Wyspa tajemnicza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa tajemnicza |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką F. Férrat’a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Joanna Belejowska |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podróżni, których huragan rzucił na wybrzeże, nie byli to ani żeglarze powietrzni z powołania, ani zwolennicy powietrznych wycieczek, lecz więźniowie wojenni, którzy, niezachwianą ożywieni odwagą, postanowili i zdołali uciec tym niezwykłym sposobem. Z jakie sto razy śmierć im zagrażała, a rozdarty balon powinien był spaść z nimi w morskie otchłanie, ale widać Bóg niezwykły los im przeznaczył. Uciekli z Richmondu dnia 20 marca pomimo, że miasto to oblężone było przez wojsko jenerała Ulissesa Granta, i po pięciodniowej powietrznej żegludze znajdowali się o 7000 mil od tej stolicy Wirginji, głównej warowni separatystów. Oto w jakich okolicznościach więźniowie dokonali zamierzonej ucieczki, której smutny koniec widzieliśmy w przeszłym rozdziale.
W miesiącu lutym 1865 r., w jednej z tych śmiałych wycieczek, jakie tylekroć bezużytecznie przedsiębrał jenerał Grant w celu zdobycia Richmondu, wielu z jego oficerów dostało się do niewoli; zostali oni internowani w mieście. Najznakomitszym z nich był Cyrus Smith, oficer głównego sztabu federalistów.
Cyrus Smith urodził się w Stanie Massachussets. Był to bardzo uczony inżynier, któremu rząd Stanów Zjednoczonych powierzył podczas wojny kierunek i zarząd nad kolejami żelaznemi, odgrywającemi tak ważną rolę strategiczną. Prawdziwy to Amerykanin północny, suchy, chudy, blady; miał około czterdziestu pięciu lat, krótko ostrzyżone włosy; broda jego zaczynała już siwieć, i tylko wąsy były gęste i zamaszyste. Rysy twarzy miał bardzo regularne, warte dłuta artysty; oczy pełne ognia i wyrazu, czoło wysokie i otwarte — słowem, cała postać zdradzała uczonego wojskowego. Jak jenerałowie, dosługujący się od stopnia prostego żołnierza, tak uczony ten inżynier pracował jako prosty robotnik. To też wyrobił w sobie wielką siłę, wprawę i zręczność, które, obok wytrwałości, nie zrażającej się żadnemi przeszkodami wielkiej nauki i twórczości umysłu, czyniły zeń prawdziwie niepospolitego człowieka. Jego wytrwałość, czynność i żelazna wola dozwalały mu wziąć sobie za godło dewizę Wilhelma, księcia Oranji: „Gdy coś przedsiębiorę, nie potrzebuję spodziewać się powodzenia, lecz potrafię wytrwać, choćby mi się nie wiodło”.
Obok tylu przymiotów, Cyrus Smith odznaczał się jeszcze niezachwianą odwagą i brał udział we wszystkich niemal potyczkach wojny separatystycznej. Wielokrotnie cudem prawie uniknął śmierci i, choć narażał się więcej od innych, nie poniósł nawet rany, aż dopiero pod murami Richmondu, gdzie też dostał się do niewoli.
Jednocześnie z Cyrusem Smithem dostała się w moc południowców druga bardzo ważna osobistość, szanowny Gedeon Spilett, reporter gazety New York Herald, wysłany przez redaktora do armji północnej dla donoszenia o wszystkiem, co się działo w obozie i na polu bitwy.
Gedeon Spilett należał do rzędu tych godnych podziwu dziennikarzy angielskich i amerykańskich, którzy, jak Stanley i tylu innych, nie cofną się przed niczem, byle zdobyć dla swoich gazet dokładne i szczegółowe wiadomości i to jak można najwcześniej. Gazety Stanów Zjednoczonych, takie jak np. New York Herald, są to prawdziwe potęgi, z których przedstawicielami liczyć się trzeba, a Gedeon Spilett najpierwsze wśród nich zajmował miejsce.
