Wyspa skarbów/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa skarbów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie upłynęło wiele czasu, gdy zaszedł pierwszy z tych tajemniczych wypadków, które nareszcie uwolniły nas od „kapitana“, choć jeszcze nie od spraw, związanych z jego osobą — jak to się poniżej okaże.
Nastała nieznośna, ostra zima, przynosząc nieskończenie długie, ciężkie mrozy i szalone zawieje; od początku było do przewidzenia, że biedny mój ojciec prawdopodobnie nie dożyje wiosny. Z dnia na dzień opadał na siłach, więc matka wraz ze mną wzięła zarząd gospody w swoje ręce; mając czas wciąż zajęty, nie zwracaliśmy zbytniej uwagi na niemiłego gościa.
Pewnego poranku styczniowego, o bardzo wczesnej porze, mróz był przenikliwy i zatoka cała posiwiała lodowym sędziołem. Drobne zmarszczki wody lekko tylko muskały głazy nadbrzeżne. Słońce stało jeszcze nisko, ledwo dotykając wierzchołków wzgórz i jeno w dali słało swój blask na morzu. „Kapitan“ wstał wcześniej niż zwykle i usiadł na wybrzeżu; pod szeroką połą starego błękitnego kubraka chwiał się przywieszony kordelas, pod pachą widać było mosiężną lunetę, kapelusz zwieszał się w tył głowy. Gdy zeszedł ze swej czatowni, widniał jeszcze na tem miejscu jego oddech, nakształt smugi dymu, a ostatnim dźwiękiem, jaki doszedł mnie z jego strony, gdy zwrócił się ku wielkiej skale, było głośne prychanie, świadczące o gniewnem usposobieniu; snadź nie otrząsnął się jeszcze z myśli o doktorze Livesey’u.
Matka bawiła właśnie na piętrze u ojca, a ja zastawiałem stół do śniadania na przybycie kapitana, gdy wtem otworzyły się drzwi izby gościnnej i wszedł mężczyzna, którego dotychczas nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. Miał cerę żółtą jak wosk, i brakowało mu dwu palców u lewej ręki; choć miał przy boku kordelas, nie wyglądał jednak na wojownika. Dybałem na żeglarzy, czy to o dwóch nogach czy o jednej, więc człowiek nowoprzybyły wprawił mnie w kłopot. Nie miał w sobie nic z żeglarza, a pomimo to zalatywało od niego morzem.
Zapytałem, czem mogę służyć. Zażądał rumu; atoli gdy zabierałem się do wyjścia z pokoju, chcąc spełnić jego żądanie, rozsiadł się za stołem i skinął na mnie, bym podszedł bliżej. Zatrzymałem się, trzymając pod pachą serwetę.
— Chodźno bliżej, synku! — rzekł nieznajomy — chodźno bliżej!
Postąpiłem krok naprzód.
— Czy ten stół zastawiacie dla mego towarzysza Billa? — zapytał ów, świdrując mnie zezem.
Odparłem, że nie znam jego towarzysza Billa, nakrywam zaś do stołu dla osoby, mieszkającej w naszym domu i zwanej przez nas „kapitanem“.
— Niech mu będzie! — rzekł ów. — Wszystko mi jedno, czy mój towarzysz Bill nazywa się kapitanem czy też nie. Dość, że mój towarzysz Bill ma bliznę na policzku, a przytem bardzo miłe obejście z ludźmi, zwłaszcza w piciu. Jako dowód weźmy więc, że wasz kapitan ma bliznę na policzku — i, jeżeli wasza wola, zaznaczę jeszcze, że jest to prawy policzek... Ach, tak! Już ci o tem mówiłem! Wobec tego czy mój towarzysz Bill znajduje się w tym domu?
Wyjaśniłem, że wyszedł na przechadzkę.
— Gdzie, dokąd, mój synku? gdzie poszedł?
Wskazałem mu skałę i udzieliłem wskazówek, kiedy i jaką drogą „kapitan“ prawdopodobnie będzie powracał, oraz odpowiedziałem na kilka innych pytań. Wówczas przybysz odezwał się:
— No, to już napewno sobie podpiję serdecznie z mym towarzyszem Billem.
