<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Żaba
Pochodzenie Bajki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻABA.
ŻABA.


Zła macocha, to gorzej kolki w boku. Przekonał się o tem Jaś sierota, gdy po śmierci mateńki nieopatrzny tatuś żonę drugą pojął. Nie było dnia, ażeby za drzwi nie wyleciał, ręką złej macochy wypchnięty, a co sińców na wynędzniałem ciałku miał swojem, to nie zliczyłby rachmistrz najbieglejszy. Zapóźno opatrzył się ojciec Jasia, że babę-jędzę do domu wprowadził i to z dorastającemi córkami dwiema, które nie lepsze od swojej mamusi były. Cierpiało nad tem nieszczęśliwe człeczysko i mocno pierwszej żałowało małżonki, dla której takim niedobrym był mężem, że zrozpaczona do rzeki skoczyła i już żadne niewody jej nie dostały. A z Jasiem coraz to gorzej było, bo po ojcu ładny mająteczek na niego przypadał, macocha zaś chciała, by to wszystko jej córuchny zabrały. Bóg im nie dał urody, niech więc choć sporo grosza mają, a tu przeszkodą Jaś staje, chłopczyk, jak malowanie, grzeczny, cichy, potulny.
Jak się go pozbyć, a dobro jego zabrać?... Męczyła go głodem, biła, spać nie dawała, ale Jasio, choć jak deseczka wyglądał, nie wybierał się wcale do królestwa niebieskiego. Widział to wszystko ojciec, bolał nad tem, ale tak był zahukany przez babę-jędzę, że słówka jednego pisnąć nie śmiał.
Razu pewnego, chcąc myśl swoją do skutku doprowadzić, zawołała Jasia do siebie i, pokazując mu las daleki, tak sie odezwała:
— Mówili mi ludzie, że w tym tam lesie złote grzyby wyrosły. Przynieś mi tych grzybów na dwie miski, a ugotuję wieczerzę, jakiej nikt dotąd nie jadł. Idź tylko prosto przed siebie, na lewo ani na prawo nie patrz, a nie waż się bez tych grzybów złotych, wielkości kapelusza ojcowskiego, powracać, bo na śmierć ubiję!
Jasio iść musiał. Wiedział, że macocha, co rzekła, tego święcie dotrzyma; a baba-jędza wykombinowała sobie, że w lesie są wilki i inne zwierzęta złe, które już łatwo z Jasiem malutkim poradzą.
Poszedł więc Jasio — i przepadł. Miesiąc jeden i drugi upłynął, a chłopca nie było. Dała niegodnica na Mszę świętą za duszę Jaśkową i już w chałupie i obejściu całem jak na własnem zakrzątała się gospodarstwie.
A Jasio szedł prosto przed siebie, zagłębiał się w las pusty, głuchy, ale nigdzie grzybów złotych napotkać nie mógł. Tu i tam na rydze się natknął, zatrzymał się nad żółtym muchomorem, lecz gdzie im do złota i wielkości kapelusza ojcowskiego!
Nocka zapadła. Jasio zmęczony był, głodny i senny. Odurzał go zapach kwiatów, same powieki do snu się kleiły. Położył się więc pod dębem omszonym i usnął. Usypiając, szepnął:
— Pilnuj mnie, lesie!
I przymknął oczy.
Nie przespał godzinki jednej, jak go obudziło ciężkie stąpanie czyjeś. Coś idzie, dyszy i zatrzymuje się tuż, tuż przy nim, jakby czekało na coś.
Jasio otwiera powieki.
Jezu! Jezusieńku!... potwór jakiś tuż przy nim usiadł i zielonemi oczyma patrzy. Niby dwie świeczki nieruchome, ślepie błyszczą; czasami koralem się zakrwawią, czasami dwiema gromnicami spojrzą.
Wilk! wilk! wilk! z gęstego boru wyszedł, z krzewów dzikiej łoziny i pewnikiem o strasznej biesiadzie zamyśla. Jasio podniósł się, ukląkł, rączki jak do pacierza złożył i szepnął:
— Nie jedz mnie, panie wilku, nie jedz!
Wilk powoli głową poruszył, kłapnął zębami i rzekł:
— Co prawda, to miałem ochotę spróbować ciebie, mój baranku! ale same kosteczki masz, a to zła uczta dla mnie. Lecz co ty robisz tutaj, koźlątko?
Jaś westchnął i odpowiedział:

Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dała, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu.