Objechał świat cały, wiele się nauczył, był żołnierzem i artystą, gorący na radzie, stanowczy w działaniu, nie liczył się z trudami, ani z niebezpieczeństwem, ilekroć chodziło o nauczenie się czegoś lub zasięgnięcie pewnych wiadomości dla swojej gazety: był jednym z tych korespondentów, którzy układają sprawozdania wśród gradu kul i grzmotu dział. Był obecny przy wszystkich potyczkach; wysunięty naprzód, w jednej ręce trzymał rewolwer a w drugiej notesik, i nie zadrżały mu one wśród największego ognia. Nie trudził co chwila drutów telegraficznych nic nie znaczącemi wiadomostkami, pisał krótko i zwięźle, ale co tylko doniósł, było ważne i niezaprzeczenie prawdziwe.
Był wysokiego wzrostu, miał około czterdziestu lat i nosił duże, rudawe faworyty. Oko żywe i spokojne zarazem bystre rzucało spojrzenia; widać było, że nawykł jednym rzutem chwytać wszelkie najdrobniejsze nawet szczegóły. Zdrów i silnie zbudowany, zahartował się w różnych klimatach, jak kawał stali w zimnej wodzie.
Cyrus Smith i Gedeon Spilett przed dostaniem się do niewoli znali się tylko ze słyszenia; zbliżeni jednaką niedolą, poznawszy się, pokochali się bardzo i jedną tylko żyli myślą, do jednego zmierzali celu — uciec z Richmondu i, wróciwszy do armji Granta, znów walczyć o nierozdzielność Unji. Postanowili sobie zatem nie pomijać żadnej przyjaznej sposobności. Ale choć w mieście byli zupełnie swobodni, Richmond jednak był tak ściśle strzeżony, że ucieczka była prawie niemożliwa.
Gdy tak rozmyślali, przybył do Richmondu wierny i pełen nieograniczonego poświęcenia służący Cyrusa Smitha. Był to murzyn, urodzony w posiadłości inżyniera, z rodziców niewolników, którego Cyrus Smith wyzwolił oddawna. Choć wyzwolony, murzyn nie chciał opuścić pana, którego kochał nad życie. Był to człowiek trzydziestoletni, silny, zręczny, rzutny, pojętny, rozumny, łagodny, spokojny, niekiedy nawet naiwny, dobry, usłużny i zawsze uśmiechnięty. Nazywał się Nabuchodonozor, ale przez skrócenie wołano go: Nab.
Dowiedziawszy się, że ukochany pan jego dostał się do niewoli, niezwłocznie opuścił rodzinne strony, udał się do Richmondu i, dzięki odwadze, zręczności i przebiegłości, nareszcie z narażeniem życia dostał się do oblężonego miasta. Niepodobna wyrazić słowami radości Cyrusa Smitha i poczciwego Naba, gdy się znów połączyli.
Jednakże łatwiej było dostać się do Richmondu, niźli wyjść z niego, gdyż więźniowie federalni nader surowo byli strzeżeni — tylko jakaś nadzwyczajna okoliczność mogła ucieczkę uczynić możliwą, a taka nie nastręczała się wcale, i nie można jej było wymyśleć.
Oblężenie nie ustawało, a jeżeli więźniowie gorąco pragnęli uciec i wrócić do armji Granta, niektórzy z oblężonych również gorąco życzyli sobie wydostać się z miasta i połączyć się z wojskami separatystów. Do takich należał Jonatan Forster, zapalony separatysta. Ale ani więźniowie, ani federaliści nie mogli przedrzeć się przez szeregi wojsk północnych. Gubernator Richmondu już oddawna nie mógł się porozumiewać z jenerałem Lee, zawiadomić go o smutnem położeniu miasta i zewezwać posiłków. Wtedy to Jonatan Forster umyślił puścić się balonem i tym sposobem dostać się do obozu separatystów. Gubernator dał mu żądane upoważnienie. Urządzono balon i oddano go do rozporządzenia Jonatana Forstera, który zamierzał wziąć z sobą pięciu towarzyszów na tę powietrzną wędrówkę. Mieli zabrać z sobą broń dla obrony w razie napadu ze strony federalistów po opuszczeniu się balonu i zapas żywności na wypadek, gdyby podróż ich powietrzna miała się przedłużyć.
Wzniesienie się balonu oznaczono na 18 marca w nocy, a Forster i jego towarzysze obiecywali sobie, że za kilka godzin przybędą do głównej kwatery jenerała Lee. Ale już 18 marca rano zerwał się wicher gwałtowny, który niebawem zamienił się w huragan i ten srożył się aż do 20 marca rano z taką siłą, że niepodobna było myśleć o wzniesieniu się i narażeniu balonu i śmiałych aeronautów.
