawnych przyjaciół i sług zmarłego króla, włosy-by mu na głowie powstały. Biedna królewna jak żebraczka wyglądała; najuboższe dziecko włościańskie w lepszej sukienczynie chodziło, niż ona, dziedziczka tronu. Jadło było źle uwarzone, że wielki głód tylko mógł zmusić do jego spożycia, a dawano tak mało, że nie wiem, czyby wróbel był z tej porcyi zadowolony. Widoczne było, że pan stryj głodem ją chciał zamorzyć, powolnym głodem, by później, w razie śmierci królewny, na karb choroby nieuleczalnej złożyć czyn swój zbrodniczy. Ale Opatrzność czuwała nad sierotką. Pomimo opuszczenia, samotności i strawy niezdrowej, królewna rosła i piękniała, a taka była cicha, spokojna, nie narzekająca na dolę swoją, że nawet Just stary, który nic i nikogo na świecie nie kochał, polubił Majkę i czasami kąski lepsze z kuchni królewskiej dla niej wykradał.
Razu pewnego usnął był stary Just pod drzewem w ogrodzie, upałem znużony. W pobliżu dwa duże mrowiska były, a on położył się w poprzek gościńca mrówczego i wielkie zamieszanie w regularnej komunikacyi tych stworzeń pracowitych wprowadził. Mrówki, widząc na drodze swojej górę taką olbrzymią, zaczęły włazić na nią i mścić się okrutnie. A nie były to małe, czarne mrówki, lecz duże, szare, które w lasach wilgotnych mieszkają i kąsają bardzo. Just spał twardo, ale co chwila to za ucho się chwytał, to palcem za kołnierzem drapał, to w pierś pięścią się walił. Widząc to, Majka podbiegła do starego, siadła przy nim i precz kąśliwe odganiała stworzenia, tak, że Just mógł wyspać się dobrze, żadnych rozpaczliwych ruchów już nie czyniąc. Gdy po przebudzeniu się dowiedział o tej troskliwej opiece Majki, nie mógł wyjść ze zdziwienia. Czuł, że nie zasłużył na jej dobroć, wiedział przecie, ile to złego jej był wyrządził, a ona zaopiekowała się nim, jak nikt dotąd w życiu, i choć paluszki od złych stworzeń skąsane miała, śmiała się wesoło, szczęśliwa, że stary Just nikomu innemu, jej tylko ten sen spokojny zawdzięczał.
Dobroć zwyciężyła. W oczach oprawcy zakręciły się łzy. Ucałował malutkie ręce królewny i w podarunku przyniósł jej harmonijkę o dźwiękach srebrnych, daną mu niegdyś przez wróżkę sławną, a mającą moc czarodziejską, ale tylko w rękach istot czystych.
— Weź to ode mnie, dziecino — rzekł. — W mojej dłoni ona gra tylko, w twojej — może cudu dokonać.
To też, gdy nakręciła Majka to czarodziejskie narzędzie i ciche, słodkie dźwięki rozlały się dookoła, wnet z drzew wierzchołków skoczyły ku królewnie wiewiórki wesołe; węże i żmije z nor swych wypełzły; frunęło ptactwo, i otoczyły ją zaraz wróble, czyżyki, kosy i sikory, a stary, posępny kruk z dalekiego pola przyleciał, naprzeciw Majki usiadł i w jej błękitne zapatrzył się oczy.
Odtąd było to jedyne towarzystwo, jakie otaczało królewnę. Zawiązała się pomiędzy nią a temi zwierzątkami przyjaźń szczera; kos gwizdał, wróble świergotały, terkotały czyżyki, wiewiórki tuliły się do piersi, węże owijały stopy, drobne ptactwo na ramionach siadało, a kruk rozumiał jej głos i na zawołanie przylatywał.
Nic o tem nie wiedziało otoczenie panującego regenta, on zaś sam nie dowiadywał się o sierotę, całą pieczę nad nią srogiemu Justowi poruczywszy. Codziennie spodziewał się wieści o chorobie i śmierci królewny, i stary Just go zawiadomił, że, choć sierota żyje, ale mizernieje z dnia na dzień i lada chwila pogrzebowym jękiem odezwą się dzwony kaplicy zamkowej.
Mówił tak, ale kłamał. W zbóju starym zbudziło się serce. Nikt go nie kochał, a Majka go pokochała dlatego właśnie, że nikt go nie kochał. Wiało od niej ciepło serdeczne, nazywała go dziadziem. Ach! jak on wdzięczny jej był za to ciepło i za tę nazwę.
Królewna doszła do lat pełnych. Panowie radni, zmęczeni złem panowaniem regenta, zwołali sejm walny i, trzymając się praw starodawnych, zażądali od brata nieboszczyka króla oddania tronu prawej jego właścicielce. Bunt się rodził, opór był trudny.
— Trzymacie się praw zmurszałych — rzekł do panów rady. — Dobrze! Ja wam także przypomnę prawa, choć zapomniane od wieków, że: każdy nowowstępujący na tron powinien wykazać się: z cierpliwości, odwagi i miłości. Przez te trzy próby przejść musi królewna wasza, inaczej tronu nie ustąpię!
Panowie radni musieli zgodzić się na to. Prawo, wymienione przez regenta, przestarzałe było, lecz nie zniesione. Do stryja należał też wybór prób, a on był pewny wygranej.
Nadszedł dzień niepokoju i trwogi. Ubrano sierotę w strój królewski i wprowadzono do jednej z sal zamku.
Po krótkiej przemowie o obowiązkach panującego stryj-regent wspomniał o próbach cnoty, przez które przejść musi każdy tronu dziedzic, i tak rzecz swoją kończył:
— Oto masz korzec maku, zmieszanego ze żwirem drobnym. Mak od piasku oddzielić musisz w przeciągu godziny jednej!
Zdrętwieli panowie, ale wyraz twarzy regenta był tak groźny, że głosu wydać nie śmieli. Wyszli wszyscy, zostawiając przez godzinę królewnę samą, która siadła na tronie i zapłakała głośno. Płacz jej posłyszał kruk i zaraz przyleciał, a ona mu o swojem nieszczęściu wnet opowiedziała, wskazując na kupę piasku, rozsypaną na podłodze kamiennej.
Kruk zerwał się, poleciał do ogrodów zamkowych, i królewna posłyszała głośne krakanie jego:
— Hej, na pomoc! na pomoc, szczygły, sikory, wróble i czyżyki!... Na pomoc królewnie naszej!... Kra-kra-kra!
Jak chmura, burzą gnana, wleciało ptactwo do komnaty zamkowej i wzięło się zaraz do roboty. Ziarnka maku pracowite dzióbki ptaszków wybierały z masy drobnego żwiru i składały osobno, a kruk krakał i nawoływał do pośpiechu. Nie upłynęła godzina, jak żmudna praca skończona już była.
O chwili naznaczonej wszedł regent ze zjadliwym uśmiechem na twarzy, a za nim panowie radni, drżący od niepokoju. Lecz wnet zmieniło się wszystko. Regent pobladł, a panowie do oklasku dłonie podnieśli: osobno leżał mak wybrany, piasek osobno. Daremno próbie sita poddano pracę królewny: w piasku jednego ziarnka nie znaleziono maku, w maku piasku nie było.
— Rad jestem z pośpiechu i cierpliwości — zgrzytnął regent — rad jestem!... A teraz próba odwagi!...
Skinął.
Pachołkowie wnieśli skrzynie, po której otwarciu jadowite wypełzły gady.
— Walcz z nimi! — rzekł stryj. — Za godzinę przyjdziem do ciebie.
Odchodząc, szepnął:
— Kosteczki tylko twoje zobaczym!
Gady wpatrzyły się w Majkę i wyprężyły się, jakby do skoku.
Wtem, zawieszona u pułapu przez Justa, słodkim, srebrzystym głosem odezwała się harmonijka czarodziejska, nakręcona przez niego na czas trwania próby. Gady zakołowały, na krętych podniosły ogonach i skamieniały w zachwycie.
Po godzinie wszedł regent z panami. Głowę miał pysznie wzniesioną, gdy panów przerażała groza spodziewanego widoku. Lecz stryj-regent. po przestąpieniu progu komnaty, zbladł nagle, a odetchnęły piersi panów. Otoczona kolumnami gadów nieruchomych, siedziała na tronie złotym królewna uśmiechnięta.
— Zwyciężyłaś raz drugi dyabelską siłą jakąś — mruknął niegodnik. — Teraz próba miłości, ostatnia próba!.. Chcemy dowodu takiej siły uczucia, jakiej świat jeszcze nie widział.
Panowie nie wiedzieli, jak z tego trudnego zadania królewna się wywiąże. Jedno wiadomem im było, że tyran, choćby i w tym wypadku przez Majkę był zwyciężony, dobrowolnie władzy się nie wyrzeknie. Zadanie było zbyt trudne, które miała podjąć królewna nieszczęśliwa.
Cisza. Biją serca... Okrutny tyran czeka dowodu miłości, jakiej świat jeszcze nie widział.
Aż oto Majka osuwa się do nóg stryjowskich, obejmuje kolana jego i tak powie:
— Kocham ciebie, stryju! niekłamaną miłością kocham ciebie, bracie mojego ojca!... a jako dowód prawdy słów moich: zrzekam się tronu i władzy nęcącego uroku.
Nie wytrzymało tej próby podłe serce tyrana, za małe było na wielkość ofiarowanego uczucia... Zalała je fala krwi, nabrzmiało, zatrzymało się... i pękło.
Prawa dziedziczka tronu do rąk swoich królewskie berło wzięła z wielką radością ludu Złotej Wyspy i moją zarazem.
Nad wielką rzeką, na wyniosłej górze, w zamku najeżonym wieżami, mieszkał rycerz o sile tak wielkiej, że mógłby z niedźwiedziem się borykać, a tura za rogi wziąć i, poigrawszy z nim trochę, na ziemię zwalić. Wiedzieli o tem wszyscy: król i witezie, rycerze i panie i panny, bo za młodzieńczych jeszcze lat swoich, kiedy na zamku królewskim służbę sprawował, na igrzyskach rycerskich liść laurowy przypadał mu zawsze. Słysząc o tem, przybywali harcownicy z krain dalekich, chcąc mu ten wieniec chluby odebrać, ale nie udawało się to im wcale: w starciu się na kopie, przy pierwszem spotkaniu się zaraz, pierwszego zapaśnika z siodła wyrzucił, i ten, spadając na ziemię, kark sobie skręcił; drugiemu żelazną przyłbicę rozbił i oko wyłupił; trzeciemu rękę ze stawów wysadził i wszystkie żebra połamał; czwarty zaś, jak zarył się w piasek, tak trzy dni leżał, dopóki kopacze grodowi, dniami i nocami pracując, nie wydobyli nieszczęśliwca, stłuczonego jak garnek gliniany. W walce na miecze, w której zadaniem było uszu nadciąć, wątroby utrącić, bez nadwerężenia innych części ciała, nie gorzej mu się udawało; żeby zaś do uszu czy wątroby rycerskiej się dobrać, potrzeba było wpierw strzaskać zbroję żelazną, miecz z rąk wytrącić, na ziemię zwalić, kolanem pierś przydusić i dopiero dżgać, co się zmieści. Doskonale król i dwór jego bawili się na igrzyskach podobnych; najpiękniejsze dziewice wieńczyły czoło zwycięzcy, przypinały szarfy złociste, a król jegomość, przy surm śpiewie i armat huku, puhar wina słodkiego wypijał. Na chrzcie rycerskim dano mu imię: »Niepokonany«, król zaś odezwał się do chrześniaka:
— Czem-że będziesz, gdy dojdziesz do lat męskich?!...
»Niepokonany«, który już tyle kości połamał, tyle oczu i zębów powybijał, wątrób utrącił i zakatrupił niejednego, miał dopiero lat ośmnaście niespełna. Słuszny więc był okrzyk królewski: »Czem-że będziesz, gdy dojdziesz do lat męskich?!«
Król mu dał prawo przestępowania progów pałacu swojego o każdej dnia porze; rycerze usuwali się przed nim, nizkim go ukłonem witając, tłum zaś pospolity uciekał, co sił starczyło, i tylko z za płotu, to tu, to tam patrzyły oczy ciekawe na dzielnego rycerza, który, za boki się wziąwszy, a nos zadarłszy do góry, przechodził ulice miasta. Jeżeli spotkał jakiego kulasa, ślepca, beznogiego lub bezrękiego, pewnikiem był to z igrzysk rycerskich przeciwnik; jeżeli niewiastę młodą w ciężkiej żałobie zobaczył, on to niezawodnie męża jej do mogiłki włożył; jeżeli gdziebądź dzieciaki nieboszczyka tatusia wspominają, toć »Niepokonanemu« te zawdzięczają wspomnienia. Niewiasty tylko nie bały się »Niepokonanego« i rade były w jego towarzystwie przebywać. To też on czas spędzał z niemi, na gitarze grał, śpiewał: »Wlazł kotek na płotek« i w kłębuszki jedwabną nić motał.