— Musi być biedna kobiecina ta twoja macocha i własnych dziatek wyżywić nie może — rzekł wilk.
— Gdzie tam biedna! — wykrzyknął Jaś. — Daj Boże każdemu mieć takie gospodarstwo!
— Chałupa jest? — wilk spytał.
— I obora nie pusta — Jaś dodał.
— Obora?
— A jakie bydełko w niej dorodne!
— To bardzo miła wiadomość dla mnie — wilk szepnął.
— Gdybyś ty widział, panie wilku, krówki, cielątka, prosiaki!
— Prosiaki? — wilk podchwycił. — To bardzo miła wiadomość dla mnie, bo ze mnie gospodarz zawołany i radbym dzień i noc w oborze przesiadywał. Ale musi być to wszystko na kłódki porządnie zamknięte i żadnej szparki, szpareczki tam niema — z westchnieniem dokończył.
— Jest w chlewku jedna dziura niezałatana — rzekł Jaś.
— Dziura?... to bardzo miła wiadomość dla mnie — wilk szepnął. — Ale — dodał po chwili — tego wszystkiego musi pilnować pies zły bardzo, jak to w dobrem gospodarstwie być powinno.
— Był Brysio — Jaś odpowiedział — ale zdechł przed dwoma dniami.
— To bardzo miła wiadomość — mruknął wilk. — No, dobranoc ci, robaczku! ja muszę do moich towarzyszów iść i powiedzieć im, by dziurę tę załatali, bo o szkodę nie trudno!
— To powiedz, panie wilku, by i do obórki zajrzeli, bo i tam jest jedna deska w ściance wybita.
— Dziękuję ci i za tę wiadomość... Bardzo, bardzo przyjemna!... Polnische Wirtschaft! polnische Wirtschaft! — mruknął, odchodząc.
Wilk ukrył się w gęstwinie, a Jaś, choć nie lubił macochy, rad był, że jej wygodzi.
— To ci się zdziwi, — szeptał, usypiając — gdy w chlewku i obórce porządek niemiecki zobaczy!
Oczu nie przymknął jeszcze, aż tu mu coś przy ramieniu usiadło.
Była to kuna.
— Gryźć mnie chcesz? — zapłakał Jasio.
— Miałam ochotę, aleś mi do gustu, mizeraku, nie przypadł — odpowiedziała kuna. — Lecz co ty robisz sam w tym lesie głuchym?
Jaś westchnął i wyszeptał:

Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dała, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu!

— Musi być biedna kobiecina ta twoja macocha i własnych dziatek wyżywić nie może — ulitowała się kuna.

