Skarb wojewodziński
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb wojewodziński |
Pochodzenie | Bajki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Pan wojewoda Czachórski nie należał do tych ludzi, którzy, mając grosiwa sporo, sypią niem na prawo i na lewo bez miary i potrzeby. Sknerą nie był, tymczasem dlatego, że nie był rozrzutny, za sknerę ogłosili go niektórzy, zwłaszcza służba, która, choć wynagradzana była sowicie i po przyjacielsku traktowana, podejrzewała pana swojego o skarby Krezusowe, jakimi mógłby się przecie choć w części z nią podzielić. Źródłem tych podejrzeń była pewna piwnica zamkowa, od której pan wojewoda klucze przy sobie nosił i nawet rodzonemu synowi ich nie powierzał, do piwnicy sam chadzał zawsze, zamykając drzwi szczelnie za sobą, bawił w niej długo, a gdy opuszczał tajemniczą kryjówkę, powracał wesoły, rozpromieniony, uśmiechający się do wszystkich, szczególnie do dwóch ulubieńców swoich, pana Macieja Pitraszki i Bartłomieja Szarbańskiego, służących mu wiernie od lat trzydziestu bez mała i wyróżnianych od innych dworzan. Ci właśnie ulubieńcy najwięcej podejrzewali zgrzybiałego już wojewodę, że musi do tej piwnicy złoto znosić, beczki dukatami wypełniać i, jako to u niektórych skąpców jest we zwyczaju, w ziemi skarb swój zakopywać, by nawet po jego śmierci żadnego zeń zysku ludzie mieć nie mogli.
Było-li tak, czy nie było, nikt na pewno o tem nie wiedział. Częste odwiedzanie piwnicy tajemniczej mogło różne domysły nasuwać, ale skądby pan wojewoda miał złota tyle, by aż niem mógł beczki wypełniać — to nie zdawało się prawdopodobne. Majątek miał duży, lecz nie Radziwiłłowski wcale; wiedząc zaś, że oko pańskie konia tuczy, sam wszystkiego doglądał, co trudno mu było za złe brać; w wydatkach swoich zastosowywał się do znanej maksymy: »Pamiętaj, rozchodzie, żyć z przychodem w zgodzie« — i od niej na krok jeden nie odstępował. A przychód musiał być duży, bo szpital w Czachórce postawił, kościół odnowił, proboszczowi dom zbudował i rok rocznie datkiem obfitym służbę i oficyalistów obdarzał, zwłaszcza Macieja i Bartłomieja, których szczególnej opiece synowi swojemu polecał, gdyby go nagła śmierć z ziemi zdmuchnęła.
Pitraszka i Szarbański wiedzieli dobrze, że drugiego takiego pana i przyjaciela nie znaleźć już im na świecie. Odpłacali mu więc przywiązaniem i wiernością bezgraniczną, i jeno piwnica owa spokoju im nie dawała i była niby poszeptem szatańskim, zatruwającym spokojne dni ich żywota. Im pan wojewoda częściej do swojej kryjówki zazierał, tem większa ciekawość piekła Macieja i Bartłomieja: co on w niej robił?... Nieraz — to jeden, to drugi — po zatrzaśnięciu drzwi piwnicznych, podkradał się do nich i, ucho ciekawe do grubych desek dębowych przyłożywszy, najwyraźniej słyszał, jak złoto brzęczało. Być może, że było to złudzenie słuchowe, że wyobraźnia, wciąż jedną myślą podniecana, wytwarzała obrazy niebywałe, ale pan Maciej wyraźnie brzęk złota słyszał, pan Bartłomiej łopatę nawet widział, którą Czachórski czerwieńce zgartywał i zsypywał do beczek objętości niezwykłej.
— Niby nie krzywdzi a krzywdzi — zaczął przebąkiwać Pitraszka.
— Da nam czasami w podarunku po dziesięć czerwonych złotych, a mógłby dać po sto — mruknął Szarbański.
— Co asan prawisz: po sto? — oburzał się Pitraszka. — Obrachuj-no tylko, ile tych setek w beczce takiej pomieścić się może, to i parę tysiączków nam ofiarowanych nie zubożyłoby starego sknery.
— Lęk mam — szeptał Maciej — że, jeżeli stary zemrze nagle, to wojewodzic nic nam z tych skarbów ojcowskich nie udzieli.
— Ni on, ni my złamanego nie zobaczymy szeląga... Zakopie, w ziemię zakopie złoto wszystkie.
— Nie można na to zezwolić!
— Nie można!
I zaniepokojonym myślom Macieja i Bartłomieja nasuwały się różne sposoby, któreby przeszkodziły ostateczności podobnej.
Pewnego późnego wieczora, gdy usnął dwór cały, jeno Maciejowych i Bartłomiejowych powiek sen się nie imał — jakieś ciche, ostrożne stąpanie na korytarzach zamkowych posłyszeli ulubieńcy wojewody.
— Idzie!