Dzielny rycerz szedł w lata. Król go pieścił, rycerze ubiegali się o przyjaźń, dziewice trefiły włos, tłum pospolity uciekał. Wróże i wróżki przepowiadali mu przyszłość świetną, że:
Pół świata zawojuje,
Dużo ludzi pomorduje,
Bać się będą go zwierzęta,
Krzyczeć przez sen niemowlęta.
»I, rycerzu nasz, bądź pewien,
»Że najpiękniejsza z królewien,
»Nie władnąca wcale sobą,
»Do ołtarza pójdzie z tobą«.
Ale — o, dziwo! — im bardziej »Niepokonany« ;zbliżał się do lat męskich, im niżej mu się kłaniali rycerze i nie rycerze, a coraz słodsze uśmiechy królewne przesyłały, tem bardziej unikał on tych uśmiechów, z rycerzami nie rad był się spotykać, a podczas igrzysk zaszywał się między spódnice i — to igłą dłoń sobie rozpruł, to oczy proszkiem gryzącym zasypał. Doszło do tego nawet, że gdy pewien książę zamorski stanął był w szrankach turniejowych i rękawicę mu rzucił, on pobladł bardzo, rękawicy rzuconej nie podniósł i wymknął się cichaczem z pola popisów rycerskich.
Oburzenie i zdziwienie było niemałe.
— Tchórz! — krzyknął książę i uciekającemu drogę zabiegł.
Ale »Niepokonany« wyminął go szybko, dając ostrogę w bok koniowi.
— Boisz się? — zawołał książę.
— Boję się — odpowiedział »Niepokonany« i uciekł do zamku swojego.
Zagrzmiały surmy i trąby, i wyrok królewski ogłosił zwycięzcą księcia zamorskiego, a król jegomość wnet wysłał posłów swoich do niepokonanego dotąd rycerza z groźbą srogą, że: jeżeli nie stawi się natychmiast na polu turniejowem i dobrej sławy swojej nie poprawi — rozkazuje: wręczyć posłowi metrykę chrztu rycerskiego, dary wszystkie, otrzymane niegdyś z rąk królewskich, przytem o mil sto okrążać dworzec królewski.
»Niepokonany« pokornie przyjął posła, metrykę wręczył, dary oddał i obiecał panu miłościwemu o mil sto dworzec jego objeżdżać.
Było we zwyczaju w czasach dawnych, że gdy na gościńcu publicznym choćby dwóch tylko rycerzy się spotkało, zaraz jeden drugiemu drogę zajechał, storcem stanął, obraźliwe słówko powiedział, czego następstwem było wydobycie mieczów i szast-prast! gdzie los zdarzył, byleby krew rycerska popłynęła. Dawniej nikt nie zajeżdżał drogi »Niepokonanemu«: każdy, spostrzegłszy go już zdaleka, jak ducha złego omijał; teraz nie wiedziano, jakby, w razie spotkania się z nim, postąpić należało.
Ale oto los zdarzył, że ten, to ów rycerz zetknął się z »Niepokonanym«. Nie chcąc boju z nim wszczynać przez pamięć na dawne czasy, w pół drogi się zatrzymał i już po czapkę sięgał, gdy nagle »Niepokonany« konia zawrócił i jak wiatr pierzchnął. Wtedy ów rycerz czapkę swoją poza uszy nasunął i wołać począł:
— Hej, stój, panie czmychaczu!
Ale »Niepokonany« nie obejrzał się nawet, jeno zmiatał, jakby sto wilków za nim gnało.
Od tej chwili wszyscy zaczęli odwagi nabierać i — choć z lekkiem trzęsieniem się łydek — sami mu drogę zajeżdżać. Pewien rycerz, krzyknąwszy: »Broń się!«, miecz zaraz wyciągnął i groził już głowie »Niepokonanego«, ale ten, miasto orężem się zasłonić, gołą zasłonił się ręką, co, oczywiście, powstrzymało napastnika. Schował więc miecz, a głową kręcąc, rzucił drwiąco:
— Boisz się?
— Boję — odpowiedział »Niepokonany« i dał nura.
Inny znów spotkał się z nim w karczmie przydrożnej. »Niepokonany«, widocznie obawiając się zwady, udał, że go nie widzi, i plecyma się odwrócił. Obrażony rycerz chwycił za czekan, u pasa wiszący, i straszny nim cios miał zadać, gdy »Niepokonany«, zamiast po miecz sięgnąć, porwał ogromny stół dębowy i nim, niby tarczą, się osłonił. Czekan grzmotnął w deski i pękł na dwoje, stół runął na ziemię, a »Niepokonany« znikł, jak kamfora.
Teraz dopiero przestały już zupełnie trząść się łydki rycerzom. Rzetelnej nabrali odwagi i głośno drwić a kpić z »Niepokonanego« zaczęli, że ten nigdzie pokazać się nie mógł i przestał z zamku swojego na świat Boży wychodzić.
Taka zmiana w dzielnym niegdyś rycerzu ciekawością napełniła serca ludzkie. Co się stało »Niepokonanemu«, że unika walk turniejowych, spotkań z rycerzami, a już nikt z żywych nie słyszał, by kiedybądź kupca jakiego na drodze złupił, co każdy z rycerzy robił? — Rada w radę postanowili wysłać do »Niepokonanego« kogoś ze swoich, by dowiedział się o przyczynie tej zmiany. Ale tym razem opuściła odwaga rycerzy. »Niepokonany« sił nie stracił: przekonał ich o tem podniesiony w karczmie stół dębowy, którego trzech chłopów unieść nie mogło. Iść?... a nuż »Niepokonany« mścić się zechce za obelg i drwin tyle, i ławą grzmotnie w posła niefortunnego?... Ten więc brakiem czasu, ten febrą, która go nagle chwyciła, ten takiem lub owakiem zajęciem się wytłómaczył.
Co robić?
Aha!
Bezpieczniej będzie dla nich, a trochę ubliżająco dla rycerza, gdy dziadka kościelnego wyślą.
Tak też zrobili.
Dziadek poszedł i dziwną wiadomość im przyniósł. Oto wiedźma stara, gdy »Niepokonany« usnął raz był w sadzie wiśniowym, serce rycerskie wyjęła mu z piersi, a zajęcze włożyła.
Co za radość! teraz »Niepokonanemu« można finfę w nos puszczać, a on tylko omykiem kiwnie i umknie. Ale snadź była i wiedźma druga, która go skarbem jakimś obdarzyła. Gdy nędza, choroby i inne nieszczęścia nawiedzały lud, rycerzom podwładny, u »Niepokonanego« sioła bogactwem kwitnęły, kmiece chałupy śnieżyły się wśród drzew wiśniowych, wesoła nuta kosiarzy i żniwiarzy rozbrzmiewała na niwach i polach plennych, w innych zaś dobrach rycerskich głód, smutek i opuszczenie!... A niech się tam cieszy z chłopów bogactwa i niech nawet z kmieciówną się ożeni, rycerzowi o sercu zajęczem nikt z herbownych ręki nie poda.
W państwie króla był spokój, codziennie niemal na dworcu odbywały się igrzyska, gdzie łamały się kosteczki rycerzy i zęby wylatywały, dobrowolnie — panom, niedobrowolnie — służbie. Wszyscy weseli byli — jedna królewna smutna. Zapytana przez króla-ojca o smutku przyczynę, rzekła ze łzami:
— Kochałam rycerza dzielnego, a zła wróżka wyjęła mu z piersi lwie serce a zajęcze włożyła.
Starali się o rękę pięknej królewny hrabiowie i baronowie, książę zamorski swatów przysyłał, ale ona: nie i nie!
Król turniej wspaniały wydał, do »Niepokonanego« list zapraszający napisał; królewna dopisek zrobiła: »Przyjdź a popraw się!« — lecz ten odpowiedział:
— Boję się krwi, boję się mieczów dobytych.
Królewna zapłakała, później śmiać się zaczęła, a później... oddała rękę księciu zamorskiemu.
Aż oto wielka wojna wybuchła. Siedmiu królów wypowiedziało bój śmiertelny. Do zamku ściągali rycerze ze zbrojnymi zaciągami swoimi. Tylko do »Niepokonanego« nie doszło zawołanie królewskie: mąż o sercu zajęczem na nic się nie przyda, zresztą odebrano mu pas rycerski, miecz i ostrogę, a kądziel posłano.
Bój rozgorzał.
Grzmiały trąby od świtu do nocy.
Bitwy po bitwach następowały... a wszystkie przegrane. Tysiące rycerzy trupami pola zawaliły, tysiące wróg okuł w kajdany i zastępy zwycięskie pod same mury stolicy przywiódł. Co ma znękany król zrobić teraz z niewielką garstką wojowników, skupionych przy nim?... Gród poddać czy walczyć do ostatniej kropli krwi?... Zginąć czy iść w jarzmo niewoli?
Zebrało się mężów stu, najdzielniejszych, najmożniejszych. Zeszli się w komnacie podziemnej królewskiego pałacu na naradę ostatnią. W prawicach miecze żelazne, hełmy spuszczone na głowach, zmieniony głos nawet, ażeby jeden drugiego nie poznał, gdy z czyichbądź ust wypadnie słowo:
— Poddać się!
Chyba, że wszyscy będą mieli myśl jednaką; wtedy bez sromu hełmy odkryją i ugną przed nowym królem kolana.
Komnata duża — w komnacie mrok. Płoną czerwone pochodnie, czarny dym w kłęby się wije. Stu mężów siedzi przy stole i oczekuje znaku. Głosować mają gałkami: czarne — za poddaniem się, za walką i śmiercią — białe. Hasłem do rzucania ma być uderzenie północy przez zegar królewski. Za karmazynową kotarą, w loży swojej, siedzą król i królewna.
Milczenie — cisza.
Cyka wahadło zegarowe, wskazówka posuwa się powoli, ale wciąż naprzód i naprzód!
Groza! strach!...
Dochodzi północ...
Czas, czas losy rzucać...
Zegar cyknął i uderzył.
Głucho dzwoni tarcza miedziana, na którą padają gałki. Upadła jedna, druga, pięćdziesiąta i dziewięćdziesiąta dziewiąta...
Wszystkie czarne!
Piersi odetchnęły swobodniej. Nikt w oczy rycerzy nie rzuci obelżywem słowem podłości — bo wszyscy podli!...
Tarcza znów brzękła, brzękła po raz ostatni... Padła na stos czarny gałka biała.
Poruszyli się mężowie. Srom i gniew pali im policzki za bezczelną śmiałość rycerza, który, ostatnim będąc, białą gałkę rzucił.
— Ktoś ty, zuchwalcze? — krzyknęli oburzeni.
— Zajęcze serce — odpowiedział rycerz, hełm odkrywając.
— Więc idź i walcz! — ryknęli.
— Idź i zgiń! — zawył książę zamorski.
— Idź i zwyciężaj! — zadzwonił głos niewieści, królewny niegdyś, dziś pana zamorskiego małżonki.
»Niepokonany« skłonił się i wyszedł.
Cisza... przerażająca cisza...
Ha! co to?
Szczęk mieczów słychać, rżenie rumaków, szum, jakby burzy dalekiej, huk, jakby bicie piorunów. Ziemia drży, drgają posady gmachu królewskiego; gwar, zamęt, straszliwe sił jakichś mocowanie się.
Wtem trąby ryknęły, surmy zagrzmiały pieśń tryumfu... ale — czyjego tryumfu?
Nie sposób stać i czekać końca świata. Opuszczają podziemia wiecownicy, poprzedza ich królewna. Wybiegają na gród... Patrzą — i oczom nie wierzą.
»Niepokonany« rozgromił pułki królów siedmiu; porwał za sobą rycerzy wahających się i wyparł z granic ojczyznny swojej wojska najezdników. Sto tysięcy trupa położył, sto tysięcy jeńców w kajdany zakuł i, krwią oblany, ranami usiany, staje przed tronem króla i tłumu zdziwionego.
— Co to znaczy, co to znaczy, rycerzu mój? — król pyta, zgarniając pod stopy swoje sztandary zdobyte. — Ileż to ty serc masz w piersi swojej?
— Jedno tylko, królu mój miłościwy — odpowiedział »Niepokonany« — o nazwach tylko dwóch. Zajęcze — gdy idzie o gruchotanie kości w turniejach głupich lub ograbienie kupców niewinnych; lwie — gdy o wolność ojczyzny chodzi i chwałę mojego narodu. Rzekłeś ongi: »Czemże on będzie, gdy dojdzie lat męskich?« Dziś widzisz, królu, czem jestem!
Ogromny okrzyk się podniósł. Zrozumieli teraz, na czem polega rycerskość prawdziwa, a żona księcia zamorskiego, królewna niegdyś, trzy dni i trzy noce nie mogła się w płaczu utulić, dnia czwartego z żalu umarła, a umierając, przywołała rycerza niepokonanego do siebie i rzekła:
— Naucz synów moich, jak marnej chluby unikać, jak za ojczyznę ginąć.