W czasie wymawiania tych słów miał minę bardzo rzadką, tak, iż miałem podstawę przypuszczać, że jest w błędzie, jeżeli przypadkiem sądzi, iż zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział. Lecz pomyślałem sobie, że nie mam tu nic do roboty, a zresztą sam nie wiedziałem, co wypada począć. Przybysz przylgnął niemal do strony wewnętrznej drzwi wchodowych, wiercąc oczyma po wszystkich kątach, jak kot czyhający na myszkę. Raz już chciałem wyjść na ulicę, lecz natychmiast mnie odwołał; ponieważ zaś nie okazałem się uległy jego zachciankom, zmienił się nagle na twarzy, dotąd trupio-żółtej i zmusił mnie do posłuszeństwa takiem przekleństwem, że aż się wzdrygnąłem. Ledwo się cofnąłem, przybrał znów dawny wyraz i klepiąc mnie nawpół drwiąco, nawpół dobrotliwie po ramieniu, nazywał mnie „poczciwym chłopakiem“ i twierdził, że żywi dla mnie szczerą sympatję:
— Mam syna rodzonego, podobnego do ciebie jak dwie krople wody, który jest moją chlubą... Lecz pierwsza rzecz u chłopca to karność; tak, mój synku, karność... Gdybyś pływał po morzach wraz z Billem, nie kazałbyś sobie niczego dwa razy powtarzać — nie! Nie było to nigdy w zwyczaju Billa ani tych, którzy z nim żeglowali... Ale otóż, ani chybi, kroczy mój kamrat Bill, z lunetą pod pachą! A niechże go! tak, to on!... Chodźno, synku, ze mną do izby i schowajmy się za drzwiami... Zrobimy małą niespodziankę Billowi. A niechże go, powiadam!...
Mówiąc to ów dziwak wycofał się wraz ze mną do izby gościnnej i ustawił mnie poza sobą w kącie w ten sposób, że otwarte drzwi zasłaniały nas obu. Możecie sobie wyobrazić, jak byłem nieswój i przerażony, a strach mój jeszcze się zwiększał, gdy widziałem, że osobliwy gość też nie grzeszył odwagą. Wciąż tarł rękojeść kordelasa i próbował obluźnić brzeszczot w pochwie, a przez cały czas oczekiwania nieustannie coś przełykał, jakby się dławił jakąś ością w gardle.
Wkońcu „kapitan“ wszedł gromkim krokiem do izby, trzasnął drzwiami za sobą i, nie rozglądając się w prawo ani w lewo, zmierzał naprzełaj wprost do miejsca, gdzie oczekiwał nań zastawiony posiłek.
— Bill! — ozwał się nieznajomy głosem, któremu, jak mi się zdawało, usiłował nadać brzmienie silne i stanowcze.
Kapitan wykonał zwrot wtył na pięcie i stanął do nas frontem; twarz jego naraz straciła barwę brunatną i nawet nos mu posiniał. Miał wygląd człowieka, który zobaczył upiora lub djabła lub, o ile to możliwe, jeszcze gorszą stworę; słowo daję, że żal mi się go zrobiło przez chwilę, tak wydał się stary i złamany.
— Chodź, Billu! Wszak mnie poznajesz? Poznajesz napewno starego druha okrętowego? — mówił tymczasem przybysz.
Kapitan jakby drgnął.
— Czarny Pies! — wyszło z jego ust.
— A któżby inny? — żachnął się tamten, nabierając nieco rezonu. — Czarny Pies, ten sam, co zawsze, przybywa, żeby się zobaczyć ze swym starym druhem w gospodzie „pod Admirałem Benbow...“ Ach, Billu, Billu, przeżyliśmy obaj kopę lat od czasu, gdy postradałem te dwa kłykcie — i wzniósł do góry rękę pozbawioną palców.
— Patrzcie-no, — mruknął kapitan. — Takżeś mnie podszedł! Tak, jestem tu we własnej osobie. No, mów, co się stało?
