Wiosenka (Gliński, 1912)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiosenka |
Pochodzenie | Bajki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jedynem i ukochanem dzieckiem króla Wszebora była Wiosenka. Imię to, nadane jej na Chrzcie świętym, doskonale odpowiadało piękności jej duszy i ciała. Oczy, błękitne jak niebo, świeciły niezamąconą niczem pogodą; złote, faliste włosy, rzekłbyś, że były skradzionymi u słońca promieniami; na słodkie usta złożyły się dwa listki róży, na ząbki — kwiaty konwaliowe, na rumieńce — zorze poranne. Mówiono, że słowiki milkły, gdy Wiosenka śpiewała; że wietrzyk zazdrościł jej oddechu, fala gibkości. To też do szaleństwa kochał ją król-ojciec i chciał jej serce, nieświadome jeszcze trosk życia, ochronić od przykrości najmniejszej, oczy od widoków smutnych. Tylko piękno i dobro, radość i wesele otaczało ją dookoła. Nie wolno było nikomu wspomnieć przed Wiosenką o łzach gdzieś płynących, o troskach ludzi pracujących, o najpowszedniejszych kłopotach codziennego życia. Każda bajka świetlana być musiała, owiana czarem cudowności, dzwoniąca cichem, słodkiem marzeniem. Marzenie w pieśni, marzenie w życiu było udziałem ślicznego, królewskiego dziecięcia. W ogrodach nawet, pilnowanych troskliwie przez złotem opłacanych ogrodników, każdy krzew chory wycięty zaraz być musiał, każdy kwiat więdniejący nie mógł spokojnie na swojej łodydze umrzeć, nie widać było nawet drzew rozprutych piorunami, bo wnet sztuka ogrodnicza goiła rozdarcia, zasklepiała ciosy gromowe. I jakże się dziwić, że uśmiech szczęścia nie schodził nigdy z ust królewny, że błękitne oczy wieczystą pogodą patrzyły, gdy nie spoczęły ni razu na trupie ptaszka, na muszce zabitej, na zeschłej gałązce drzewa, na złamanej łodyżce kwiatka? Figlarne wiewiórki pląsały wesoło, przeskakując z gałązki na gałązkę, z konara na konar; w pachnących krzewach bzów, róż i jaśminów o woni cudnej brzmiał, nie zrównany z niczem, koncert słowików, iście królewska kapela; po sztucznie narzuconych kamieniach wartkie przebiegały strumyki, jak harfy, rozpłakane; skrzyły się klejnotami fontanny sennie drzemiące; w kryształowych sadzawkach złote pluskały się rybki; motyle, jak kwiaty wichrem gnane, w srebrzystem unosiły się przestworzu. Wonie, pieśni i kolory czarodziejskiem kołem otaczały Wiosenkę; oddychała wonią, pieśnią i barwami i sama była pieśnią, blaskiem i wonią.
Ale władza potężnego króla, w żelazne karby swej woli ziemię ująwszy, nie sięgała krain powietrznych, przez które żórawiane klucze się przesuwały, grom przelatywał, zbójeckie gonitwy swoje odbywały jastrzębie.
Razu pewnego błądziła Wiosenka po ogrodach umajonych. W błękitnej szatce była, szła przez zieleń trawników, błękitem niebios owiana. Poranek oddychał wonią budzącej się ziemi, rozświecał się kwiatów barwami, podzwaniał świergotem ptaszków. Niebo było blado-różowe, na wschodzie płomienne, na zachodzie turkusem zalane. Perliły się rosy, od stawów wiał chłód.
Cisza!... Pomimo pieśni ptaszków, pacierza drzew, była cisza.
Nagle uwagę jej zwrócił piór szelest.
Spojrzała w górę.
To leciał gołąb biały, leciał pośpiesznie, goniony przez krwiożerczego jastrzębia. Zakołysał się chwilę nad głową dziewczyny, zawahał się, jakby ratunku szukał, gdy oto, jak piorun, spadł nagle dziobu jastrzębiego cios śmiertelny. Ptak zakwilił i runął u stóp Wiosenki, na którą kilka kropel krwi spadło.