Na skraju wsi, w chałupie napół rozwalonej mieszkała wdowa bardzo uboga z dwiema córkami, Białką i Śpiewną. Obie były tak piękne, że wieść o ich urodzie za siedm gór, za mórz siedm pobiegła, nawet na dworze królewskim zagadano o czarujących córkach wdowy, a niejeden z rycerzy chciał zaraz w podróż wyruszyć i w zaloty do pięknych dziewcząt się puścić, nie lękając się odkosza, gdyby którabądź z nich sercem jego zawładła. Król nie rad był pozbywać się rycerstwa, bo o wielkiej wojnie zamyślał, zresztą nie bardzo wieściom onym wierzył, wysłał więc posłów zaufanych, by rzecz całą na miejscu sprawdzili i podobizny Białki i Śpiewnej przywieźli.
Długo, długo nie wracali rycerze: widocznie, że dobrze im się tam działo. Ale i przeciwnie być mogło: Białka i Śpiewna, pewne piękności swojej, może przebierają, jak wróble w maku, a rozkochani wojacy rozwiązują nici splątane, w powietrzu rozbierają kapłony i serenady śpiewają. Bądź co bądź, ta ich przedłużająca się gościna podrażniła pięknego króla, że niecierpliwić się trochę i fukać zaczął.
— Piesiu! — do błazna raz się zwrócił. — Wiesz, co mi się roi?
— Wiem, miłościwy panie!
— Jakim sposobem?
— Bo nasze myśli niedaleko od siebie odchodzą.
— Ciekawym! — król się zaśmiał.
— Chce się waszej królewskiej mości do córeczek wdowy pojechać.
— Zgadłeś! — zawołał uradowany młodzieniec.
— Udamy się więc razem — rzekł Pieś — tylko przemienić się musimy: ja — królem, a wasza wysokość — błaznem zostanie.
— Ot, koncept! — oburzył się trochę młody władca.
— Wielkiej różnicy nie będzie — uśmiechnął się błazen.
— Nie, tego nie zrobię! Ty sobie, jeżeli chcesz, królem zostań, ja zaś wieśniaczą wezmę sukmankę i Bartkiem się nazwę.
— Jak wola! — mruknął Pieś. — Jeno może być wypadek brzydki.
— Jaki? — spytał król-Bartek.
— Król, choćby garbaty był, jak ja, i niby brzydki, jak ja, zawsze przed Bartkiem pierwszeństwo mieć będzie. A tymczasem, kto wie?... może waszej wysokości Śpiewna lub Białka się podoba.
Młody pan zaniepokoił się.
— Tem lepiej! — rzekł po chwili... i szeptem dokończył:
— Nie oszuka się serce, jeżeli szczerze pokocha.
Ruszyli w podróż.
Tymczasem w chacie wdowinej gwarno, jak w ulu. Ten grajków, tamten wędrujących śpiewaków sprowadza; huczą bębny, dzwonią harfy, skrzypki zawodzą, uboga chatyna zmieniła się w jakieś narzędzie śpiewne, a mai się od kwiecia i zieleni, niby na Zielone Świątki przebrana. Hulają rycerze, skaczą dziewczęta, piosnka za piosnką goni, żart za żartem. Z ucha do ucha biały czepiec jeździ na siwych włosach matki-wdowy, taka ją radość rozsadza.
Ze wszystkich jednak młodzieńców tylko Przegoń wpadł w oko Białki. Śpiewna żadnego z nich dotąd nie wybrała. Nie przydały się namowy matki, docinki starszej siostry: nie rozbudziło się jeszcze serduszko w piersi dziewczyny, a, nie kochając, sprzedać się, najbogatszemu nawet rycerzowi, nie chciała. Tymczasem odbyły się zrękowiny Białki z Przegoniem i szyto już suknię ślubną, na którą pięknego jedwabiu Przegoń dostarczył. O klejnotach już nie mówić — garncami zbieraj! Białka nie posiadała się z radości, cieszyła się z powodzenia, na młodszą siostrę zaczęła z góry patrzeć, a zbiedzoną matkę pocieszała słowami zgryźliwemi:
— Nie trwóż się, matka! Śpiewna na królewica czeka... Zmądrzeje, gdy rutkę siać zacznie, a wtedy ja, będąc już żoną Przegonia, choćby o organistę postaram się dla niej. Znajdę też i dla ciebie kącik stosowny, pani matko!
Ścisnęło się serce matki, ale cóż jej odpowiedzieć mogła?
Aż oto dnia pewnego pozłocista karoca zatoczyła się przed dwór wdowy. Wszystkie trzy kobiety skoczyły do okna, a Białka krzyknęła:
— Król przyjechał!
Ogromny rumor w chatce się zrobił. Stara do kuchni podreptała, by choć perliczkę królowi jegomości przygotować, Białka za zwierciadło i grzebień chwyciła, a zwracając się do siostry, zawołała rozkazująco prawie:
— Tylko ty mi się nie waż do króla zębów szczerzyć!
Śpiewna zatrzymała się zdumiona.
— Słyszysz? — krzyknęła Białka.
— Słyszę, ale... nie rozumiem.
— Nie rozumiesz... ty nie rozumiesz!
— Bo... jakże — zaczęła Śpiewna.
— Nie waż mi się do króla zębów szczerzyć!...
— A cóż ciebie może obchodzić król, gdy masz Przegonia?
— Mam czy nie mam, to tobie nic do tego! — burknęła Białka. — A ty posłuchaj rady mojej, bo... zobaczysz!...
Król jegomość nie odznaczał się pięknością. Brzydki był, podstarzały, prawą łopatkę miał wyższą od lewej i kulał trochę, ale to wszystko pokrywała korona złota, osłaniał płaszcz karmazynowy, wyrównywała suknia, bogato perłami szyta. Zobaczywszy siostry, odrazu do nich cholewki smalić zaczął, królewskie dary do stópek złożył i grzecznostkami obsypał, ale Śpiewna wymówiła się od podarunków i tylko białą różę wzięła, którą zaraz ozdobiła warkocz swój złoty.
— Jaki on piękny! — szepnęła Białka.
— Jaki on śmieszny! — odpowiedziała Śpiewna.
Gniewnym wzrokiem przeszyła ją Białka.
Pomiędzy licznymi dworzanami króla był młody a piękny pachołek, Bartkiem zwany. Oczy Śpiewnej spotkały się ze spojrzeniem młodzieńca, który, olśniony pięknością dziewczyny, długo oczu swoich z niej nie spuszczał i, gdy król Białce klejnoty ofiarowywał, on zbliżył się do Śpiewnej i rzekł:
— Bogactwem mojem jest ta fujarka. Gra pięknie i przyjdzie czas, że ja ci wydobytą z niej pieśń podaruję.
Śpiewna, stojąca w progu izby, jak róża spłonęła, a Białka, spostrzegłszy to, złośliwie siostrze rzuciła w ucho:
— W sam raz dla ciebie mąż, a od króla mi wara!
— A Przegoń? — powtórzyła Śpiewna.
— Odstępuję go tobie — rzuciła Białka.
Przegoń nie widział króla, lecz dowiedział się o jego przybyciu i że narzeczoną mu zbałamucił. Chciał rozmówić się z Białką, ale ona, zajęta gościem swoim, który przesadzał się w grzecznościach i złote góry obiecywał, widzieć go nie chciała. Usunął się więc na czas pewien od niewiernej i czekał, co czas przyniesie.
Pewnej nocy — a noc była księżycowa, wonna, upajająca — pod oknem świetlicy, gdzie obie siostry spały, dały się słyszeć dźwięki gitary i śpiew.
— Król! — szepnęła Białka i skoczyła do okna.
A król śpiewał:
Wydmucham tobie ze mgły pałace,
Za uśmiech każdy złotem zapłacę,
O twoich marząc wygodach.
Utrefisz włosy, ubielisz lica,
I chodzić będziesz, niby pawica,
W moich królewskich ogrodach.
— Słyszysz? słyszysz? — zwróciła się Białka do Śpiewnej — tak śpiewa król!
Wtem pod oknem odezwała się fujarka wiejska. Białka wychyliła się przez okno i zobaczyła Bartka, przebranego w strój błazeński, a widząc siostrę, poruszoną rzewną nutą fujarki, do rozpuku śmiać się zaczęła.
Ty nie idź do mnie w sztucznych warkoczach,
Tylko z miłością w błękitnych oczach,
Co drugą miłość zrozumie;
Niech cię królewska szata nie wzrusza,
Jeśli w niej błazna kryje się dusza,
Dusza, co kochać nie umie!...
— To śpiewa Bartek! — zawołała Śpiewna.
— Cha-cha-cha! — dzwonił zjadliwy śmiech Białki.
Wychyliła się przez okno i rzuciła w noc głuchą:
— A przepędź tego błazna, królu mój miłościwy, który miał śmiałość pieśń ci przerwać i urągać duszy twojej królewskiej, a przepędź go, bo kradnie nam noc tak cudną!
— Srożej go ukarzę, niż myślisz — zabrzmiała odpowiedź — bo jutro na ślubnym kobiercu z siostrą twoją stanie!
— A my kiedy? — spytała Białka.
— Choćby zaraz... Przyjdź do mnie!...
Białka skoczyła przez okno, i oko w oko spotkała się... z Przegoniem.
— Co tu robisz? — rzuciła, wyprostowując się dumnie.
— Przyszedłem szczęścia ci życzyć z tym... błaznem królewskim — odpowiedział Przegoń, na Piesia wskazując.
— Co? co? — wybełkotała Białka, przerażonemi oczyma patrząc na strój guzmański, niby króla.
A z świetlicy, gdzie Śpiewna została, zadzwoniła fletnia Bartkowa, a później śpiew:
Trudno jest znaleźć szczere kochanie
Przy szat nęcącej purpurze:
Niepewność w sercu zawsze zostanie,
Choć wszystkie zerwałbyś róże.
Krzywiznę pleców, uczuć brzydotę,
Zapadłych oczu blask chory
Pokryją zawsze brzękadła złote,
Sztucznie dobrane kolory.
Król — chciałem serca, błazen — chciał śmiechu,
Nikt tu z nas szkody nie zazna!
Błazen królewski strój wziął w pośpiechu,
Król w suknię ubrał się błazna.
Płacz teraz, dziewko, po złudnej stracie,
A zrozum te słowa wieszcze:
Że się nie sądzi ludzi po szacie,
Że serce, dusza jest jeszcze!
Zajechała złota karoca, błysnęło pochodni tysiąc, tysiąc rycerzy z Przegoniem na czele otoczyło pojazd królewski, w którym Śpiewna z drużkami usiadła i na ucztę weselną do królewskiego udała się zamku. Cieszyła się matka stara ze szczęścia Śpiewnej, bolała nad opuszczeniem Białki, która szesnaście grządek rutą obsiała, nim za starego organistę za mąż wyszła.
Zebrało się ludu dużo na naradę do księdza proboszcza aby, po rozpatrzeniu sprawy całej i mądrym namyśle, nie już jako tako do ładu dojść z panią Komnacką, ale całą sprawę raz z nią zakończyć. Była to baba, jak organista mówił: z piekła rodem. Niech gdziebądź plotka się jaka urodzi, to ona ją wykołysze, wyniańczy i taką niestworę z niej zrobi, że mąż żonę kijem obije, syn przeciw rodzicielowi stanie, córka z matką się pokłóci, rodzeni poswarzą się bracia, a przyjaciele najlepsi, jak wilki złe, bokiem spojrzą na siebie; w najspokojniejszej wsi zakotłuje się zaraz, jak war w garnku, byleby pani Komnacka wrota jej przestąpiła, nawet ksiądz proboszcz rozfukał się raz był okrutnie na dławidudę swojego, gdy pani Komnacka drogę mu przeszła, a on nie miał wody święconej pod ręką. Ni perswazye gospodarzy statecznych, ni mądre księdza kazania nie wpływały na babę-jędzę, która wszędzie nos swój musiała wsadzić, najzgodniejsze małżeństwo pokłócić, najbardziej kochającą się rodzinę poróżnić. Aby dzień zaświtał, już jedną i drugą sąsiadkę łapie ta baba utrapiona i szuszu, to tej, to tej na ucho, miele ozorem, niczem młyn amerykański.
— Wiesz, kumciu?
— Nie wiem.
— To słuchaj...
Albo:
— Kumciu, wiesz?
— Wiem!
— To posłuchaj...
A że człek ciekaw jest zawsze, więc ucha nastawia, a baba trzepie i trzepie, dopóki nie postawi na swojem i nie podniesie na nogi wsi całej. Wszczyna się rwetes, klątwy, bójki, połajanki: ty taki, ty owaki! ty taka, ty owaka! a baba dolewa oliwy do ognia i szasta się, jak miotła, po kątach wszystkich, tylko że śmiecia nie wyrzuca, lecz coraz więcej go przysparza. Wiedźma nie wiedźma, bies nie bies! ale tak ludziom dokuczyła, że postanowili ład nakoniec z nią zrobić i rzecz całą w wielkiej tajemnicy przeprowadzić.
Tajemnica przed panią Komnacką?... to ci gadanie!
