<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Kuba chciwiec
Pochodzenie Bajki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KUBA CHCIWIEC.
KUBA CHCIWIEC.


Kuba urodził się już był chciwcem i skąpcem. Zaledwie oczy na świat Boży otworzył, pierwszem jego słowem, jakie wymówił, było:
— Daj!
Później, dziesięcioletnim malcem w szkole będąc, gdy go nauczyciel zapytał: »Ile ci jabłek zostanie, gdy, siedm ich mając, dasz braciszkowi dwa?« — odpowiedział bez wahania:
— Kiedy ja nikomu żadnego jabłka nie dam, panie psorze!
Nawet przed księdzem prefektem, wyliczając siedm grzechów głównych, wytrzepał bez zająknienia się:
— Pycha, łakomstwo, miłość bliźniego...
Wziął w skórę za to, ale przekonania swojego nie zmienił.
Urósł więc na skąpca paskudnego, grosze, jak mógł i gdzie mógł, do kieszeni zgarniał, nic nigdy dobrego ludziom nie zrobił, aż mu dali nazwisko pewnego stworzenia, na folwarku, w chlewku mieszkającego.
— Świnia, to świnia! — mruczał Kuba do siebie — ale co mam, to mam! a przez was psia zazdrość mówi, że i dziesiątej części mienia mojego nie macie!
Codziennie obliczał kapitały swoje i zawsze mu było mało. Wzdychał, narzekał, głową kręcił, przymierał głodem, aby tylko mieć więcej. Utopione muchy w śmietanie oblizywał, a raz nawet oskrobał mysz, gdy w miodzie się utopiła.
Razu pewnego siedział u siebie w pokoju, w podartym szlafroku, papuciach dziurawych, i sarkał, że nie wszystko według jego myśli się dzieje.
— Źle, Panie Boże, świat ten stworzyłeś, o, źle!... Jabym to lepiej zrobił — mruczał.
Coś szasnęło za nim w kominie, i dał się słyszeć głos:
— A jak?
— Jak? — odpowiedział Kuba, nie zdając sobie sprawy z szeptu zasłyszanego. — Jak?
— Chciałbym wiedzieć, mości dobrodzieju! — znów dało się słyszeć.
— Jabym urządził tak, że nic, okrom pieniędzy, na ziemiby nie było, lub to tylko, co za dobrą gotówkę sprzedałbym zaraz. Miast strąków grochu, szczere perły byłyby u mnie w łupinie ze srebra; z kaszy jaglanej siekane bursztyny-bym zrobił, z ziemniaków brylanty, a w rubiny karczochy-bym przemienił, nawet kury, kaczki i indyki znosiłyby jaja złote; w rzekach zaś nie głupia woda, lecz kryształ roztopiony płynąłby, deszcz nawet przemieniłbym w dukaty, dopiero byłby plusk miły, aż mi oczy na myśl samą o tem z głowy na wierzch wyłażą... Źle, źle, panie Boże, świat stworzyłeś, o, źle!
— Szkoda, że ciebie się nie poradził — zaszeptało znów coś w kominie.
— Kiedy nie było mnie przy stworzeniu świata — odpowiedział Kuba.
— A gdzie-żeś był, kochanku? — padło pytanie.
— Dyabli wiedzą, gdzie!... i w tem bieda cała!
— Czy nie możnaby omyłki naprawić?
— Ba! — westchnął Kuba.
Coś wylazło z komina i zbliżyło się do stołu, przy którym Kuba siedział. Czupiradło jakieś kosmate, pół psa a pół kozy, rzekło:
— Stanie się według woli twojej.
Powiedziawszy to, znikło nagle, tylko sadze w kominie się posypały.
Kuba głową pokiwał i szepnął:
— Majaki! majaki!... ale mógłby Stworzyciel mnie nasamprzód stworzyć i zapytać: co ty o tem wszystkiem myślisz, Kubo?
