Łowy (Gliński)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łowy |
Pochodzenie | Bajki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Zachciało się staremu dyabłu młodą i piękną mieć żonę, a że zobaczył w okolicach Łysicy urodną córkę pana starosty, kiedy to na łowach w lasach świętokrzyskich za lotnemi ubiegała się sarnami, z kołczanem strzał na pleckach i łukiem srebrzystym w dłoni, wysłał na zwiady wiedźmę, jak on sam, starą a nieodstępną towarzyszkę w kotylionie dyabelskim podczas balów, wydawanych przez Belzebuba na Łysej Górze, ażeby upatrzyła chwilę stosowną i, gdy starościanka z konia zsiądzie, nad źródłem się pochyli, by wody w dłoń zaczerpnąć, porwała ją, nieprzygotowaną do napadu niespodziewanego, usta trawą miękką zatknęła i tak pochwyconą na sam wierzch Łysicy zaniosła. Baczenie jednak mieć potrzeba, by ani pan starosta, ani żaden z towarzyszy wyprawy łowieckiej, porwania tego nie dostrzegł, bo nietylko wiedźma-uwodzicielka, ale i cała kompania dyabelska srogo mogłaby na tem ucierpieć, albowiem pan starosta, mszcząc się za pochwycenie dziewki swojej, nie pożałowałby grosza i kościół na samym wierzchu Łysicy postawiłby, wzniósłby mury klasztorne i mnichom nabożnym w posiadanie oddał. Wtedy z trzech wież trzech kościołów rozmawiałyby z sobą dzwony święcone, a już takiej muzyki żadenby dyabeł znieść nie mógł. Wyniosłyby się biesy i wiedźmy ze starodawnej siedziby swojej i lament okrutny byłby w królestwie piekielnem.
Rozkaz ten dyabła starego nie bardzo się wiedźmie spodobał. Zazdrosna była o biesa. Z drugiej zaś strony uśmiechała się jej wyprawa po niewinną duszę ludzką i wyróżnienie jej, wiedźmy, w wyborze do tak trudnego przedsięwzięcia. Ku starościance nie łatwo przybliżyć się było: stróżowało przy niej baczne oko rodzica, młódź rycerska zwartem otaczała ją kołem, służba śledziła krok każdy, bo w rozpadlinach lasów świętokrzyskich nietylko jelenie gniazda swoje miały, ale i niedźwiedź pomrukiwał czasami i zbój ukryty czatował. Mimo to, wiedźma nie traciła nadziei, że dyabłu staremu wygodzi.
Razu pewnego, zasłyszawszy echa rogów myśliwskich, przebrała się w strój żebraczki, miotłę, która jej za rumaka służyła, ukryła w łachmanach — i to tam, to sam wałęsać się zaczęła, niby wróżbiarka zbłąkana, jałmużnica pokutująca, kwestarka zresztą hen, z gdzieś daleko budującego się klasztoru. Aczkolwiek fizyonomia jałmużnicy owej, wróżbiarki i kwestarki nie wzbudzała zaufania najmniejszego, bo z niej dyabelstwo patrzyło, sam pan starosta kilka groszaków jej rzucił, ten i ów z łowców do kalety sięgnął, choć jeden rzekł: »Za duży nos masz, babciu!«, drugi jej radził do balwierza pójść i ogolić się uczciwie, trzeci potraktował pomadą węgierską, by rozwichrzone wąsy wygładziła sobie pod nosem. Wiedźma śmiała się i dowcipne dawała odpowiedzi; temu z rąk, temu z kart powróżyła, a zawsze złotem i szczęśliwościami różnemi okapywały te wróżby, że nikt nie podejrzewał babiny o jakiebądź złe zamiary. Tak fortelem wcisnęła się w łaskę panów i służby, a gdy już starościance pięknego królewica wywróżyła (prawda, że wtedy myślała o dyable starym), uradowany pan starosta dukata jej dał i razu pewnego do wspólnej biesiady przypuścił, gdy po udatnych łowach on sam i panowie myśliwi na murawie zielonej pokotem się rozłożyli.
Tego właśnie chciała wiedźma.
Krążyły puhary, tu i tam wesoła odezwała się piosenka, służbie nawet gorzały nie żałowano, tak, że trudno już było powiedzieć, kto więcej był pijany: pan czy pachołek? Korzystając z tego zamącenia zmysłów, wiedźma zbliżyła się do starościanki.
— Czy mówił wam kto — spytała — o źródle czarodziejskiem, które jest w tych górach?
— Nic o niem nie wiem — odpowiedziała starościanka.
— A takie śliczne, takie ciekawe źródło! — pokiwała głową wiedźma.
— Cóż w niem zobaczyć można? — spytała dziewczyna.
— Mówiłam już wam o królewicu pięknym, młodym. I zobaczyć go można... chciejcie tylko.
— Chcę, chcę! — zawołała starościanka.