Zebrali się w lesie, a każdy ciupasem na umówioną polankę przydybał, lecz wnet i pani Komnacka się zjawiła; zgromadzili się przed północką w pustej oborze dziedzica, a już w progu przywitała ich wiedźma; do starej pod lasem rudery się wsunęli, drzwi zaparli, okna wszystkie zatkali — nic to nie pomogło: pani Komnacka przez komin się wsunęła i niby wiecownica zaraz na ławie siadła.
Rozpacz ogarnęła wszystkich.
Organista zaproponował spławić babę i jeżeliby na dno rzeki nie poszła, na stosie spalić, ale ksiądz proboszcz dwukrotnie: nie wypada! powiedział, i raz jeszcze do sumienia pani Komnackiej przemówił. Wiedział, że nic z tego nie będzie, lecz może ją się uprosi, ubłaga, wszyscy zaś byli gotowi do ofiary największej, aby raz wreszcie pozbyć się obrazy boskiej i spokój mieć.
Zerwali ze schadzkami. Narada, to narada!... Niech na niej i pani Komnacka się znajdzie i raz się już dowie, jako ludziom wszystkim obrzydła, co zamierzają uczynić i jakie może nieszczęście ją spotkać, albo: jeżeli groźby i prośby na nic, to jakiej zapłaty zażąda, by raz wreszcie ustatkować się zechciała.
Zebrali się tedy u księdza proboszcza i panią Komnacka poprosili. Przyszła, a jakże! w biały czepiec ubrana, w spódnicy szeleszczącej, z zawieszonymi koralami na szyi pomarszczonej a żółtej, jak wosk. Nikt przy niej siedzieć nie chciał, bo stara wiedźma tabaki zażywała i pchała ją w nos garściami całemi, a było w co pchać, bo nos był, niczem puzdro dziedzica, gdzie grosze po dobrym urodzaju sypał. Przy proboszczu zajął miejsce organista, który także miał nos duży i czerwony, jeno od gorzałki. Po drugiej stronie księdza gospodarze zasiedli, dalej gospodynie, dziewuchy i parobczaki, między którymi Jontek przewodził, chłop na schwał, do tańca i do różańca, że uśmiechały się do niego dziewoje, a gospodarze, mające córki na wydaniu, mówili: »Gdyby to Jontek chciał a wziął ciebie, Basiu czy Kasiu!« — Ale Jontek upornie się trzymał, wiedząc, że straty żadnej nie poniesie i najpiękniejszą dziewuchę weźmie, gdy zechce. Usiadł tedy za stołem, wąsiki kręci i patrzy i widzi, jako się do niego wszystkie usta uśmiechają, bo ni urody takiej, ni siły, ni gruntu tyla, co on, żaden z młodzieńców nie miał. Naprzeciw Jontka pani Komnacka usiadła i świdruje go oczyskami, a raz wraz w lipowe pudełeczko stuknie i tabaki zażyje.
Gdy już zebrali się wszyscy, a naradę rozpocząć potrzeba było, ksiądz proboszcz, jako że nie był leciwy, starszym od siebie gospodarzom pierwsze słowo zostawił; ale, że to z panią Komnacką do czynienia się miało, ten i ów w głowę się podrapał i, choć zawsze wymowny był, dziś chrypy dostał. Baby może i odważyłyby się coś nie coś powiedzieć, bo już im się ckniło tak bez gadania siedzieć, ale, że nikt do nich się nie zwracał, milczeć musiały, tembardziej dziewuchy i parobczaki, bojący się, jak ognia, wiedźmy starej, z wyjątkiem Jontka, który już chrząknął był i na pozwolenie zabrania głosu czekał. Lecz na to ani ksiądz ani organista pozwolić nie mogli. Jeżeli nie gospodarze stateczni, to osoba duchowna albo ten, co przy organach siadywa, pierwszeństwo mieć muszą. Tedy podniósł się ksiądz proboszcz i tak zaczął:
— Zebraliśmy się tutaj, zacni gospodarze, aby z panią Komnacką taki libo owaki ład zrobić...
— Niedoczekanie wasze! — wtrąciła jędza.
— Stanęła już nam kolką w boku...
— Jeszcze wam lepiej stanę — przerwała proboszczowi baba.
— Ni groźby, ni prośby nie pomagają — ciągnął proboszcz — nie skutkuje i woda święcona, której złe dyabły boją się nawet, a we wsi niezgoda, wszystkich przykazań boskich poniewieranie, smutek w niebie, radość w piekle!... Byli już tacy, którzy, rady nie widząc innej, chcieli ciebie, wszystkich nieszczęść naszych przyczyno! — (tu zwrócił się do pani Komnackiej) — spławić i na stosie spalić, alem się oparł temu, nieśmiertelnej duszy twojej gubić nie chcąc. Dziś ostatni raz zwracamy się do ciebie, dyable w spódnicy, i pytamy, czego chcesz, ażebyśmy spokój mieli?
A pani Komnacka na to:
— Dajcie mi Jontka, inaczej — pławcie!
Gdyby piorun z jasnego nieba trzasnął, nie zrobiłby wrażenia większego. Ksiądz oczy wytrzeszczył, organista gębę rozdziawił, baby się zatchnęły, zmartwiały dziewuchy, a Jontek pobladł, jak ściana. Jeno gospodarze poważnemi oczyma spojrzeli na niego, jakby mówili:
— Idź na ochfiarę!
Cisza. Słyszysz, jak mucha bzyka w objęciach pająka, jak pod podłogą mysz chroboce. Pani Komnacka świdruje oczyma Jontka zbolałego, a w nos coraz więcej tabaki pcha, on zaś, co spojrzy na nią, to się odwróci; takie uczucie ma, jakby mu aptekarskiego oleju dali.
Cisza. Ksiądz milczy, organista gęby nie przymknął, baby nie odetchnęły, dziewuchy z martwoty nie wyszły, a gospodarze poważni patrzą i patrzą na Jontka, a on coraz wyraźniej w ich oczach czyta:
— Idź na ochfiarę!
Podniósł się tedy i rzekł:
— Dla dobra gromady — bierz mnie, babo!
Poruszyli się wszyscy. Ksiądz: »amen!« powiedział, organista gębę stulił, dziewuchy się rozpłakały, a pani Komnacka nagliła, by iść do kościoła.
— Ochfiara wymaga ochfiary — odezwał się Jontek, do oblubienicy się swojej zwracając. — Przykładnym ci ja mężem będę, zatabaczony nos twój nawet polubię, jeno ty, przyszła małżonko moja, ciekawością nie zgrzesz, bo koniec twój przyjdzie.
Pani Komnacka przyrzekła, mówiąc, że co a co, ale nigdy ciekawą nie była, jako to w każdej niewieściej naturze jest.
Po trzech niedzielach ślub się odbył, organista fałszywie »Veni creator!« zagrał, ksiądz pięknego nie mógł dokończyć kazania. Nocy tej wszystkie psy wyły we wsi, a wilki z lasu powychodziły.
Od tego dnia zaślubin wszędzie święty zapanował spokój. Zło wszystko weszło do chaty Jontkowej, a trzeba było tak ludzi swoich miłować, jak on miłował, by to srogie utrapienie znosić tak cierpliwie. A baba, jakby się wściekła, że już żadnych komeraży nie może czynić, złość całą na nieszczęśliwego Jontka przeniosła. Gderała od świtu do nocy, głodem morzyła, pantoflami ciskała; gdy spał, tabakę tarła, a Jontek z jednem złem słowem do niej się nie odezwał, jeszcze z jarmarku korale i chusty piękne przywoził. — »Jakim-ci byłby on dla mnie!« — wzdychały Basie i Kasie.
Razu pewnego zobaczyła stara sekutnica pudło jakieś żelazne pod łóżkiem Jontkowem. Zaciekawiona, obie ręce wyciągnęła do niewidzianego dotąd przedmiotu.
— Nie tykaj! — krzyknął Jontek.
Baba odskoczyła, przestraszona.
— A co to takiego, Jontku? — spytała.
— Stary godzinnik po pradziadku.
— Gra?
— I śpiewa — dodał Jontek.
— A bije?
— Ojej!
— Nakręć go!
— Klucz gdzieś zadziałem.
Baba znów ręce wyciągnęła.
— Nie tykaj!! — wrzasnął Jontek.
Pogroził palcem pod nosem zatabaczonym i dodał:
— Ani mi się waż poruszyć, spojrzeć nawet na tę pamiątkę po pradziadku!
Ani się waż!... Łatwo powiedzieć, a tu ciekawość żarem piecze.
Dotąd na krok nie odstępowała Jontka, teraz wyprawiła go z domu, by dla zdrowia przeszedł się sobie po polu. Jontek wyszedł, ale za drzwi się skrył, bo domyślił się, że baba nie strzyma i do pradziadowskiej pamiątki zajrzy.
Tak się i stało.
Wyciągnęła pudło, klucz znalazła, a biorąc go do ręki, rzekła:
— Głupi chłop! dyć przy pudle wisiał.
Zaczęła nakręcać godzinnik, chcąc posłyszeć, jak śpiewa, gra i bije.
Kręci — i słucha.
— Cyk-cyk, cyk-cyk!...
Iść zaczyna, ale muzyki i bicia nie słyszy.
Kręci dalej.
Aha!... Już coś zaskrzeczało we środku... Nagle wierzch pudełka odskoczy, muzyka się odezwała, furknęło kijów dwa i nuż babę okładać, jak się należy — a tu i śpiew słychać, wychodzący z tego godzinnika pradziadowskiego:
Bijcie, kije
Samobije,
Walcie głucho
W plecy, w ucho,
Łupcie żebra,
Niechaj febra
Nią zatrzęsie.
Baba w mięsie!...
Nie wytrzyma?...
Strachu niéma!
W tan jej chce się,
Graj-że, biesie!...
— Jontek! Jontek! — zakrzyczała pani Komnacka.
A kije łupią, kości chrupią, a baba aż od ziemi się odbija, tak walą rzetelnie.
— Jontek, ratuj! — wrzeszczy w niebogłosy. — Zakazany to jakiś ten twój godzinnik pradziadowski!
— A gra? — pyta Jontek, śmiejąc się z wiedźmy.
— Gra! gra!
— A śpiewa?
— Oj, śpiewa, żeby go tknęła chrypka!
— A bije?
— Jontek, ratuj! a roztłucz tę przeklętą maszynę!
— Nie głupim psować tak pożytecznej pamiątki po pradziadku... »Bijcie, kije — samobije!« — zawołał i dodał jeszcze ochoty kijom rozhulanym.
Nie wytrzymała takiej muzyki pani Komnacka. Skoczy na dach, kije za nią; na komin, kije za nią! Tedy dała susa w powietrze, uczepiła się za róg księżyca i znikła.
Po kilku dniach przyszedł do Jontka list z piekła, donoszący, że baba już w niem jest i trze tabakę Belzebubowi, i że wszyscy są z niej tam zadowoleni. Jontek, uwolniony od jędzy, za żonę pojął najładniejszą dziewczynę we wsi, godzinnik zaś pradziadowski, jako bardzo pożyteczne narzędzie, nadal przechował.
Zła macocha, to gorzej kolki w boku. Przekonał się o tem Jaś sierota, gdy po śmierci mateńki nieopatrzny tatuś żonę drugą pojął. Nie było dnia, ażeby za drzwi nie wyleciał, ręką złej macochy wypchnięty, a co sińców na wynędzniałem ciałku miał swojem, to nie zliczyłby rachmistrz najbieglejszy. Zapóźno opatrzył się ojciec Jasia, że babę-jędzę do domu wprowadził i to z dorastającemi córkami dwiema, które nie lepsze od swojej mamusi były. Cierpiało nad tem nieszczęśliwe człeczysko i mocno pierwszej żałowało małżonki, dla której takim niedobrym był mężem, że zrozpaczona do rzeki skoczyła i już żadne niewody jej nie dostały. A z Jasiem coraz to gorzej było, bo po ojcu ładny mająteczek na niego przypadał, macocha zaś chciała, by to wszystko jej córuchny zabrały. Bóg im nie dał urody, niech więc choć sporo grosza mają, a tu przeszkodą Jaś staje, chłopczyk, jak malowanie, grzeczny, cichy, potulny.
Jak się go pozbyć, a dobro jego zabrać?... Męczyła go głodem, biła, spać nie dawała, ale Jasio, choć jak deseczka wyglądał, nie wybierał się wcale do królestwa niebieskiego. Widział to wszystko ojciec, bolał nad tem, ale tak był zahukany przez babę-jędzę, że słówka jednego pisnąć nie śmiał.
Razu pewnego, chcąc myśl swoją do skutku doprowadzić, zawołała Jasia do siebie i, pokazując mu las daleki, tak sie odezwała:
— Mówili mi ludzie, że w tym tam lesie złote grzyby wyrosły. Przynieś mi tych grzybów na dwie miski, a ugotuję wieczerzę, jakiej nikt dotąd nie jadł. Idź tylko prosto przed siebie, na lewo ani na prawo nie patrz, a nie waż się bez tych grzybów złotych, wielkości kapelusza ojcowskiego, powracać, bo na śmierć ubiję!