— Idzie! — zawołali jednocześnie prawie Pitraszka i Szarbański.
Wyjrzał wnet jeden, wyjrzał drugi — i zobaczyli, jak w nocnej odzieży, z mycką na głowie przesuwał się cicho pan Czachórski, kierując kroki swoje ku tajemniczej piwnicy. W palcach trzymał zapaloną łojówkę, którą drugą ręką osłaniał od przewiewu; brzęk dwóch kluczów rozchodził się cicho w pustce korytarzowej, papucie na nogach tłumiły i tak już chód ostrożny.
— Dwa klucze — szepnął Maciej.
— Dwoje drzwi tam być musi — dodał Bartłomiej.
— Nie strzymam, podybam za nim — bąknął Pitraszka.
— Oby tylko stary nas nie zobaczył, a nie posłyszał rypania butów — odpowiedział Szarbański.
— Obawy niema, by dojrzał nas, bo niedowidzi stary, a i słuch mu już nie dopisuje. Dla większego bezpieczeństwa jednak buciska zdejmiemy i w onuciach podybamy za nim.
Myśl ta podobała się Bartłomiejowi. Przykucnęli więc do ziemi i rypiące pozdejmowali obuwie.
Pan wojewoda, zgarbiony, trzęsący głową siwą, posuwał się naprzód. Za nim, w odległości kroków dwudziestu szli Szarbański i Pitraszka. Stary, przeszedłszy wzdłuż korytarz zamkowy, po schodach kręconych spuścił się do podziemia i znów się zagłębił w szyję wązkich murów. Doszedł do drzwi piwnicznych... Otworzył... Wszedł... Przymknął — ale nie domknął. Zwykle oną wędrówkę swoją w dzień jasny odbywał, teraz noc była, noc głucha. Nie spodziewał się, żeby go ktobądź mógł śledzić. Przez długą szparę podwoi niedomkniętych migotało blaskiem czerwonym oddalające się światło łojówki.
Poskoczył wnet Maciej, za nim Bartłomiej. Otworzyli drzwi cicho i wsunęli się obaj do niewidzianego dotąd podziemnego korytarza, i przykucnęli w małem zagłębieniu wilgotnych i omszonych murów. Pan wojewoda, nie spodziewając się zasadzki, szedł dalej. Doszedł do drzwi drugich, zatrzymał się i suchymi palcami zaczął ściany bocznej dotykać, to przypatrywał się czemuś, zbliżał, to oddalał świecę, wreszcie coś znalazł, niewielką wypukłość jakąś, którą mocno nacisnął.
Trzasnęło...
Drzwi, a raczej płyta żelazna, osłaniająca wejście, uniosła się do góry. Zaczerniała głębia ciemna, piwniczny chłód powiał, aż zakołysał się płomień świecy i długim zamigotał językiem. Przy słabym blasku łojówki pan Maciej dostrzegł, stojącą na podkładach dębowych, beczkę dużą.
Wojewoda próg przestąpił, znów się zatrzymał, znów ręką ściany dotknął, i płyta opadła.
— Widziałeś? — szepnął pan Maciej.
— Palcem dotknął, i ściana się rozwarła — rzekł Bartłomiej.
— Ja o beczce mówiłem.
— Jej nie widziałem... Snadź w tej chwili zamigotała była świeczka płonąca.
— Jejej, jaka beczuła!... niczem przy niej pani starościna Bandrowska! a ściska ją kutych obręczy dziesięć.
— Złotko! złotko! — mruknął pan Maciej.
— Nie można pozwolić, by skarb taki w ziemię zakopał — rzekł Bartłomiej.
— Nie można! — odparł Maciej.
Lękając się, by obecności ich nie zauważył wojewoda, który, po podniesieniu płyty, frontem do nich stanie, wysunęli się cicho, coś szepcąc, nad czemś się naradzając, snując może jakie zamiary niegodne. Słyszeli powracającego wojewodę, jak, oddychając ciężko, wspinał się po schodach kręconych; jego kaszel suchy, chód nierówny, astmatyczny oddech piersi, później zatrzymanie się nagłe i — łoskot upadku.
Drgnęli...
Zimny dreszcz przeszedł im po grzbietach.
Zali to głaz jaki runął, czy może... może śmierć nagła podcięła słabe nogi wojewody?...
Wyjrzeli na korytarz.
Tak!... to wojewoda leżał, długi, blady, nieruchomy...
Pan Maciej chciał krzyknąć na alarm, ale Szarbański za rękę go ścisnął.
— Pst!... pst!... Umarłemu ni medyk, ni kadzidło żadne nie pomoże — zaszeptał.
— Nie pomoże! — westchnął pan Maciej.
— Gdy klucze zaś weźmie pan wojewodzic — ciągnął Szarbański — nie dostaniemy już ich nigdy... Rozumiesz?
Pan Maciej wytrzeszczył oczy na mówiącego.
— Aha! — rzucił po chwili.
Zrozumieli się.