— Gdzie tam biedna! — wykrzyknął Jaś. — Cielątka, prosiątka, koniki ma...
— A kury?
— Pentarki nie pentarki, wszystko jest! — Jaś odpowiedział.
Kuna westchnęła.
— Pewnikiem kurnik tam murowany, że przystępu do niego niema...
Jaś opowiedział wszystko, jak i co było, i wspomniał o dziurze w dachu drewnianego kurnika, którą kuna postanowiła załatać.
— Biła mnie, jeść nie dawała — szeptał Jaś, usypiając — ale przynajmniej niech ma dobre wspomnienie o mnie!
Zasnął teraz snem głębokim i wyśniła mu się macocha, dziękująca za jego opiekę nad obórką, kurnikiem i chlewkiem. Pomimo to wszystko zaczęła go w nos szczypać, aż się obudził i zerwał na równe nogi. Razem z nim odskoczył ptak jakiś, ale wnet się zatrzymał i zaczął przypatrywać się Jasiowi.
Był to kruk.
— Na co mnie dziobiesz? — Jaś spytał.
— Przez sen otworzyłeś oczki, a ja myślałem, że to dwa brylanciki błysnęły. Wiedzieć zaś musisz, że dobry jubiler jest ze mnie i lubi bardzo wszystkie świecidełka — rzekł kruk.
— To popraw, panie kruku, macosze mojej nakrywkę od blaszanego pudełeczka, gdzie chowa dukaty tatusiowe — wyszeptał Jaś rozespany. — Na stoliku przy łóżku stoi, a świeci, jak lusterko. Zrób to dla mnie, panie kruku!... Biła mnie, jeść nie dawała, niech jednak ma dobre wspomnienie o mnie!
Kruk przyrzekł zająć się jubilerską robotą i wszystkie dukaty wynieść ze szkatułki macochy Jasia.
Jasio już spał.
Obudziła go rosa zimna, z której otrząsały się drzewa, zbudził strzał słońca, które złotym prysnęło promieniem, rozdzierając lasu gęstwinę. Jasio sam nie wiedział: iść czy zostać, tak mu dobrze było w tym lesie rozpachnionym i rozzłoconym. Lecz głód mu dokuczał, trzeba go było zaspokoić. Umył się zimną rosą, leśnemi jagodami posilił i poszedł naprzód. Obojętne mu już było, czy macocha czeka na grzyby złote czy nie: on wie, że do niej już nie wróci.
Las zrzedniał, wązki strumyk nicią srebrną przedarł dolinę, po której trawach puszystych chodził bocian krokiem poważnym. — »Klek-klek!« — zaznajomili się odrazu i przyjacielska zawiązała się rozmowa. Zadrżał ze zgrozy bociek, gdy się dowiedział, że gniazdo jego nie wichr zrzucił, lecz zła macocha strącić kazała. Coś zaklekotał i uniósł się w górę, nad doliną, nad lasem popłynął i choć zniknął, Jasio jeszcze długie, gniewne słyszał klekotanie bociana.
Pewnej nocy, gdy księżyc na niebie świecił, usiadł biedaczek nad brzegiem stawu, który napotkał w lesie, zrozpaczony, bezradny, nie wiedzący sam, co dalej robić z sobą. Mimo wszystko jednak lepiej mu było, niż w chacie ojcowej. Dookoła zielony las szumiał, ptaszki śpiewały, a żadne zwierzątko nie tknęło go dotąd. Wszystkie, które rozmawiać z nim chciały, odsyłał do chałupy macochy, nawet niedźwiedź o pasiece się dowiedział, a jako bartnik doskonały, postanowił cale inny ład w pszczelnictwie macochy Jasia zaprowadzić. Jasio cieszył się że tylu dobrych przyjaciół dał złej macosze, ale nie wróci do niej, nie wróci, choćby się przekonała, ile dobrego dla niej zrobił. Głodny był, to prawda! lecz czy on i tam nie bywał głodny? Tu przynajmniej nikt nie krzyczy, nie bije, jeno cicho, srebrzyście fala stawu o brzeg uderza i szemrze, i dzwon i wzdycha...
Gdy tak siedzi na brzegu zielonym i patrzy na fal igraszki, z toni srebrnej wyskoczyła żabka maleńka, usiadła na murawie tuż, tuż przy nim, a tak ślicznemi oczkami spojrzała na niego, że Jaś do ręki ją wziął, na dłoń położył, podniósł do ust i przytulił. Żabie serce zabiło mocno, widocznie z radości, nie ze strachu, bo nie zeskoczyła, choć od ust dłoń odjął, jeno widząc wpatrzonego w nią Jasia, odezwała się zaraz:
— Kwa-kwa!
— Po francusku nie rozumiem, żabciu! — Jaś odpowiedział. — Mów do mnie jak Pan Bóg przykazał.
— Skąd się wziąłeś tutaj, synaczku? — spytała żaba.
— Mówisz tak, jak niegdyś mama mówiła, a od tak dawna nikt nie zwrócił się do mnie z tem słówkiem — szepnął Jaś, rozrzewniony wspomnieniem matki, a dwie łzy błysnęły w oczętach jego.
— Skądże się wzięłaś tutaj, dziecino? — powtórzyła żaba.

Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dała, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu.