Jasio iść musiał. Wiedział, że macocha, co rzekła, tego święcie dotrzyma; a baba-jędza wykombinowała sobie, że w lesie są wilki i inne zwierzęta złe, które już łatwo z Jasiem malutkim poradzą.
Poszedł więc Jasio — i przepadł. Miesiąc jeden i drugi upłynął, a chłopca nie było. Dała niegodnica na Mszę świętą za duszę Jaśkową i już w chałupie i obejściu całem jak na własnem zakrzątała się gospodarstwie.
A Jasio szedł prosto przed siebie, zagłębiał się w las pusty, głuchy, ale nigdzie grzybów złotych napotkać nie mógł. Tu i tam na rydze się natknął, zatrzymał się nad żółtym muchomorem, lecz gdzie im do złota i wielkości kapelusza ojcowskiego!
Nocka zapadła. Jasio zmęczony był, głodny i senny. Odurzał go zapach kwiatów, same powieki do snu się kleiły. Położył się więc pod dębem omszonym i usnął. Usypiając, szepnął:
— Pilnuj mnie, lesie!
I przymknął oczy.
Nie przespał godzinki jednej, jak go obudziło ciężkie stąpanie czyjeś. Coś idzie, dyszy i zatrzymuje się tuż, tuż przy nim, jakby czekało na coś.
Jasio otwiera powieki.
Jezu! Jezusieńku!... potwór jakiś tuż przy nim usiadł i zielonemi oczyma patrzy. Niby dwie świeczki nieruchome, ślepie błyszczą; czasami koralem się zakrwawią, czasami dwiema gromnicami spojrzą.
Wilk! wilk! wilk! z gęstego boru wyszedł, z krzewów dzikiej łoziny i pewnikiem o strasznej biesiadzie zamyśla. Jasio podniósł się, ukląkł, rączki jak do pacierza złożył i szepnął:
— Nie jedz mnie, panie wilku, nie jedz!
Wilk powoli głową poruszył, kłapnął zębami i rzekł:
— Co prawda, to miałem ochotę spróbować ciebie, mój baranku! ale same kosteczki masz, a to zła uczta dla mnie. Lecz co ty robisz tutaj, koźlątko?
Jaś westchnął i odpowiedział:
Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dała, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu.
— Musi być biedna kobiecina ta twoja macocha i własnych dziatek wyżywić nie może — rzekł wilk.
— Gdzie tam biedna! — wykrzyknął Jaś. — Daj Boże każdemu mieć takie gospodarstwo!
— Chałupa jest? — wilk spytał.
— I obora nie pusta — Jaś dodał.
— Obora?
— A jakie bydełko w niej dorodne!
— To bardzo miła wiadomość dla mnie — wilk szepnął.
— Gdybyś ty widział, panie wilku, krówki, cielątka, prosiaki!
— Prosiaki? — wilk podchwycił. — To bardzo miła wiadomość dla mnie, bo ze mnie gospodarz zawołany i radbym dzień i noc w oborze przesiadywał. Ale musi być to wszystko na kłódki porządnie zamknięte i żadnej szparki, szpareczki tam niema — z westchnieniem dokończył.
— Jest w chlewku jedna dziura niezałatana — rzekł Jaś.
— Dziura?... to bardzo miła wiadomość dla mnie — wilk szepnął. — Ale — dodał po chwili — tego wszystkiego musi pilnować pies zły bardzo, jak to w dobrem gospodarstwie być powinno.
— Był Brysio — Jaś odpowiedział — ale zdechł przed dwoma dniami.
— To bardzo miła wiadomość — mruknął wilk. — No, dobranoc ci, robaczku! ja muszę do moich towarzyszów iść i powiedzieć im, by dziurę tę załatali, bo o szkodę nie trudno!
— To powiedz, panie wilku, by i do obórki zajrzeli, bo i tam jest jedna deska w ściance wybita.
— Dziękuję ci i za tę wiadomość... Bardzo, bardzo przyjemna!... Polnische Wirtschaft! polnische Wirtschaft! — mruknął, odchodząc.
Wilk ukrył się w gęstwinie, a Jaś, choć nie lubił macochy, rad był, że jej wygodzi.
— To ci się zdziwi, — szeptał, usypiając — gdy w chlewku i obórce porządek niemiecki zobaczy!
Oczu nie przymknął jeszcze, aż tu mu coś przy ramieniu usiadło.
Była to kuna.
— Gryźć mnie chcesz? — zapłakał Jasio.
— Miałam ochotę, aleś mi do gustu, mizeraku, nie przypadł — odpowiedziała kuna. — Lecz co ty robisz sam w tym lesie głuchym?
Jaś westchnął i wyszeptał:
Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dała, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu!
— Gdzie tam biedna! — wykrzyknął Jaś. — Cielątka, prosiątka, koniki ma...
— A kury?
— Pentarki nie pentarki, wszystko jest! — Jaś odpowiedział.
Kuna westchnęła.
— Pewnikiem kurnik tam murowany, że przystępu do niego niema...
Jaś opowiedział wszystko, jak i co było, i wspomniał o dziurze w dachu drewnianego kurnika, którą kuna postanowiła załatać.
— Biła mnie, jeść nie dawała — szeptał Jaś, usypiając — ale przynajmniej niech ma dobre wspomnienie o mnie!
Zasnął teraz snem głębokim i wyśniła mu się macocha, dziękująca za jego opiekę nad obórką, kurnikiem i chlewkiem. Pomimo to wszystko zaczęła go w nos szczypać, aż się obudził i zerwał na równe nogi. Razem z nim odskoczył ptak jakiś, ale wnet się zatrzymał i zaczął przypatrywać się Jasiowi.
Był to kruk.
— Na co mnie dziobiesz? — Jaś spytał.
— Przez sen otworzyłeś oczki, a ja myślałem, że to dwa brylanciki błysnęły. Wiedzieć zaś musisz, że dobry jubiler jest ze mnie i lubi bardzo wszystkie świecidełka — rzekł kruk.
— To popraw, panie kruku, macosze mojej nakrywkę od blaszanego pudełeczka, gdzie chowa dukaty tatusiowe — wyszeptał Jaś rozespany. — Na stoliku przy łóżku stoi, a świeci, jak lusterko. Zrób to dla mnie, panie kruku!... Biła mnie, jeść nie dawała, niech jednak ma dobre wspomnienie o mnie!
Kruk przyrzekł zająć się jubilerską robotą i wszystkie dukaty wynieść ze szkatułki macochy Jasia.
Jasio już spał.
Obudziła go rosa zimna, z której otrząsały się drzewa, zbudził strzał słońca, które złotym prysnęło promieniem, rozdzierając lasu gęstwinę. Jasio sam nie wiedział: iść czy zostać, tak mu dobrze było w tym lesie rozpachnionym i rozzłoconym. Lecz głód mu dokuczał, trzeba go było zaspokoić. Umył się zimną rosą, leśnemi jagodami posilił i poszedł naprzód. Obojętne mu już było, czy macocha czeka na grzyby złote czy nie: on wie, że do niej już nie wróci.
Las zrzedniał, wązki strumyk nicią srebrną przedarł dolinę, po której trawach puszystych chodził bocian krokiem poważnym. — »Klek-klek!« — zaznajomili się odrazu i przyjacielska zawiązała się rozmowa. Zadrżał ze zgrozy bociek, gdy się dowiedział, że gniazdo jego nie wichr zrzucił, lecz zła macocha strącić kazała. Coś zaklekotał i uniósł się w górę, nad doliną, nad lasem popłynął i choć zniknął, Jasio jeszcze długie, gniewne słyszał klekotanie bociana.
Pewnej nocy, gdy księżyc na niebie świecił, usiadł biedaczek nad brzegiem stawu, który napotkał w lesie, zrozpaczony, bezradny, nie wiedzący sam, co dalej robić z sobą. Mimo wszystko jednak lepiej mu było, niż w chacie ojcowej. Dookoła zielony las szumiał, ptaszki śpiewały, a żadne zwierzątko nie tknęło go dotąd. Wszystkie, które rozmawiać z nim chciały, odsyłał do chałupy macochy, nawet niedźwiedź o pasiece się dowiedział, a jako bartnik doskonały, postanowił cale inny ład w pszczelnictwie macochy Jasia zaprowadzić. Jasio cieszył się że tylu dobrych przyjaciół dał złej macosze, ale nie wróci do niej, nie wróci, choćby się przekonała, ile dobrego dla niej zrobił. Głodny był, to prawda! lecz czy on i tam nie bywał głodny? Tu przynajmniej nikt nie krzyczy, nie bije, jeno cicho, srebrzyście fala stawu o brzeg uderza i szemrze, i dzwon i wzdycha...
Gdy tak siedzi na brzegu zielonym i patrzy na fal igraszki, z toni srebrnej wyskoczyła żabka maleńka, usiadła na murawie tuż, tuż przy nim, a tak ślicznemi oczkami spojrzała na niego, że Jaś do ręki ją wziął, na dłoń położył, podniósł do ust i przytulił. Żabie serce zabiło mocno, widocznie z radości, nie ze strachu, bo nie zeskoczyła, choć od ust dłoń odjął, jeno widząc wpatrzonego w nią Jasia, odezwała się zaraz:
— Kwa-kwa!
— Po francusku nie rozumiem, żabciu! — Jaś odpowiedział. — Mów do mnie jak Pan Bóg przykazał.
— Skąd się wziąłeś tutaj, synaczku? — spytała żaba.
— Mówisz tak, jak niegdyś mama mówiła, a od tak dawna nikt nie zwrócił się do mnie z tem słówkiem — szepnął Jaś, rozrzewniony wspomnieniem matki, a dwie łzy błysnęły w oczętach jego.
— Skądże się wzięłaś tutaj, dziecino? — powtórzyła żaba.
Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dała, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu.
Jaś odpowiedział.
— Głodnyś? — kwaknęła żaba, wyskakując, jakby strwożona z dłoni Jasiowej.
— Przecie nie zjem ciebie, kiedym już ucałował tak serdecznie — rzekł Jaś z wymówką.
— Ktoby mnie tknął, brzydoty takiej! — odpowiedziała żaba. — Aleś ty głodny!
Skoczyła na krzew leszczynowy, wątłemi łapkami objęła gałązkę i nuż trząść, trząść, aż posypały się orzechy, niby grad perłowy. Dorodne były, dojrzałe, a Jasio miał ząbki ostre, jak wiewiórka. Posilił się więc dobrze i, zwracając się do dobrodziejki swojej, odezwał się:
— Dobra ty jesteś, żabciu, bardzo dobra!
Snadź słowa te podobały się żabie, bo wnet na kilka cali urosła i wyglądała, niby ropucha duża, ale Jaś brzydoty jej nie widział, bo każdy dobry uczynek — wypięknia.
Jasio polubił ją bardzo, niemniej i ona Jasia. Chodzili razem na jagody, do błękitnych motylków się skradali, jedli razem, spali razem. Zdawało się nieraz Jasiowi, gdy, przytulona do piersi jego, żabka usnęła, że ciepłe, ludzkie serce bije przy nim. Wtedy dawne, dawne, niemowlęce jeszcze wspomnienia nawiedzały duszyczkę Jasia: słyszał cichy szmer chwiejącej się kołyski, słodki śpiew matuli, ciche słowa, senne »luli«, kołysankę o dziadku siwym, piesku szczekającym i deszczyku majowym. I opowiadał Jaś żabie o złej macosze i o swej doli sierocej, stawek zaś, nad którym codziennie przesiadywali, przypomniał mu historyę utopienia się jego własnej mamusi, którą pamiętał dobrze i kochał bardzo, aż rozpłakało się niebożę łzami tak rzewnemi, że żabka nawet wytrzymać nie mogła i listkiem leszczynowym oczki sobie obcierać zaczęła. Smutek Jasia, litość żaby złączyły ich węzłem przyjaźni prawdziwej. Postanowili nie rozstawać się już z sobą i razem dolę i niedolę przenosić.
Jak tylko słońce zaszło, księżyc zaświecił, żabka Jasiowa skoczyła zaraz do stawu, na szerokim liściu lilii wodnej usiadła i »kum-u-kum« zaśpiewała. Wnet ozwała się żab cała kapela; na całej przestrzeni stawu: »kum-u-kum!« zabrzmiało, zadzwoniło sto strun jakiejś harfy czarodziejskiej, zatopionej w kryształach wodnych. Rozległo się łkanie, smutkiem, bólem i żalem jakimś przepełnione, że Jaś nadziwić się nie mógł tej muzyce artystek niewidzialnych.
— To ci jęk, to ci płacz, to ci zawodzenie! — powtarzał, zachwycony tą gędźbą wieczoru.
— Wiedz, mój kochanku, że jestem królową żab — odezwała się przyjaciółka Jaśkowa. — Mieszkam w kryształowym pałacu, śpiewam pięknie, uprzyjemniam ludziom wieczory księżycowe, ale nikt mnie nie lubi, nie lubi dla mojej brzydkiej postaci — dodała smutnie.
— Ja ciebie polubiłem bardzo, bardzo! — zawołał z przejęciem się Jaś.