Nie o ratunku, któryby się zresztą na nic już nie przydał, bo pan wojewoda na serce cierpiał i umarł na serce — myśleli w tej chwili dwaj ulubieńcy zmarłego. Jeden za klucze, drugi za łojówkę chwycił, potrącili nawet zewłok swojego dobroczyńcy, i pomknęli szybko do tylko co opuszczonych drzwi tajemniczej piwnicy. Nic, nic im teraz nie przeszkadzało w spełnieniu zamiarów grzesznych. Noc głucha, zamek śpi, śpi i pan wojewoda na głazach twardych korytarza, nieprzebudzonym śpi snem.
Dopadli do drzwi.
Zamek trzasnął, drzwi otworzyły się.
Przymknęli je napowrót i poskoczyli do ściany, żelazną płytą zamkniętej. Zauważona w niej wypukłość, której palcem pan wojewoda dotknął, snadź poruszała maszyneryę misterną, która ciężką podnosiła zasłonę...
Tak, tak!
Dotknęli...
Płyta podniosła się.
Serce Pitraszki grzmotnęło, niby młot kowalski, pan Bartłomiej nie mógł tchu złapać. Przy migocącym płomyku łojówki dojrzeli beczkę, na podkładach stojącą, przy niej garniec zwilgotniały, dalej kilof...
— Widzisz?... kilof!... — odezwał się pan Maciej. — Snadź, przewidując koniec swój, zamyślał stary o zakopaniu skarbu.
Chwycili obaj za wątory i szarpać beczkę i targać poczęli, ale żelazne obręcze nie pozwoliły rozejść się klepkom, mocno przywartym do siebie. Wtedy Bartłomiej za kilof porwał i grzmotnął nim z całej siły w okucie. Głuche echo pobiegło wzdłuż korytarza, zakończone uderzeniem — gromu!
— Jezus Marya! — wrzasnął nagle pan Maciej.
— Czego tak wrzeszczysz? — Bartłomiej zawołał.
— Płyta żelazna zapadła — wyjąknął Pitraszka, blady jak trup.
Skoczyli do zasuwy. Szukali wypukłości w ścianach. Ramionami podpierali, ale żelazna płyta nie drgnęła nawet. Chwycili za kilof i w szale przerażenia tłuc zaczęli w zaporę, chcąc zamek rozbudzić, lecz daremne były ich wysiłki. Grube mury podziemia tłumiły głos wszelki; grób zaś nie puszcza swych ofiar, a zamknął ich — grób!...
Strach! strach! strach!...
— Nie lamentuj asan — rzekł po chwili Szarbański, pierwszy do przytomności przychodzący. — Tam, w niszy, jakiś kartelusz mi błysnął... Może w nim znajdziemy opis sposobu wydobycia się z tej jamy.
Maciej z rąk towarzysza wziął dopalającą się łojówkę, Bartłomiej po kartelusz sięgnął, zapisany ręką wojewody.
— Co tam jest? co? co?... — głosem drżącym Pitraszka zapytał.
— Nie trzęś się, bo świeca miga, litery skaczą, a tam coś o nas jest pisano.
Pitraszka z wielkim wysiłkiem woli spokój zachował, Bartłomiej przytknął nos do papieru i czytał:
»Wiernym sługom moim: Maciejowi Pitraszce i Szarbańskiemu Bartłomiejowi, beczkę miodu, syconego ręką moją wojewodzińską, 50 lat żywota dziś kończącego, zapisuję, aby wiedzieli, iż za wierność pamięcią płacę, za zacność następującym kodycylem: Aby wyżej wymienieni Maciej Pitraszka i Szarbański Bartłomiej w starości swojej spokój mieli i utrzymanie dostatnie, każdemu z nich po 10.000 złotych czerwonych zapisuję, które po mojej śmierci wypłacone im zaraz zostaną przez J. W. kasztelana Wojnicza, na którego to dobrach suma ona jest legowana. A prosząc imć panów Macieja i Bartłomieja o pamięć o duszy mojej, z za grobu im serdeczne pożegnanie posyłam. Amen!«
Kartelusz wypadł z rąk czytającego. Maciej drżał, aż zęby szczękały. Łojówka dopalała się, mrok głęboki zalewał piwnicę.
— Pamiętał o nas, a my... — szepnął Maciej.
— Wierzył nam, a my... — jęknął Bartłomiej.
— Patrz! — wrzasnął nagle Pitraszka.
— Jezus Marya! — wybełkotał Szarbański.
Utkwili oczy przerażone w jeden z kątów piwnicy, gdzie zarysował się cień wojewody... zbliżył się, westchnął — i znikł.
Maciej i Bartłomiej runęli na ziemię.
Cisza, przerywana tylko jękiem grzeszników, grozą zbliżającej się śmierci z głodu, beznadziejnością ratunku. A na korytarzu zamkowym leżał wyciągnięty trup wojewody, samotny, opuszczony, zapomniany przez sługi niewierne.