Wiosenka z krzykiem skoczyła do drgającego w dreszczach konania gołębia, który omglonemi, pełnemi boleści oczyma spojrzał na nią, różowy dziobek otworzył, jakby powietrza łaknący, rozwinął skrzydeł śnieżne wachlarze i został tak — nieruchomy.
Wiosenka uklękła przed ptaszkiem zabitym i wystraszonemi patrzyła oczyma.
— Dlaczego on się nie rusza? — szepnęła.
I łzy, jak perły, posypały się po jej jagodach.
— Główka rozbita, powieki przymknięte, dokoła krew... krew!... — szeptała.
Owiało ją, nieznane dotąd, tchnienie śmierci.
Odskoczyła strwożona i biedz zaczęła w głąb alei.
Ale fatalny to dzień był dla niej.
Spłoszyła szarą, dużą, sowę — lecz...
O, dziwo!...
Sowa nie uniosła się w powietrze, nie pierzchła przed nią, jeno przysiadła na ziemi ze skrzydłem opuszczonem i czarne, piękne oczy utkwiła groźnie w zadziwioną Wiosenkę.
— Co ci jest, ptaku biedny? — spytała królewna.
— Złe pacholę wykręciło mi skrzydło — odpowiedziała sowa. — Och, jak boli!... Uciekłam do ogrodów twoich... Przytul mnie... Ratuj!
W oczach ptaka odmalowało się cierpienie, w oczach Wiosenki litość. Przygarnęła cierpiącą sowę do piersi swoje i biegła dalej.
Lecz nie sądzono jej dzisiaj było spokoju zaznać, ukołysać wrażeń.
Na gałęzi lipowej dostrzegła kruka.
Duży, czarny, posępny ptak!
Błysnął szklistemi oczyma i tym błyskiem oczu swoich zatrzymał Wiosenkę.
Spojrzała...
Okrwawiony miał dziób.
Kruk nie spuszczał jarzących swych oczu z królewny.
— Nie było tu ciebie — rzekła dziewczyna. — Widziałam, jak przyleciałeś, na tej usiadłeś gałązce i zatrzymałeś mnie spojrzeniem swojem. Skąd tutaj przybyłeś, kruku? Dlaczego krew widzę na tobie?
A kruk zakrakał:
Nie zblizka lecę, nie zblizka,
Nie z krain, gdzie pachną kwiaty:
Ja wracam z pobojowiska,
Gdzie śmierć wygrzmiały armaty;
Gdzie leżą trupów tysiące
I rzężą piersi wpół żywe,
Dymami osnute słońce
Patrzy na pole straszliwe.
Tam pieśń nie dzwoni, nie kwieci
Ogrodów welon żałoby:
Krzyk słyszysz matek, płacz dzieci,
Na groby kładą się groby!
Krwi wonnej ciepłe opary
Osnuły to pole chwały,
Wiatr gwiżdże w krwawe sztandary,
Biją tryumfu wystrzały.
Na żer tam, na żer pognałem
Z mych braci czarną gromadą;
Żywem karmiłem się ciałem,
Tym dziobem kłułem twarz bladą!
Kruk spojrzał w jej oczy i zakrakał:
— Cierpisz?... to znaczy...
— Co? co? co? — spytała przerażona.
— Że... żyć zaczynasz.
Wiosenka spojrzeniem długiem obwiodła królewskie ogrody.
Nie zmieniło się nic, a jednak... Mniej barw było, mniej woni, mniej słońca. W szmerach fontanny płacz posłyszała, jęk w zawodzeniach słowików. I stała tak długo w zamyśleniu poważnem, rozwiązując zagadkę tajemniczych słów czarnego ptaka.
— Cierpieć... to znaczy — żyć! — szepnęła — żyć... to cierpieć! Ból wszędzie, ból i ból!... Gdzież jest szczęście?...
Otworzyła nagle szeroko oczy błękitne i krzyknęła:
— W kojeniu bólów, w pocieszaniu smutnych, w oddaniu siebie — cierpiącym!
I uczuła się więcej szczęśliwą w tej chwili, niż w życiu beztroskiem, jakie spędzała w pięknych, królewskich ogrodach.