Jaś odpowiedział.
— Głodnyś? — kwaknęła żaba, wyskakując, jakby strwożona z dłoni Jasiowej.
— Przecie nie zjem ciebie, kiedym już ucałował tak serdecznie — rzekł Jaś z wymówką.
— Ktoby mnie tknął, brzydoty takiej! — odpowiedziała żaba. — Aleś ty głodny!
Skoczyła na krzew leszczynowy, wątłemi łapkami objęła gałązkę i nuż trząść, trząść, aż posypały się orzechy, niby grad perłowy. Dorodne były, dojrzałe, a Jasio miał ząbki ostre, jak wiewiórka. Posilił się więc dobrze i, zwracając się do dobrodziejki swojej, odezwał się:
— Dobra ty jesteś, żabciu, bardzo dobra!
Snadź słowa te podobały się żabie, bo wnet na kilka cali urosła i wyglądała, niby ropucha duża, ale Jaś brzydoty jej nie widział, bo każdy dobry uczynek — wypięknia.
Jasio polubił ją bardzo, niemniej i ona Jasia. Chodzili razem na jagody, do błękitnych motylków się skradali, jedli razem, spali razem. Zdawało się nieraz Jasiowi, gdy, przytulona do piersi jego, żabka usnęła, że ciepłe, ludzkie serce bije przy nim. Wtedy dawne, dawne, niemowlęce jeszcze wspomnienia nawiedzały duszyczkę Jasia: słyszał cichy szmer chwiejącej się kołyski, słodki śpiew matuli, ciche słowa, senne »luli«, kołysankę o dziadku siwym, piesku szczekającym i deszczyku majowym. I opowiadał Jaś żabie o złej macosze i o swej doli sierocej, stawek zaś, nad którym codziennie przesiadywali, przypomniał mu historyę utopienia się jego własnej mamusi, którą pamiętał dobrze i kochał bardzo, aż rozpłakało się niebożę łzami tak rzewnemi, że żabka nawet wytrzymać nie mogła i listkiem leszczynowym oczki sobie obcierać zaczęła. Smutek Jasia, litość żaby złączyły ich węzłem przyjaźni prawdziwej. Postanowili nie rozstawać się już z sobą i razem dolę i niedolę przenosić.
Jak tylko słońce zaszło, księżyc zaświecił, żabka Jasiowa skoczyła zaraz do stawu, na szerokim liściu lilii wodnej usiadła i »kum-u-kum« zaśpiewała. Wnet ozwała się żab cała kapela; na całej przestrzeni stawu: »kum-u-kum!« zabrzmiało, zadzwoniło sto strun jakiejś harfy czarodziejskiej, zatopionej w kryształach wodnych. Rozległo się łkanie, smutkiem, bólem i żalem jakimś przepełnione, że Jaś nadziwić się nie mógł tej muzyce artystek niewidzialnych.
— To ci jęk, to ci płacz, to ci zawodzenie! — powtarzał, zachwycony tą gędźbą wieczoru.
— Wiedz, mój kochanku, że jestem królową żab — odezwała się przyjaciółka Jaśkowa. — Mieszkam w kryształowym pałacu, śpiewam pięknie, uprzyjemniam ludziom wieczory księżycowe, ale nikt mnie nie lubi, nie lubi dla mojej brzydkiej postaci — dodała smutnie.
— Ja ciebie polubiłem bardzo, bardzo! — zawołał z przejęciem się Jaś.
Ach! jak wdzięcznemi oczyma spojrzała żaba na Jasia, i znów na kilka cali urosła, że już mogła z Jasiem pod rękę chodzić i rozmawiać wygodnie. Kto inny przestraszyłby się takiego potwora, ale Jasiowi coraz piękniejszą ta brzydka żaba się wydawała. Teraz mógłby bez fatygi z nią potańczyć, dziarskim oberkiem dolinę całą okrążyć, tylko nie takiej smutnej muzyki potrzeba.
Grają żaby, w trzcinach wiatr szepce, cicho kołyszą się fale. Nad lasy księżyc wzbił się, wysrebrza listki topoli, nadbrzeżne wierzby wyzłaca.
Jaś westchnął.
— Czego ty wzdychasz? — spytała żaba.
— Gdyby tu łódka była, popłynąłbym z tobą daleko... daleko...
— Czy myślisz, że żab królowa, wód mieszkanka, łodzi niema?
Tu zwróciła się do trzcin nadbrzeżnych i zawołała:

Rozchylcie się, trzciny,
Ty, wietrze, z gęstwiny
Wyprowadź złotą łódź!
Na łodzi tej deski
Rzuć dywan królewski,
Na ramię płaszcz mi rzuć!

Staw miniem — i rzeką
Popłyniem daleko
Z żab pieśnią, z szumem fal!...
Cud stanie się wielki:
Przeminie ból wszelki,
Przeminie smutek — żal!