— To o ciebie idzie, — plątał się w odpowiedzi Czarny Pies — musisz to usłyszeć, Billu... Od tego miłego chłopaczka zamówiłem szklankę rumu, bo mi się bardzo pić chce; siądźmy przy sobie, jeżeli sobie tego życzysz, i pogwarzymy, jak starzy kamraci...
Gdy wróciłem z rumem, obaj już siedzieli z obu stron stołu, zastawionego dla kapitana. Czarny Pies siedział na samym rogu bliżej drzwi i zdawało mi się, że jednem okiem spozierał na swego kamrata, a drugiem szukał odwrotu.
Poprosił mnie, żebym wyszedł i zostawił drzwi szeroko otwarte.
— A wara tam podglądać przez dziurkę od klucza, synku! — upominał mnie. Zostawiłem więc ich obu i odszedłem do szynkwasu.
Przez długi czas pomimo wszelkich zabiegów, zmierzających do podsłuchania ich rozmowy, nie zdołałem nic uchwycić prócz przytłumionego mamrotania; lecz wkońcu głosy zaczęły się coraz więcej podnosić i mogłem wyróżnić oderwane wyrazy, przeważnie przekleństwa „kapitana“.
— Nie, nie! nie, nie! z tem trzeba już raz skończyć! — wrzeszczał zajadle, a w chwilę później znów dały się słyszeć słowa:
— Jeżeli chcecie, możecie wszyscy tu przyjeżdżać! Ja jednak nie ustąpię — to wam mówię!
Naraz zgoła niespodzianie nastąpił przerażający wybuch przekleństw i innych hałasów, stół i krzesło rzucono tak silnie, iż poszły w kawałki, dał się słyszeć brzęk stali i okrzyki bólu; w chwilę później zobaczyłem, że Czarny Pies uciekał co sił w nogach, a kapitan ścigał go zapalczywie — obaj mieli w ręku obnażone kordelasy, pierwszemu zaś szła ciurkiem krew z lewego ramienia. Tuż przy samych drzwiach kapitan wymierzył w uciekającego ostatni groźny cios, który strzaskałby mu kość pacierzową, gdyby ostrze nie zawadziło o sążnisty szyld naszego „Admirała Benbow“. Po dziś dzień można oglądać powstałą stąd szczerbę na dolnej krawędzi deski.
Było to ostatnie uderzenie w tej bójce. Czarny Pies, znalazłszy się na ulicy, okazał się, pomimo rany, przedziwnie rączy w nogach, iż w ciągu pół minuty zniknął za rubieżą wzgórza. Natomiast kapitan stanął, jak wryty, wlepiając oczy w deskę szyldu; następnie przetarł kilkakrotnie oczy ręką i zawrócił do domu.
— Kuba! daj mi rumu! — przemówił, a zauważyłem, że się słaniał nieco i jedną ręką próbował uchwycić się ściany.
— Czy pan raniony? — zawołałem.
— Rumu! — powtórzył. — Muszę stąd odejść. Rumu, rumu!
Wybiegłem, by mu przynieść, co żądał, lecz ponieważ byłem wytrącony z równowagi tem wszystkiem, co zaszło, więc stłukłem szklankę i poplamiłem nakrycie; gdy wybierałem się powtórnie po trunek, usłyszałem nagły łoskot w jadalni. Wbiegłszy, ujrzałem kapitana leżącego, jak długi, na posadzce. W tejże chwili matka moja, zaniepokojona wrzawą i zgiełkiem bijatyki, zbiegła z piętra na pomoc. Wspólnemi siłami podnieśliśmy głowę omdlałego. Oddychał głośno, chrapliwie, lecz oczy miał zamknięte, a twarz zmieniła się okropnie.
— O moiściewy! o laboga! — labiedziła matka — jakie to nieszczęście spadło na nasz dom!... A tatulo biedny taki chory!
Wśród tego nie mieliśmy pojęcia, jak przyjść z pomocą kapitanowi, i nie wątpiliśmy ani na chwilę, że otrzymał cios śmiertelny w bójce z nieznajomym. Na wszelki wypadek przyniosłem rumu i usiłowałem wlać mu go do gardła; lecz zęby miał szczelnie zaciśnięte, a szczęki twarde jak z żelaza. Przyszedł nam z pomocą szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż niespodzianie otwarły się drzwi i wszedł doktór Livesey, przybywający w odwiedziny do ojca.