— Ja ciebie zaprowadzę do tego źródła czarodziejskiego. Staniesz nad niem, pochylisz się, zapatrzysz się w toń przezroczystą, i ujrzysz czar, wid niewidziany dotąd.
Starościanka zerwała się.
— Chodźmy! chodźmy! — wyszeptała.
— Tylko cicho, cicho, cicho — odszepnęła wiedźma — by nikt nie zauważył, że uchodzimy, i czasami nie przeszkodził.
Ba! któż mógłby przeszkodzić? Jedni gadali, inni śpiewali, jak opętani; niektórzy, plecyma oparci o pnie drzew świerkowych, chwiali się, mamrocąc coś pod nosem, pan starosta nawet pochrapywał, leżąc na murawie rozciągnięty, a służba piła na umor. Niepostrzeżenie więc wysunęła się wiedźma ze starościanką.
Szły szybko, długo, jakiemiś zboczami skał, rozpadlinami dzikiemi, niewidzianemi dotąd ścieżynami, a źródło wciąż się oddalało i oddalało. Gdy były już tak daleko, że krzyk najsilniejszy nie doszedłby do uszu biwakujących, wiedźma rzuciła się na starościankę i, ujmując ją wpół, chciała unieść w powietrze, ale pośliznęła się i rymnęła, jak długa, na ziemię, w jamę się jakąś staczając. Teraz zrozumiała starościanka, że stała się ofiarą napadu niegodziwego, uskoczyła więc w bok i biedz zaczęła. Ale droga była jej obca, wołanie zaś na nic się nie zdało, bo na krzyk napastowanej nikt, nikt, krom własnego jej echa, nie odpowiedział. Nie było innej rady, jak tylko biedz naprzód, dopaść do pierwszej lepszej chałupy wieśniaczej i w niej ratunku poszukać.
Nie tak łatwo udałaby się ucieczka starościance, gdyby wiedźma, w jamę wpadając, nie zgubiła gdzieś miotły swojej. To pozwoliło dziewczynie spory kawał drogi ubiedz i wpaść do chaty leśnika. Wiedźma jednak dopatrzyła kryjówki, bo, po odnalezieniu miotły, siadła na nią zaraz, uniosła się w powietrze wysoko, wysoko, a z takiej wysokości ogromny kawał świata widać.
— Aha! w leśniczówce się skryłaś? — warknęła.
Gdy mrok zapadł, przebrała się za żebraczkę niewinną, weszła do sieni domku leśniczego, gdzie za drzwiami rumaka swojego postawiła, i skomląc a kuląc się, prosiła o nocleg. Ale starościanka, choć głos był zmieniony, poznała czarownicę, nie wiedząc zaś, jakich ludzi w leśniczówce trafiła, skorzystała z pierwszego ich snu i drogą powrotną, ku górom Świętokrzyskim, skąd dochodził niespokojny dźwięk rogów, biedz zaczęła. Nie spodziewała się tego wiedźma i, gdy cisza wypełniła każdy kątek leśniczówki, podkradła się, raczkując, do świetlicy, w której miała starościanka spoczywać, drzwi cicho otworzyła i weszła do środka.
Jakież było jej zdumienie, gdy izbę zastała pustą... Ale starościanka przed chwilą musiała wybiedz, bo jeszcze ciepło wiało od opuszczonej pościeli, bo jeszcze nad łóżkiem błądził sen, tak nielitościwie przerwany.
— Nie uciekniesz mi teraz, nie uciekniesz! — zgrzytnęła wiedźma.
Skoczyła do sieni po miotłę.
Co zaś?... zostawiła ją za drzwiami, a ktoś sprzątnąć musiał i pozbawił ją tak potrzebnego rumaka.
Nie omyliła się. Miotła czarownicy podobała się fornalowi pana leśniczego. Tęga była, sprężysta, więc wziął ją i nie myślał wcale o oddaniu.
Wiedźma skręciła się.
Znów zdobycz z rąk jej się wysuwała. Nie pomykać pedałom starym za stopkami młodemi, i to wtedy jeszcze, gdy strach je gonił! Zaklęła brzydko i wsunęła się do komory, gdzie różne gospodarskie naczynia musiały być. Chodzi, maca... Na żadną nie natknęła się miotłę, lecz sito znalazła.
— I to dobre!
Wyszła przed chałupę, obróciła się twarzą do księżyca, usadowiła się w sicie i, zawoławszy:
— Wieś nie wieś, biesie, nieś!...
Uniosła się w górę.
— Aha!... już moja starościanka pod Słupicą? — mruknęła. — Zmyliłaś pogoń, panieneczko! może sama miotłę schowałaś, ale nie wiesz, że dla czarownicy i sito jest dobre... Co to? E-he! nóżki ustały, do chałupy chłopskiej skryłaś się... Znajdę cię, znajdę!
Spłynęła przed wrota i wzięła wnet na siebie postać dziada wędrownego. Sito powiesiła na płocie i zapukała do drzwi chałupy.