Że była już noc późna, Kuba spać się położył, i sen miał dziwny. Wyśnił mu się Pan Bóg, który przyszedł do niego i rzekł:
— Dowiedziałem się, że jesteś niezadowolony z dzieła mojego, Kubo?
— Coś nie coś wypadałoby zmienić — odpowiedział pytany.
— Co? jak? mów, dobrodzieju!
Kuba wypowiedział pragnienia swoje.
— Prawda twoja — odpowiedział Pan Bóg Kubie i na majestacie chmur purpurowych uniósł się w niebiosa.
Rano obudził się Kuba, wstał zaraz, szlafrok nałożył i w dłoń trzepnął, wołając:
— Kaśka!
Wbiegła dziewucha młoda, hoża, która była u Kuby i praczką, i szwaczką, i kucharką zarazem.
— Daj mi dziś na śniadanie jajko na miękko! — rzekł.
Kaśka zakręciła się i wybiegła. Po chwili powróciła z jajkami, ale dziwnie głową kiwała.
— Co tak makówką kręcisz? — Kuba spytał.
— Okrutecnie ciężkie — odpowiedziała, kładąc na miseczkę dwa jajka, soli szczyptę i masła odrobinę.
Kuba wziął jedno jajko w palce i opuścił na ziemię. Trzasnęło, jak rzecz wagi dużej, ale nie roztłukło się wcale, co niemało zdziwiło Kubę, a jednocześnie radosnem napełniło go niepokojem.
— Czyżby? — mruknął.
Podniósł, z łupiny obrał i na cały głos krzyknął:
— Złoto!
Słysząc to, Kaśka do drugiego rzuciła się jajka, które nietknięte jeszcze na miseczce leżało, ale Kuba ją precz odtrącił. Tym razem jednak Kaśka powolną nie była. Zaczęła się kłótnia, później bitwa, z której Kuba okrutnie poturbowany wyszedł, ale za wygraną nie dał. Porwał za stołek i w łeb Kaśkę nim grzmotnął. Kaśka chwyciła za lichtarz... Świst, trzask!... lichtarz ominął Kubę i palnął w duże zwierciadło, które na kawałki się rozpadło. Kuba wściekł się, bo szkoda mu było zwierciadła pięknego, a widząc Kaśkę chwytającą za przycisk marmurowy, porwał drogocenny kałamarz bronzowy i odparował cios groźny. Oba pociski spotkały się w powietrzu, grzmotnęły o siebie i w drzazgi się rozsypały, okruchami marmuru i bronzu tłukąc serwis porcelanowy, na kredensowym blacie stojący. Skoczyli tedy do siebie, jeno Kuba w poduszkę, a Kaśka w pierzynę się zaopatrzyli. Poduszka pękła, pierzyna się rozdarła, a śnieżny puch łabędzi zaczął się unosić po izbie.
— Łapaj! — wrzeszczał Kuba, stratą przerażony, ale Kaśka otworzyła okno z takim impetem, że wszystkie szyby wyleciały, a wiatr gospodarować zaczął i wydmuchiwać puch drogocenny. Kuba darł się w niebogłosy, Kaśka piszczała, a przez otwarte drzwi weszła świnia opasła i pozostawione jajka pożarła. Kuba runął na piernat podarty, który na ziemi się znalazł, Kaśka, ledwie dysząca, na zydlu beznogim siadła.
— Tfu! — odezwał się po chwili Kuba.
— Złe opętało i mnie i jegomościa — wykrztusiła Kaśka.
— Co tu szkody! co tu szkody! — lamentował Kuba.
— Bo tyz jegomość do mnie się wziął, jak drwal do osiny.
— Pogódźmy się, Kaśka! a o tem, co było, zapomnijmy!
— Inacej nie może być — odpowiedziała. — Ale co jegomościowi na obiad uwarzyć, bo jegomość drugiego śniadania nigdy nie jada?