Ach! jak wdzięcznemi oczyma spojrzała żaba na Jasia, i znów na kilka cali urosła, że już mogła z Jasiem pod rękę chodzić i rozmawiać wygodnie. Kto inny przestraszyłby się takiego potwora, ale Jasiowi coraz piękniejszą ta brzydka żaba się wydawała. Teraz mógłby bez fatygi z nią potańczyć, dziarskim oberkiem dolinę całą okrążyć, tylko nie takiej smutnej muzyki potrzeba.
Grają żaby, w trzcinach wiatr szepce, cicho kołyszą się fale. Nad lasy księżyc wzbił się, wysrebrza listki topoli, nadbrzeżne wierzby wyzłaca.
Jaś westchnął.
— Czego ty wzdychasz? — spytała żaba.
— Gdyby tu łódka była, popłynąłbym z tobą daleko... daleko...
— Czy myślisz, że żab królowa, wód mieszkanka, łodzi niema?
Tu zwróciła się do trzcin nadbrzeżnych i zawołała:
Rozchylcie się, trzciny,
Ty, wietrze, z gęstwiny
Wyprowadź złotą łódź!
Na łodzi tej deski
Rzuć dywan królewski,
Na ramię płaszcz mi rzuć!
Staw miniem — i rzeką
Popłyniem daleko
Z żab pieśnią, z szumem fal!...
Cud stanie się wielki:
Przeminie ból wszelki,
Przeminie smutek — żal!
— Jazda! — odezwała się żab królowa.
Jaś skoczył i z wiosłem u steru stanął. Królowa żaba na malinowym kobiercu usiadła. Zapieniły się fale, łódź odbiła od brzegu i, choć wiatru nie było, pognała szybko, szybko, widocznie prądem silnym porwana.
Nigdy tak jeszcze nie rozkoszował się Jaś, jak podczas tej podróży wodnej. Zapomniał o swej niedoli, o macosze, o grzybach złotych. Zdawało mu się, że to nie łódź go kołysze, lecz z lipowego drzewa kolebka, potrącana ręką matczyną. Mijają lasy, pola, miasta, grody i sioła; niekierowana łódź sama już płynie, pędzi przed sobą białe lilii kwiaty, kąpiące się w wód szmaragdach.
Dopływali właśnie do wsi jakiejś, gdy oto pobrzeżem stawu wilk pomknął, za nim kuna skoczyła, zakołysało się kosmate cielsko niedźwiedzia, kruk czarnem powiał skrzydłem, a hen, hen... daleko, daleko za niemi, coś błysnęło, niby gwiazda ognista, w błękity niebios rzucona. Gwiazda rośnie, rośnie, rośnie, aż się zmieniła w żagiew płonącą, którą niósł bocian mściwy w dziobie swym długim.
Nagle rozdarł powietrze ryk krów, bek owiec, wrzask kur przerażonych i gęsi dławionych krzyk; zakołowały w powietrzu roje pszczele, z ulów ręką zbrodniczą wygnane, a żagiew bociana padła na słomianą strzechę złej macochy.
Błysnęła łuna pożaru... kościelny uderzył w dzwon.
A oto nad stawem kruk powiał, jakby umykał od ognia tego i wrzasków; pudełko błyszczące trzymał w dziobie potężnym, z pudła sypały się, niby deszcz złoty, dukaty. Teraz dopiero Jasio zrozumiał, jak i dlaczego to wszystko się zrobiło.
Za głowę się chwycił i zalamentował:
— Tom-ci pani macosze wygodził... Jej-jej-jej-jej!...
— Kara Boża! — odezwała się poważnie królowa żab.
Złą macochę dyabeł porwał,
Złe jej córy ogień strawił...
Dziękuj Bogu! dziękuj Bogu!
Że ci ojca pozostawił.
Niech przybija łódź do brzegu,
Rola moja już skończona;
Wracam w tonie wód srebrzystych,
Ty w ojcowskie śpiesz ramiona!
— Nie, nie! — zawołał Jaś z płaczem. — Nie puszczę ciebie, zanadto kocham ciebie!
Na to czarodziejskie słowo: »kocham!« prysła brzydka powłoka żaby, a ukazała się pani śliczna i białe do Jasia wyciągnęła ręce.
— Mamuś! — Jaś krzyknął i, oszalały ze szczęścia, rzucił się w ramiona matki.
Ojciec posłyszał ten krzyk opłakanego już przezeń syna. Biegnie, patrzy, nie wierzy oczom, uszom nie wierzy, za pierś się chwyta, za czoło i nieprzytomnie bełkoce:
— To ty, Magduś?... to ty, utopiona żonko moja?
A ona tak odpowiedziała:
Kiedy w opętania szale
Rzuciłam się w stawu fale,
Wychyliła się z wód ku mnie
Wód przemożna czarownica,
Osypała piaskiem lica,
W srebrnej położyła trumnie,
Ale śmierci mnie wydarła:
Byłam śpiąca, nie umarła!
I dnia tego, wieczorem, zachwiała się kolebeczka przy słodkim śpiewie matczynym.
Kuba urodził się już był chciwcem i skąpcem. Zaledwie oczy na świat Boży otworzył, pierwszem jego słowem, jakie wymówił, było:
— Daj!
Później, dziesięcioletnim malcem w szkole będąc, gdy go nauczyciel zapytał: »Ile ci jabłek zostanie, gdy, siedm ich mając, dasz braciszkowi dwa?« — odpowiedział bez wahania:
— Kiedy ja nikomu żadnego jabłka nie dam, panie psorze!
Nawet przed księdzem prefektem, wyliczając siedm grzechów głównych, wytrzepał bez zająknienia się:
— Pycha, łakomstwo, miłość bliźniego...
Wziął w skórę za to, ale przekonania swojego nie zmienił.
Urósł więc na skąpca paskudnego, grosze, jak mógł i gdzie mógł, do kieszeni zgarniał, nic nigdy dobrego ludziom nie zrobił, aż mu dali nazwisko pewnego stworzenia, na folwarku, w chlewku mieszkającego.
— Świnia, to świnia! — mruczał Kuba do siebie — ale co mam, to mam! a przez was psia zazdrość mówi, że i dziesiątej części mienia mojego nie macie!
Codziennie obliczał kapitały swoje i zawsze mu było mało. Wzdychał, narzekał, głową kręcił, przymierał głodem, aby tylko mieć więcej. Utopione muchy w śmietanie oblizywał, a raz nawet oskrobał mysz, gdy w miodzie się utopiła.
Razu pewnego siedział u siebie w pokoju, w podartym szlafroku, papuciach dziurawych, i sarkał, że nie wszystko według jego myśli się dzieje.
— Źle, Panie Boże, świat ten stworzyłeś, o, źle!... Jabym to lepiej zrobił — mruczał.
Coś szasnęło za nim w kominie, i dał się słyszeć głos:
— A jak?
— Jak? — odpowiedział Kuba, nie zdając sobie sprawy z szeptu zasłyszanego. — Jak?
— Chciałbym wiedzieć, mości dobrodzieju! — znów dało się słyszeć.
— Jabym urządził tak, że nic, okrom pieniędzy, na ziemiby nie było, lub to tylko, co za dobrą gotówkę sprzedałbym zaraz. Miast strąków grochu, szczere perły byłyby u mnie w łupinie ze srebra; z kaszy jaglanej siekane bursztyny-bym zrobił, z ziemniaków brylanty, a w rubiny karczochy-bym przemienił, nawet kury, kaczki i indyki znosiłyby jaja złote; w rzekach zaś nie głupia woda, lecz kryształ roztopiony płynąłby, deszcz nawet przemieniłbym w dukaty, dopiero byłby plusk miły, aż mi oczy na myśl samą o tem z głowy na wierzch wyłażą... Źle, źle, panie Boże, świat stworzyłeś, o, źle!
— Szkoda, że ciebie się nie poradził — zaszeptało znów coś w kominie.
— Kiedy nie było mnie przy stworzeniu świata — odpowiedział Kuba.
— A gdzie-żeś był, kochanku? — padło pytanie.
— Dyabli wiedzą, gdzie!... i w tem bieda cała!
— Czy nie możnaby omyłki naprawić?
— Ba! — westchnął Kuba.
Coś wylazło z komina i zbliżyło się do stołu, przy którym Kuba siedział. Czupiradło jakieś kosmate, pół psa a pół kozy, rzekło:
— Stanie się według woli twojej.
Powiedziawszy to, znikło nagle, tylko sadze w kominie się posypały.
Kuba głową pokiwał i szepnął:
— Majaki! majaki!... ale mógłby Stworzyciel mnie nasamprzód stworzyć i zapytać: co ty o tem wszystkiem myślisz, Kubo?
Że była już noc późna, Kuba spać się położył, i sen miał dziwny. Wyśnił mu się Pan Bóg, który przyszedł do niego i rzekł:
— Dowiedziałem się, że jesteś niezadowolony z dzieła mojego, Kubo?
— Coś nie coś wypadałoby zmienić — odpowiedział pytany.
— Co? jak? mów, dobrodzieju!
Kuba wypowiedział pragnienia swoje.
— Prawda twoja — odpowiedział Pan Bóg Kubie i na majestacie chmur purpurowych uniósł się w niebiosa.
Rano obudził się Kuba, wstał zaraz, szlafrok nałożył i w dłoń trzepnął, wołając:
— Kaśka!
Wbiegła dziewucha młoda, hoża, która była u Kuby i praczką, i szwaczką, i kucharką zarazem.
— Daj mi dziś na śniadanie jajko na miękko! — rzekł.
Kaśka zakręciła się i wybiegła. Po chwili powróciła z jajkami, ale dziwnie głową kiwała.
— Co tak makówką kręcisz? — Kuba spytał.
— Okrutecnie ciężkie — odpowiedziała, kładąc na miseczkę dwa jajka, soli szczyptę i masła odrobinę.
Kuba wziął jedno jajko w palce i opuścił na ziemię. Trzasnęło, jak rzecz wagi dużej, ale nie roztłukło się wcale, co niemało zdziwiło Kubę, a jednocześnie radosnem napełniło go niepokojem.
— Czyżby? — mruknął.
Podniósł, z łupiny obrał i na cały głos krzyknął:
— Złoto!
Słysząc to, Kaśka do drugiego rzuciła się jajka, które nietknięte jeszcze na miseczce leżało, ale Kuba ją precz odtrącił. Tym razem jednak Kaśka powolną nie była. Zaczęła się kłótnia, później bitwa, z której Kuba okrutnie poturbowany wyszedł, ale za wygraną nie dał. Porwał za stołek i w łeb Kaśkę nim grzmotnął. Kaśka chwyciła za lichtarz... Świst, trzask!... lichtarz ominął Kubę i palnął w duże zwierciadło, które na kawałki się rozpadło. Kuba wściekł się, bo szkoda mu było zwierciadła pięknego, a widząc Kaśkę chwytającą za przycisk marmurowy, porwał drogocenny kałamarz bronzowy i odparował cios groźny. Oba pociski spotkały się w powietrzu, grzmotnęły o siebie i w drzazgi się rozsypały, okruchami marmuru i bronzu tłukąc serwis porcelanowy, na kredensowym blacie stojący. Skoczyli tedy do siebie, jeno Kuba w poduszkę, a Kaśka w pierzynę się zaopatrzyli. Poduszka pękła, pierzyna się rozdarła, a śnieżny puch łabędzi zaczął się unosić po izbie.
— Łapaj! — wrzeszczał Kuba, stratą przerażony, ale Kaśka otworzyła okno z takim impetem, że wszystkie szyby wyleciały, a wiatr gospodarować zaczął i wydmuchiwać puch drogocenny. Kuba darł się w niebogłosy, Kaśka piszczała, a przez otwarte drzwi weszła świnia opasła i pozostawione jajka pożarła. Kuba runął na piernat podarty, który na ziemi się znalazł, Kaśka, ledwie dysząca, na zydlu beznogim siadła.
— Tfu! — odezwał się po chwili Kuba.
— Złe opętało i mnie i jegomościa — wykrztusiła Kaśka.
— Co tu szkody! co tu szkody! — lamentował Kuba.
— Bo tyz jegomość do mnie się wziął, jak drwal do osiny.
— Pogódźmy się, Kaśka! a o tem, co było, zapomnijmy!
— Inacej nie może być — odpowiedziała. — Ale co jegomościowi na obiad uwarzyć, bo jegomość drugiego śniadania nigdy nie jada?
Kuba zamyślił się... Co prawda, to on i pierwszego śniadania nie jadł, ale po przejściu, jakie miał z Kaśką, na nowo zaczynać nie chciał. Zamyślił się tedy, po chwili rzekł:
— Ugotuj mi grochu miseczkę i kartofelków parę usmaż!
Kaśka wybiegła, a Kuba potrzaskane graty zbierać zaczął i na niemałą stratę narzekać.
Zbliżyło się południe, pora obiadowa. Kuba głodny był po spożyciu tak wyśmienitego śniadania i czekał na Kaśkę. Ale minęła jedna i druga godzina, a Kaśki jak nie było, tak nie było. Zły, podreptał do kuchni i krzyknął, w drzwiach stając:
— Czy ty mnie zamorzyć chcesz dzisiaj?