— Kto tam?
— Wspomóżcie, miłosierni ludzie, dziadka wędrownego.
Niemasz takiego gospodarza ani gospodyni, którzyby starego nie przyjęli dziadula. Wyszła niewiasta młoda i poprosiła do izby. Dziad pierwszy próg przestąpił, przy piecu usiadł i rozglądać się zaczął bacznie dookoła, a tymczasem gospodyni zauważyła wiszące sito na płocie.
— A skąd się ono tu wzięło? — szepnęła, zbliżając się do płotu. — W południe pani leśniczyna pożyczyła odemnie to sito na dni kilka, a ono tu się znajduje... Tak!... moje! — dodała, do ręki je biorąc i przypatrując się uważnie. — Czegoś tylko smołą odgania... Pfe!... Ale to takie gospodynie dzisiaj... Pożyczą, zapaskudzą i oddadzą, że człek nie wieda kiedy i jak...
Zaniosła sito do komory, na klucz drzwi zamknęła i powróciła do izby.
Dziad na przypiecku już spał, raczej dziad-czarownica udawała, że sen ją zmorzył. Czekała, by wszystko ucichło w chacie i starościanka snem twardym zasnęła, a po zmęczęniu jej mogła się tego spodziewać.
Omyliła się jednak.
Starościanka w dziadu przebranym poznała mieszkankę Łysej Góry, bo choć wiedźma do niepoznania prawie zmieniła fizyonomię swoją, nosa, wielkości trąby, zmienić nie mogła, i ten nos ją zdradził. Wymknęła się więc cicho i znajomą drogą pośpieszyła ku kościołowi Świętokrzyskiemu, nawojką okrywając się cała.
Głos rogów, zasłyszany jeszcze w leśniczówce, coraz bliższy się stawał. Widocznie, że pan starosta, zaniepokojony zniknięciem córki, szukał jej w lasach okolicznych. Ze wszystkich stron biegły odzewy, nawoływania dalekie, okrzyki i hukania. To wszystko zaniepokoiło czarownicę... Zsunęła się z pieca i zaczęła poszukiwać starościankę.
Nie było jej...
— Ha, przeczuła dziada! — mruknęła — ale teraz nie wymkniesz mi się, dzierlatko! bo już ni leśniczówki ni chaty chłopskiej nigdzie niema, jeno bór i bór!
Skoczyła po sito.
Znikło!...
— Czy ty czasami do zakonu wiedźm się nie zapisałaś?! — zgrzytnęła czarownica.
Miotły niema, sita niema, co tu począć?
Czarownica za łeb się chwyciła.
W tej chwili kogut na płot wyskoczył i zapiał.
Nim pierwsze swoje: ki-ki-ri-ki! wyśpiewał, już wiedźma za grzebień go porwała, skoczyła na grzbiet koguta, a że czarny był, duże w nim pokładała nadzieje.
Wieś nie wieś, biesie nieś!... Hop-sa! — krzyknęła — i po raz trzeci uniosła się w powietrze.
Z wysokości dojrzała uciekającą starościankę.
W bok więc koguci wsadziła ostrogi dyabelskie, aż dziób otworzył kur stary, do jazdy takiej nieprzyzwyczajony, zakukurykał, zatrzepotał skrzydłami i sunął, jak grom, za uciekającą.
Biedna starościanka ostatku dobywała sił. Wiatr rozwiał jej włosy, rozwinął nawojkę, a wiedźma tuż, tuż, już dogania, łapę wyciąga, a kukurykanie koguta budzi las cały.
Wtem dał się słyszeć tętent szybko pędzących koni.
To pan starosta nadjeżdżał z orszakiem swoim.
— Patrzcie! patrzcie! — ze wszech stron zabrzmiały okrzyki. — Co to za potwór straszliwy gna nad lasem!
I kilkanaście rąk podniesionych wskazało na zsuwającą się z wyżyn powietrznych amazonkę.
— Czart!
— Bies! — odezwały się głosy.
Wtem jeden z łowców, młody a piękny kasztelanic, z błyskawiczną szybkością łuk naciągnął... Cięciwa brzękła, gwizdnęła strzała... Kogut zakukurykał raz ostatni i razem z wiedźmą runął na ziemię.
Grot przeszył czarownicę, czarna posoka bluzgnęła z piersi.
Starościanka była ocalona.
Myśliwi podbiegli, ojciec ramiona otworzył do odzyskanej jedynaczki, a pan kasztelanic chciał się zdobyczą pochwalić, lecz kur się zerwał i uciekł do Słupicy, a z wiedźmy garstka popiołu została o duszącym zapachu siarki.
Radość była wielka z zakończonych tak szczęśliwie łowów. Dzielny kasztelanic pozyskał serce starościanki. Później na zamku pana starosty odbyło się wesele huczne, na którem i ja byłem, miód i wino piłem, a po ślubie i po tańcach tę baśń ułożyłem.