Na rozkaz pani władnej złoto-zielona łódź ze trzcin się wysunęła i sama przybiła do brzegu. Dwie żabki-służebnice poskoczyły wnet do pani swojej i na głowę jej złotą koronę, na ramiona płaszcz granatowy rzuciły. Pazik podał berło srebrzyste i wiązankę z wrzosów różowych.

— Jazda! — odezwała się żab królowa.
Jaś skoczył i z wiosłem u steru stanął. Królowa żaba na malinowym kobiercu usiadła. Zapieniły się fale, łódź odbiła od brzegu i, choć wiatru nie było, pognała szybko, szybko, widocznie prądem silnym porwana.
Nigdy tak jeszcze nie rozkoszował się Jaś, jak podczas tej podróży wodnej. Zapomniał o swej niedoli, o macosze, o grzybach złotych. Zdawało mu się, że to nie łódź go kołysze, lecz z lipowego drzewa kolebka, potrącana ręką matczyną. Mijają lasy, pola, miasta, grody i sioła; niekierowana łódź sama już płynie, pędzi przed sobą białe lilii kwiaty, kąpiące się w wód szmaragdach.
Dopływali właśnie do wsi jakiejś, gdy oto pobrzeżem stawu wilk pomknął, za nim kuna skoczyła, zakołysało się kosmate cielsko niedźwiedzia, kruk czarnem powiał skrzydłem, a hen, hen... daleko, daleko za niemi, coś błysnęło, niby gwiazda ognista, w błękity niebios rzucona. Gwiazda rośnie, rośnie, rośnie, aż się zmieniła w żagiew płonącą, którą niósł bocian mściwy w dziobie swym długim.
Nagle rozdarł powietrze ryk krów, bek owiec, wrzask kur przerażonych i gęsi dławionych krzyk; zakołowały w powietrzu roje pszczele, z ulów ręką zbrodniczą wygnane, a żagiew bociana padła na słomianą strzechę złej macochy.
Błysnęła łuna pożaru... kościelny uderzył w dzwon.
A oto nad stawem kruk powiał, jakby umykał od ognia tego i wrzasków; pudełko błyszczące trzymał w dziobie potężnym, z pudła sypały się, niby deszcz złoty, dukaty. Teraz dopiero Jasio zrozumiał, jak i dlaczego to wszystko się zrobiło.
Za głowę się chwycił i zalamentował:
— Tom-ci pani macosze wygodził... Jej-jej-jej-jej!...
— Kara Boża! — odezwała się poważnie królowa żab.

Złą macochę dyabeł porwał,
Złe jej córy ogień strawił...
Dziękuj Bogu! dziękuj Bogu!
Że ci ojca pozostawił.

Niech przybija łódź do brzegu,
Rola moja już skończona;
Wracam w tonie wód srebrzystych,
Ty w ojcowskie śpiesz ramiona!

— Nie, nie! — zawołał Jaś z płaczem. — Nie puszczę ciebie, zanadto kocham ciebie!
Na to czarodziejskie słowo: »kocham!« prysła brzydka powłoka żaby, a ukazała się pani śliczna i białe do Jasia wyciągnęła ręce.
— Mamuś! — Jaś krzyknął i, oszalały ze szczęścia, rzucił się w ramiona matki.
Ojciec posłyszał ten krzyk opłakanego już przezeń syna. Biegnie, patrzy, nie wierzy oczom, uszom nie wierzy, za pierś się chwyta, za czoło i nieprzytomnie bełkoce:
— To ty, Magduś?... to ty, utopiona żonko moja?
A ona tak odpowiedziała:

Kiedy w opętania szale
Rzuciłam się w stawu fale,
Wychyliła się z wód ku mnie
Wód przemożna czarownica,
Osypała piaskiem lica,
W srebrnej położyła trumnie,
Ale śmierci mnie wydarła:
Byłam śpiąca, nie umarła!

— I zaklęła mnie w żabę — ciągnęła piękna pani — rozkazując za grzech mój, grzech samobójstwa, dotąd siedzieć w powłoce jej brzydkiej, dopóki ktoś mnie bardzo, bardzo nie pokocha. Ty pokochałeś mnie, Jasiu! ty jeden, jedyny wypowiedziałeś zbawcze słowo: »kocham!« Po tylu latach, po tylu latach pokuty, słodkiem »luli« uśpię dziś synka mojego.

I dnia tego, wieczorem, zachwiała się kolebeczka przy słodkim śpiewie matczynym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.