Kuba zamyślił się... Co prawda, to on i pierwszego śniadania nie jadł, ale po przejściu, jakie miał z Kaśką, na nowo zaczynać nie chciał. Zamyślił się tedy, po chwili rzekł:
— Ugotuj mi grochu miseczkę i kartofelków parę usmaż!
Kaśka wybiegła, a Kuba potrzaskane graty zbierać zaczął i na niemałą stratę narzekać.
Zbliżyło się południe, pora obiadowa. Kuba głodny był po spożyciu tak wyśmienitego śniadania i czekał na Kaśkę. Ale minęła jedna i druga godzina, a Kaśki jak nie było, tak nie było. Zły, podreptał do kuchni i krzyknął, w drzwiach stając:
— Czy ty mnie zamorzyć chcesz dzisiaj?
— Nijak, jegomościu, grochu ugotować nie mozna, a ziemniaki skwircą na patelni, skwarzą się w masełku, ale takie przezrocyste się robią, kieby śkło.
— Co ty pleciesz? — mruknął Kuba.
Wziął łyżkę, wsadził do garnka z grochem — i oniemiał ze zdziwienia. Woda klejka była i gęsta, jak galareta, groch, potrącany łyżką, grzechotał, a ziemniaki świeciły na patelni, przezroczyste jak szkło, twarde jak kamienie.
— Perły i brylanty! — krzyknął nagle Kuba.
— Bryljanty? — zapiszczała Kaśka i rzuciła się na ziemniaki.
— Nie twoje-ć! — wrzasnął pan.
Ale Kaśka za warząchew chwyciła i jak nią trzaśnie w ucho nieszczęśliwego Kuby, tak ten, niby kloc drzewny, na tapczan rymnął. Zabrała się tedy Kaśka do brylantów i pereł, lecz tylko już na patelni przepalone masło skwierczało, a w garnku sama woda bulgotała.
— Psia słuzba taka! — mruknęła, rozbijając garnek a patelnię w rów przez okno ciskając. Zabrała manatki swoje i do Warszawy na służbę poszła.
Kuba pozostał sam.
Łeb miał rozbity, siniaki pod oczyma, szum w uszach, szczególnie w tem, które bliższą znajomość z warząchwią Kaśki zabrało. Głodny był, jak pies, a tu o Kaśce ni widu, ni słychu.
— Poszła szelma! — mruknął strapiony. — Ale dobrze, że poszła — dodał po chwili. — Sam sobie warzyć będę i sam sobie miesięczną pensyę wypłacać.
Rozpalił ogień, rondle i garnki przygotował; wziął klucze i udał się do piwnicy po warzywa.
Co za bies?...
Wszystko w niej jest, jak było. Beczki, wypełnione grochem, stoją, ziemniaki kupami leżą na podłodze, jeno mienią się, błyszczą, cudne, przecudne dla oka, ale Kuba chce jeść, a pragnienie go pali, że ledwie wytrzymać może. Porwał więc za konew z wodą i do ust pochylił.
— Brrr!... — Nie woda do gardła mu się leje, lecz kryształ gęsty, lepki, niesmaczny. Z grochu — perły; z jagieł — bursztyny; z karczochów — rubiny... To śliczne, bardzo śliczne, ale on chce jeść, jeść! z głodu kiszki mu się skręcają, a tu w jego piwnicy tylko perły, brylanty i złoto!...
Strach go ogarnął.
Wyleciał na dwór, na rynek targowy pobiegł do bab, sprzedających warzywa, nie sprzecza się, płaci, ile chcą.
Zgroza!... Kupione dynie w banie złota się przemieniają; kury — w marmurowe rzeźby; połcie słoniny — w piankę morską; chleb — w bronz o patynie zielonej.
Kuba oszalał.
Siedzi teraz w domu waryatów, niestrudzenie patrzy w komin, z którego sypią się sadze i cichym szeptem mówią do niego:
— Widzisz, jakim byłby świat, gdyby nie Pan Bóg, lecz Kuba go stworzył!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.