— Nijak, jegomościu, grochu ugotować nie mozna, a ziemniaki skwircą na patelni, skwarzą się w masełku, ale takie przezrocyste się robią, kieby śkło.
— Co ty pleciesz? — mruknął Kuba.
Wziął łyżkę, wsadził do garnka z grochem — i oniemiał ze zdziwienia. Woda klejka była i gęsta, jak galareta, groch, potrącany łyżką, grzechotał, a ziemniaki świeciły na patelni, przezroczyste jak szkło, twarde jak kamienie.
— Perły i brylanty! — krzyknął nagle Kuba.
— Bryljanty? — zapiszczała Kaśka i rzuciła się na ziemniaki.
— Nie twoje-ć! — wrzasnął pan.
Ale Kaśka za warząchew chwyciła i jak nią trzaśnie w ucho nieszczęśliwego Kuby, tak ten, niby kloc drzewny, na tapczan rymnął. Zabrała się tedy Kaśka do brylantów i pereł, lecz tylko już na patelni przepalone masło skwierczało, a w garnku sama woda bulgotała.
— Psia słuzba taka! — mruknęła, rozbijając garnek a patelnię w rów przez okno ciskając. Zabrała manatki swoje i do Warszawy na służbę poszła.
Kuba pozostał sam.
Łeb miał rozbity, siniaki pod oczyma, szum w uszach, szczególnie w tem, które bliższą znajomość z warząchwią Kaśki zabrało. Głodny był, jak pies, a tu o Kaśce ni widu, ni słychu.
— Poszła szelma! — mruknął strapiony. — Ale dobrze, że poszła — dodał po chwili. — Sam sobie warzyć będę i sam sobie miesięczną pensyę wypłacać.
Rozpalił ogień, rondle i garnki przygotował; wziął klucze i udał się do piwnicy po warzywa.
Co za bies?...
Wszystko w niej jest, jak było. Beczki, wypełnione grochem, stoją, ziemniaki kupami leżą na podłodze, jeno mienią się, błyszczą, cudne, przecudne dla oka, ale Kuba chce jeść, a pragnienie go pali, że ledwie wytrzymać może. Porwał więc za konew z wodą i do ust pochylił.
— Brrr!... — Nie woda do gardła mu się leje, lecz kryształ gęsty, lepki, niesmaczny. Z grochu — perły; z jagieł — bursztyny; z karczochów — rubiny... To śliczne, bardzo śliczne, ale on chce jeść, jeść! z głodu kiszki mu się skręcają, a tu w jego piwnicy tylko perły, brylanty i złoto!...
Strach go ogarnął.
Wyleciał na dwór, na rynek targowy pobiegł do bab, sprzedających warzywa, nie sprzecza się, płaci, ile chcą.
Zgroza!... Kupione dynie w banie złota się przemieniają; kury — w marmurowe rzeźby; połcie słoniny — w piankę morską; chleb — w bronz o patynie zielonej.
Kuba oszalał.
Siedzi teraz w domu waryatów, niestrudzenie patrzy w komin, z którego sypią się sadze i cichym szeptem mówią do niego:
— Widzisz, jakim byłby świat, gdyby nie Pan Bóg, lecz Kuba go stworzył!
Jedynem i ukochanem dzieckiem króla Wszebora była Wiosenka. Imię to, nadane jej na Chrzcie świętym, doskonale odpowiadało piękności jej duszy i ciała. Oczy, błękitne jak niebo, świeciły niezamąconą niczem pogodą; złote, faliste włosy, rzekłbyś, że były skradzionymi u słońca promieniami; na słodkie usta złożyły się dwa listki róży, na ząbki — kwiaty konwaliowe, na rumieńce — zorze poranne. Mówiono, że słowiki milkły, gdy Wiosenka śpiewała; że wietrzyk zazdrościł jej oddechu, fala gibkości. To też do szaleństwa kochał ją król-ojciec i chciał jej serce, nieświadome jeszcze trosk życia, ochronić od przykrości najmniejszej, oczy od widoków smutnych. Tylko piękno i dobro, radość i wesele otaczało ją dookoła. Nie wolno było nikomu wspomnieć przed Wiosenką o łzach gdzieś płynących, o troskach ludzi pracujących, o najpowszedniejszych kłopotach codziennego życia. Każda bajka świetlana być musiała, owiana czarem cudowności, dzwoniąca cichem, słodkiem marzeniem. Marzenie w pieśni, marzenie w życiu było udziałem ślicznego, królewskiego dziecięcia. W ogrodach nawet, pilnowanych troskliwie przez złotem opłacanych ogrodników, każdy krzew chory wycięty zaraz być musiał, każdy kwiat więdniejący nie mógł spokojnie na swojej łodydze umrzeć, nie widać było nawet drzew rozprutych piorunami, bo wnet sztuka ogrodnicza goiła rozdarcia, zasklepiała ciosy gromowe. I jakże się dziwić, że uśmiech szczęścia nie schodził nigdy z ust królewny, że błękitne oczy wieczystą pogodą patrzyły, gdy nie spoczęły ni razu na trupie ptaszka, na muszce zabitej, na zeschłej gałązce drzewa, na złamanej łodyżce kwiatka? Figlarne wiewiórki pląsały wesoło, przeskakując z gałązki na gałązkę, z konara na konar; w pachnących krzewach bzów, róż i jaśminów o woni cudnej brzmiał, nie zrównany z niczem, koncert słowików, iście królewska kapela; po sztucznie narzuconych kamieniach wartkie przebiegały strumyki, jak harfy, rozpłakane; skrzyły się klejnotami fontanny sennie drzemiące; w kryształowych sadzawkach złote pluskały się rybki; motyle, jak kwiaty wichrem gnane, w srebrzystem unosiły się przestworzu. Wonie, pieśni i kolory czarodziejskiem kołem otaczały Wiosenkę; oddychała wonią, pieśnią i barwami i sama była pieśnią, blaskiem i wonią.
Ale władza potężnego króla, w żelazne karby swej woli ziemię ująwszy, nie sięgała krain powietrznych, przez które żórawiane klucze się przesuwały, grom przelatywał, zbójeckie gonitwy swoje odbywały jastrzębie.
Razu pewnego błądziła Wiosenka po ogrodach umajonych. W błękitnej szatce była, szła przez zieleń trawników, błękitem niebios owiana. Poranek oddychał wonią budzącej się ziemi, rozświecał się kwiatów barwami, podzwaniał świergotem ptaszków. Niebo było blado-różowe, na wschodzie płomienne, na zachodzie turkusem zalane. Perliły się rosy, od stawów wiał chłód.
Cisza!... Pomimo pieśni ptaszków, pacierza drzew, była cisza.
Nagle uwagę jej zwrócił piór szelest.
Spojrzała w górę.
To leciał gołąb biały, leciał pośpiesznie, goniony przez krwiożerczego jastrzębia. Zakołysał się chwilę nad głową dziewczyny, zawahał się, jakby ratunku szukał, gdy oto, jak piorun, spadł nagle dziobu jastrzębiego cios śmiertelny. Ptak zakwilił i runął u stóp Wiosenki, na którą kilka kropel krwi spadło.
Wiosenka z krzykiem skoczyła do drgającego w dreszczach konania gołębia, który omglonemi, pełnemi boleści oczyma spojrzał na nią, różowy dziobek otworzył, jakby powietrza łaknący, rozwinął skrzydeł śnieżne wachlarze i został tak — nieruchomy.
Wiosenka uklękła przed ptaszkiem zabitym i wystraszonemi patrzyła oczyma.
— Dlaczego on się nie rusza? — szepnęła.
I łzy, jak perły, posypały się po jej jagodach.
— Główka rozbita, powieki przymknięte, dokoła krew... krew!... — szeptała.
Owiało ją, nieznane dotąd, tchnienie śmierci.
Odskoczyła strwożona i biedz zaczęła w głąb alei.
Ale fatalny to dzień był dla niej.
Spłoszyła szarą, dużą, sowę — lecz...
O, dziwo!...
Sowa nie uniosła się w powietrze, nie pierzchła przed nią, jeno przysiadła na ziemi ze skrzydłem opuszczonem i czarne, piękne oczy utkwiła groźnie w zadziwioną Wiosenkę.
— Co ci jest, ptaku biedny? — spytała królewna.
— Złe pacholę wykręciło mi skrzydło — odpowiedziała sowa. — Och, jak boli!... Uciekłam do ogrodów twoich... Przytul mnie... Ratuj!
W oczach ptaka odmalowało się cierpienie, w oczach Wiosenki litość. Przygarnęła cierpiącą sowę do piersi swoje i biegła dalej.
Lecz nie sądzono jej dzisiaj było spokoju zaznać, ukołysać wrażeń.
Na gałęzi lipowej dostrzegła kruka.
Duży, czarny, posępny ptak!
Błysnął szklistemi oczyma i tym błyskiem oczu swoich zatrzymał Wiosenkę.
Spojrzała...
Okrwawiony miał dziób.
Kruk nie spuszczał jarzących swych oczu z królewny.
— Nie było tu ciebie — rzekła dziewczyna. — Widziałam, jak przyleciałeś, na tej usiadłeś gałązce i zatrzymałeś mnie spojrzeniem swojem. Skąd tutaj przybyłeś, kruku? Dlaczego krew widzę na tobie?
A kruk zakrakał:
Nie zblizka lecę, nie zblizka,
Nie z krain, gdzie pachną kwiaty:
Ja wracam z pobojowiska,
Gdzie śmierć wygrzmiały armaty;
Gdzie leżą trupów tysiące
I rzężą piersi wpół żywe,
Dymami osnute słońce
Patrzy na pole straszliwe.
Tam pieśń nie dzwoni, nie kwieci
Ogrodów welon żałoby:
Krzyk słyszysz matek, płacz dzieci,
Na groby kładą się groby!
Krwi wonnej ciepłe opary
Osnuły to pole chwały,
Wiatr gwiżdże w krwawe sztandary,
Biją tryumfu wystrzały.
Na żer tam, na żer pognałem
Z mych braci czarną gromadą;
Żywem karmiłem się ciałem,
Tym dziobem kłułem twarz bladą!
Kruk spojrzał w jej oczy i zakrakał:
— Cierpisz?... to znaczy...
— Co? co? co? — spytała przerażona.
— Że... żyć zaczynasz.
Wiosenka spojrzeniem długiem obwiodła królewskie ogrody.
Nie zmieniło się nic, a jednak... Mniej barw było, mniej woni, mniej słońca. W szmerach fontanny płacz posłyszała, jęk w zawodzeniach słowików. I stała tak długo w zamyśleniu poważnem, rozwiązując zagadkę tajemniczych słów czarnego ptaka.
— Cierpieć... to znaczy — żyć! — szepnęła — żyć... to cierpieć! Ból wszędzie, ból i ból!... Gdzież jest szczęście?...
Otworzyła nagle szeroko oczy błękitne i krzyknęła:
— W kojeniu bólów, w pocieszaniu smutnych, w oddaniu siebie — cierpiącym!
I uczuła się więcej szczęśliwą w tej chwili, niż w życiu beztroskiem, jakie spędzała w pięknych, królewskich ogrodach.
Zachciało się staremu dyabłu młodą i piękną mieć żonę, a że zobaczył w okolicach Łysicy urodną córkę pana starosty, kiedy to na łowach w lasach świętokrzyskich za lotnemi ubiegała się sarnami, z kołczanem strzał na pleckach i łukiem srebrzystym w dłoni, wysłał na zwiady wiedźmę, jak on sam, starą a nieodstępną towarzyszkę w kotylionie dyabelskim podczas balów, wydawanych przez Belzebuba na Łysej Górze, ażeby upatrzyła chwilę stosowną i, gdy starościanka z konia zsiądzie, nad źródłem się pochyli, by wody w dłoń zaczerpnąć, porwała ją, nieprzygotowaną do napadu niespodziewanego, usta trawą miękką zatknęła i tak pochwyconą na sam wierzch Łysicy zaniosła. Baczenie jednak mieć potrzeba, by ani pan starosta, ani żaden z towarzyszy wyprawy łowieckiej, porwania tego nie dostrzegł, bo nietylko wiedźma-uwodzicielka, ale i cała kompania dyabelska srogo mogłaby na tem ucierpieć, albowiem pan starosta, mszcząc się za pochwycenie dziewki swojej, nie pożałowałby grosza i kościół na samym wierzchu Łysicy postawiłby, wzniósłby mury klasztorne i mnichom nabożnym w posiadanie oddał. Wtedy z trzech wież trzech kościołów rozmawiałyby z sobą dzwony święcone, a już takiej muzyki żadenby dyabeł znieść nie mógł. Wyniosłyby się biesy i wiedźmy ze starodawnej siedziby swojej i lament okrutny byłby w królestwie piekielnem.