— Ach, panie doktorze! — zawołaliśmy oboje. — Co tu począć? Gdzie on odniósł ranę?
— Ranę? Ech, głupstwo! — rzekł doktór. — Tak raniony, jak wy lub ja. Ten drab miał napad apopleksji, wszak mu to przepowiadałem. A teraz, moja pani Hawkins, niech pani skoczy na górę do swego małżonka! i o ile to możliwe, ani mru-mru o tem, co się stało! Ja ze swej strony uczynię, co w mej mocy, żeby uratować nikczemne życie tego draba; niech Kuba przyniesie mi miednicę!
Gdy powróciłem z miednicą, już doktór rozerwał rękaw kapitana i odsłonił jego potężne i żylaste ramię. Było tatuowane w kilku miejscach. Na przedramieniu znajdowały się ozdobne i wyraźnie wykonane napisy: „Na szczęście“, „Niech wiatr sprzyja“ i „Billy Bones dla fantazji“; powyżej zaś, bliżej łopatki mieścił się rysunek, przedstawiający szubienicę z dyndającym wisielcem — świadczący, jak mi się zdawało, o wielkich zdolnościach rysownika.
— Wieszczy znak! — zauważył doktór, dotykając palcem rysunku. — A teraz, imć panie Billy Bones, jeżeli tak się nazywasz, zobaczymy, jaki kolor ma twoja juszka. Kuba, czy boisz się krwi?
— Nie, panie konsyljarzu — odparłem.
— No dobrze! więc potrzymaj miednicę — i po tych słowach wziął lancet i otworzył żyłę.
Sporo krwi trzeba było upuścić, zanim „kapitan“ otworzył oczy i rozejrzał się mgławo dokoła. Najpierw rozpoznał doktora i zmarszczył brwi z nietajoną niechęcią; następnie jego źrenice spoczęły na mnie i wydawało się, jakby doznał ulgi. Naraz zmienił się na twarzy, próbował się podnieść, krzycząc:
— Gdzie Czarny Pies?
— Niema tu żadnego czarnego psa — odparł doktór — chyba że błąka się w twojej mózgownicy. Zawiele rumu wypiłeś, więc też przyszedł atak, zupełnie jak przepowiedziałem, teraz zaś, prawie naprzekór własnej woli, wyciągnąłem cię za czuprynę z grobu. No, ale, panie Bones...
— To nie moje nazwisko — przerwał ów.
— A ja właśnie takie mam posądzenia — odpowiedział doktór. — Jest to nazwisko pewnego znanego mi opryszka, ja zaś dla zwięzłości tak waszeci nazywam. Lecz chciałem aści powiedzieć, co następuje: jedna szklanka rumu jeszcze waszeci nie sprzątnie ze świata, lecz jeżeli pan wypijesz jedną, zachciewa się ci jeszcze jednej i drugiej i trzeciej, a stawiam w zakład własną perukę, że jeżeli waszeć wkrótce nie zmienisz tego trybu życia, to umrzesz? — rozumiesz — umrzesz pan i pójdziesz na miejsce, dlań przygotowane, jak ów człowiek, o którym mówi Pismo święte. A teraz postaraj się wasze pójść ze mną. Zaprowadzę pana do łóżka.
Wspólnemi siłami, acz z wielkim trudem, udało się wyciągnąć go na piętro i położyć do łóżka; głowa opadła mu na poduszki, jakby stracił zupełnie przytomność.
— A teraz — rzekł doktór — proszę to sobie zapamiętać. Mam czyste sumienie: ostrzegłem waćpana, że rum sprowadzi śmierć pańską!
To powiedziawszy, wziął mnie pod ramię i wyszedł, aby zbadać stan zdrowia ojca. Ledwo zamknął drzwi za sobą, odezwał się o kapitanie:
— Drobnostka, nic mu nie będzie! Wypuściłem mu dość krwi, aby go uspokoić na czas jakiś. Z jaki tydzień przeleży się w łóżku — co i jemu i wam wyjdzie na dobre. Ale powtórny atak przyprawi go o śmierć.