Rozkaz ten dyabła starego nie bardzo się wiedźmie spodobał. Zazdrosna była o biesa. Z drugiej zaś strony uśmiechała się jej wyprawa po niewinną duszę ludzką i wyróżnienie jej, wiedźmy, w wyborze do tak trudnego przedsięwzięcia. Ku starościance nie łatwo przybliżyć się było: stróżowało przy niej baczne oko rodzica, młódź rycerska zwartem otaczała ją kołem, służba śledziła krok każdy, bo w rozpadlinach lasów świętokrzyskich nietylko jelenie gniazda swoje miały, ale i niedźwiedź pomrukiwał czasami i zbój ukryty czatował. Mimo to, wiedźma nie traciła nadziei, że dyabłu staremu wygodzi.
Razu pewnego, zasłyszawszy echa rogów myśliwskich, przebrała się w strój żebraczki, miotłę, która jej za rumaka służyła, ukryła w łachmanach — i to tam, to sam wałęsać się zaczęła, niby wróżbiarka zbłąkana, jałmużnica pokutująca, kwestarka zresztą hen, z gdzieś daleko budującego się klasztoru. Aczkolwiek fizyonomia jałmużnicy owej, wróżbiarki i kwestarki nie wzbudzała zaufania najmniejszego, bo z niej dyabelstwo patrzyło, sam pan starosta kilka groszaków jej rzucił, ten i ów z łowców do kalety sięgnął, choć jeden rzekł: »Za duży nos masz, babciu!«, drugi jej radził do balwierza pójść i ogolić się uczciwie, trzeci potraktował pomadą węgierską, by rozwichrzone wąsy wygładziła sobie pod nosem. Wiedźma śmiała się i dowcipne dawała odpowiedzi; temu z rąk, temu z kart powróżyła, a zawsze złotem i szczęśliwościami różnemi okapywały te wróżby, że nikt nie podejrzewał babiny o jakiebądź złe zamiary. Tak fortelem wcisnęła się w łaskę panów i służby, a gdy już starościance pięknego królewica wywróżyła (prawda, że wtedy myślała o dyable starym), uradowany pan starosta dukata jej dał i razu pewnego do wspólnej biesiady przypuścił, gdy po udatnych łowach on sam i panowie myśliwi na murawie zielonej pokotem się rozłożyli.
Tego właśnie chciała wiedźma.
Krążyły puhary, tu i tam wesoła odezwała się piosenka, służbie nawet gorzały nie żałowano, tak, że trudno już było powiedzieć, kto więcej był pijany: pan czy pachołek? Korzystając z tego zamącenia zmysłów, wiedźma zbliżyła się do starościanki.
— Czy mówił wam kto — spytała — o źródle czarodziejskiem, które jest w tych górach?
— Nic o niem nie wiem — odpowiedziała starościanka.
— A takie śliczne, takie ciekawe źródło! — pokiwała głową wiedźma.
— Cóż w niem zobaczyć można? — spytała dziewczyna.
— Mówiłam już wam o królewicu pięknym, młodym. I zobaczyć go można... chciejcie tylko.
— Chcę, chcę! — zawołała starościanka.
— Ja ciebie zaprowadzę do tego źródła czarodziejskiego. Staniesz nad niem, pochylisz się, zapatrzysz się w toń przezroczystą, i ujrzysz czar, wid niewidziany dotąd.
Starościanka zerwała się.
— Chodźmy! chodźmy! — wyszeptała.
— Tylko cicho, cicho, cicho — odszepnęła wiedźma — by nikt nie zauważył, że uchodzimy, i czasami nie przeszkodził.
Ba! któż mógłby przeszkodzić? Jedni gadali, inni śpiewali, jak opętani; niektórzy, plecyma oparci o pnie drzew świerkowych, chwiali się, mamrocąc coś pod nosem, pan starosta nawet pochrapywał, leżąc na murawie rozciągnięty, a służba piła na umor. Niepostrzeżenie więc wysunęła się wiedźma ze starościanką.
Szły szybko, długo, jakiemiś zboczami skał, rozpadlinami dzikiemi, niewidzianemi dotąd ścieżynami, a źródło wciąż się oddalało i oddalało. Gdy były już tak daleko, że krzyk najsilniejszy nie doszedłby do uszu biwakujących, wiedźma rzuciła się na starościankę i, ujmując ją wpół, chciała unieść w powietrze, ale pośliznęła się i rymnęła, jak długa, na ziemię, w jamę się jakąś staczając. Teraz zrozumiała starościanka, że stała się ofiarą napadu niegodziwego, uskoczyła więc w bok i biedz zaczęła. Ale droga była jej obca, wołanie zaś na nic się nie zdało, bo na krzyk napastowanej nikt, nikt, krom własnego jej echa, nie odpowiedział. Nie było innej rady, jak tylko biedz naprzód, dopaść do pierwszej lepszej chałupy wieśniaczej i w niej ratunku poszukać.
Nie tak łatwo udałaby się ucieczka starościance, gdyby wiedźma, w jamę wpadając, nie zgubiła gdzieś miotły swojej. To pozwoliło dziewczynie spory kawał drogi ubiedz i wpaść do chaty leśnika. Wiedźma jednak dopatrzyła kryjówki, bo, po odnalezieniu miotły, siadła na nią zaraz, uniosła się w powietrze wysoko, wysoko, a z takiej wysokości ogromny kawał świata widać.
— Aha! w leśniczówce się skryłaś? — warknęła.
Gdy mrok zapadł, przebrała się za żebraczkę niewinną, weszła do sieni domku leśniczego, gdzie za drzwiami rumaka swojego postawiła, i skomląc a kuląc się, prosiła o nocleg. Ale starościanka, choć głos był zmieniony, poznała czarownicę, nie wiedząc zaś, jakich ludzi w leśniczówce trafiła, skorzystała z pierwszego ich snu i drogą powrotną, ku górom Świętokrzyskim, skąd dochodził niespokojny dźwięk rogów, biedz zaczęła. Nie spodziewała się tego wiedźma i, gdy cisza wypełniła każdy kątek leśniczówki, podkradła się, raczkując, do świetlicy, w której miała starościanka spoczywać, drzwi cicho otworzyła i weszła do środka.
Jakież było jej zdumienie, gdy izbę zastała pustą... Ale starościanka przed chwilą musiała wybiedz, bo jeszcze ciepło wiało od opuszczonej pościeli, bo jeszcze nad łóżkiem błądził sen, tak nielitościwie przerwany.
— Nie uciekniesz mi teraz, nie uciekniesz! — zgrzytnęła wiedźma.
Skoczyła do sieni po miotłę.
Co zaś?... zostawiła ją za drzwiami, a ktoś sprzątnąć musiał i pozbawił ją tak potrzebnego rumaka.
Nie omyliła się. Miotła czarownicy podobała się fornalowi pana leśniczego. Tęga była, sprężysta, więc wziął ją i nie myślał wcale o oddaniu.
Wiedźma skręciła się.
Znów zdobycz z rąk jej się wysuwała. Nie pomykać pedałom starym za stopkami młodemi, i to wtedy jeszcze, gdy strach je gonił! Zaklęła brzydko i wsunęła się do komory, gdzie różne gospodarskie naczynia musiały być. Chodzi, maca... Na żadną nie natknęła się miotłę, lecz sito znalazła.
— I to dobre!
Wyszła przed chałupę, obróciła się twarzą do księżyca, usadowiła się w sicie i, zawoławszy:
— Wieś nie wieś, biesie, nieś!...
Uniosła się w górę.
— Aha!... już moja starościanka pod Słupicą? — mruknęła. — Zmyliłaś pogoń, panieneczko! może sama miotłę schowałaś, ale nie wiesz, że dla czarownicy i sito jest dobre... Co to? E-he! nóżki ustały, do chałupy chłopskiej skryłaś się... Znajdę cię, znajdę!
Spłynęła przed wrota i wzięła wnet na siebie postać dziada wędrownego. Sito powiesiła na płocie i zapukała do drzwi chałupy.
— Kto tam?
— Wspomóżcie, miłosierni ludzie, dziadka wędrownego.
Niemasz takiego gospodarza ani gospodyni, którzyby starego nie przyjęli dziadula. Wyszła niewiasta młoda i poprosiła do izby. Dziad pierwszy próg przestąpił, przy piecu usiadł i rozglądać się zaczął bacznie dookoła, a tymczasem gospodyni zauważyła wiszące sito na płocie.
— A skąd się ono tu wzięło? — szepnęła, zbliżając się do płotu. — W południe pani leśniczyna pożyczyła odemnie to sito na dni kilka, a ono tu się znajduje... Tak!... moje! — dodała, do ręki je biorąc i przypatrując się uważnie. — Czegoś tylko smołą odgania... Pfe!... Ale to takie gospodynie dzisiaj... Pożyczą, zapaskudzą i oddadzą, że człek nie wieda kiedy i jak...
Zaniosła sito do komory, na klucz drzwi zamknęła i powróciła do izby.
Dziad na przypiecku już spał, raczej dziad-czarownica udawała, że sen ją zmorzył. Czekała, by wszystko ucichło w chacie i starościanka snem twardym zasnęła, a po zmęczęniu jej mogła się tego spodziewać.
Omyliła się jednak.
Starościanka w dziadu przebranym poznała mieszkankę Łysej Góry, bo choć wiedźma do niepoznania prawie zmieniła fizyonomię swoją, nosa, wielkości trąby, zmienić nie mogła, i ten nos ją zdradził. Wymknęła się więc cicho i znajomą drogą pośpieszyła ku kościołowi Świętokrzyskiemu, nawojką okrywając się cała.
Głos rogów, zasłyszany jeszcze w leśniczówce, coraz bliższy się stawał. Widocznie, że pan starosta, zaniepokojony zniknięciem córki, szukał jej w lasach okolicznych. Ze wszystkich stron biegły odzewy, nawoływania dalekie, okrzyki i hukania. To wszystko zaniepokoiło czarownicę... Zsunęła się z pieca i zaczęła poszukiwać starościankę.
Nie było jej...
— Ha, przeczuła dziada! — mruknęła — ale teraz nie wymkniesz mi się, dzierlatko! bo już ni leśniczówki ni chaty chłopskiej nigdzie niema, jeno bór i bór!
Skoczyła po sito.
Znikło!...
— Czy ty czasami do zakonu wiedźm się nie zapisałaś?! — zgrzytnęła czarownica.
Miotły niema, sita niema, co tu począć?
Czarownica za łeb się chwyciła.
W tej chwili kogut na płot wyskoczył i zapiał.
Nim pierwsze swoje: ki-ki-ri-ki! wyśpiewał, już wiedźma za grzebień go porwała, skoczyła na grzbiet koguta, a że czarny był, duże w nim pokładała nadzieje.
Wieś nie wieś, biesie nieś!... Hop-sa! — krzyknęła — i po raz trzeci uniosła się w powietrze.
Z wysokości dojrzała uciekającą starościankę.
W bok więc koguci wsadziła ostrogi dyabelskie, aż dziób otworzył kur stary, do jazdy takiej nieprzyzwyczajony, zakukurykał, zatrzepotał skrzydłami i sunął, jak grom, za uciekającą.
Biedna starościanka ostatku dobywała sił. Wiatr rozwiał jej włosy, rozwinął nawojkę, a wiedźma tuż, tuż, już dogania, łapę wyciąga, a kukurykanie koguta budzi las cały.
Wtem dał się słyszeć tętent szybko pędzących koni.
To pan starosta nadjeżdżał z orszakiem swoim.
— Patrzcie! patrzcie! — ze wszech stron zabrzmiały okrzyki. — Co to za potwór straszliwy gna nad lasem!
I kilkanaście rąk podniesionych wskazało na zsuwającą się z wyżyn powietrznych amazonkę.
— Czart!
— Bies! — odezwały się głosy.
Wtem jeden z łowców, młody a piękny kasztelanic, z błyskawiczną szybkością łuk naciągnął... Cięciwa brzękła, gwizdnęła strzała... Kogut zakukurykał raz ostatni i razem z wiedźmą runął na ziemię.
Grot przeszył czarownicę, czarna posoka bluzgnęła z piersi.
Starościanka była ocalona.
Myśliwi podbiegli, ojciec ramiona otworzył do odzyskanej jedynaczki, a pan kasztelanic chciał się zdobyczą pochwalić, lecz kur się zerwał i uciekł do Słupicy, a z wiedźmy garstka popiołu została o duszącym zapachu siarki.
Radość była wielka z zakończonych tak szczęśliwie łowów. Dzielny kasztelanic pozyskał serce starościanki. Później na zamku pana starosty odbyło się wesele huczne, na którem i ja byłem, miód i wino piłem, a po ślubie i po tańcach tę baśń ułożyłem.
Str. | |
Złote klucze | 1 |
Kożuszek barani | 19 |
Przymierze dyabelskie | 25 |
Wyrwidąb i Waligóra | 31 |
Miecz Janosika | 37 |
Oczy uroczne | 44 |
Skarb wojewodziński | 52 |
Grześ Niedorajda | 60 |
Majka | 71 |
Serce zajęcze | 77 |
Król Bartek | 86 |
Pamiątka po pradziadku | 93 |
Żaba | 101 |
Kuba chciwiec | 113 |
Wiosenka | 120 |
Łowy | 125 |