Tegoż dnia na jednej z ulic Richmondu jakiś nieznajomy przystąpił do inżyniera Cyrusa Smitha; był to marynarz, nazwiskiem Penkroff, mający trzydzieści kilka lat, cerę nadzwyczaj ogorzałą, poczciwą fizjognomję i oczy żywe, któremi mrugał nieustannie. Marynarz ten był rodem z Ameryki północnej, żeglował już po wszystkich morzach i doznał wszelkich najdziwniejszych przygód, jakie tylko człowieka spotkać mogą. Nadzwyczaj przedsiębiorczy, gotów odważyć się na wszystko, niczego się nie lękał i niczemu nie dziwił.
Penkroff na początku roku przybył do Richmondu w interesie, w towarzystwie piętnastoletniego chłopca, Harberta Browna z New Jersey; był to sierota, syn dawnego jego kapitana, i marynarz kochał go jak własnego syna. Oblężenie zastało ich w Richmondzie, i Penkroff nie posiadał się ze złości, że nie może opuścić miasta. Odtąd jedną tylko żył myślą: uciec przy pierwszej sposobności. Znał z opinji inżyniera Cyrusa Smitha i wiedział, że znakomity ten mąż pragnie wszelkiemi sposobami wyzwolić się z niewoli; dlatego też bez ceremonji zaczepił go na ulicy:
— Panie Smith, wszak Richmond już ci się sprzykrzył?
Inżynier spojrzał badawczo na pytającego, który dodał, zniżając głos:
— Panie Smith, czy chcesz pan stąd uciec?
— Jak i kiedy — odrzekł żywo zapytany, zupełnie mimowolnie, gdyż nie miał jeszcze czasu przypatrzeć się nieznajomemu. Teraz wlepił w niego oczy i po chwili, rozpatrzywszy się w jego twarzy, nie wątpił już, że ma do czynienia z poczciwym człowiekiem.
— Kto jesteś? — zapytał.
Penkroff oznajmił swoje nazwisko i stan.
— Dobrze — odrzekł Cyrus — lecz jakimże sposobem zamierzasz uciec i mnie zabrać z sobą.
— Z pomocą tego próżniaka, balonu, który leży tu bezczynnie, jakby czekał na nas...
Nie potrzebował mówić więcej: inżynier zrozumiał go odrazu, wziął Penkroffa pod rękę i zaprowadził do siebie. Tam marynarz wypowiedział swój projekt, bardzo prosty według niego, gdyż nie narażali nic — prócz życia. Wprawdzie huragan szalał z całą gwałtownością, ale tak śmiały i rozumny inżynier, jak Cyrus Smith, potrafi przecież obejść się z balonem; gdyby on, Penkroff, wiedział tylko, jak z nim się obchodzić, jużby go wraz z Harbertem nie było w Richmondzie. Nie takie on przebył niebezpieczeństwa, a burza wcale go nie przestraszała.
Cyrus Smith słuchał, milcząc; oczy jego jednak pałały. Nadarzała się sposobność, a taki człowiek, jak on, pewnie jej nie opuści. Wprawdzie był to sposób nader niebezpieczny — lecz to nie mogło go odstręczyć. Pomimo nadzoru można było wśród nocy zbliżyć się do balonu, wskoczyć w łódkę i odciąć przytrzymujące go sznury. Wiedzieli, że narażają się na utratę życia, lecz zato, jeśli się powiedzie — i gdyby nie ta szalona burza... Ba! gdyby nie ta burza, balon już dawno byłby uleciał, i terazby się wznieść nim nie mogli...
— Lecz ja nie sam tylko jestem — rzekł Cyrus Smith.
— A ileż osób chcesz pan zabrać? — zapytał marynarz.
— Dwie: przyjaciela mego, Spiletta, i służącego mego, Naba.
— To więc razem ze mną i z Harbertem będzie pięć osób —
odrzekł Penkroff — a balon przygotowany był dla sześciu.
— Więc zgoda, puszczamy się! — zawołał inżynier.
I niezwłocznie zawiadomił reportera Spiletta o zamierzonej ucieczce; ten zgodził się odrazu i dziwił się tylko, że mu to prędzej nie przyszło do głowy. Co do Naba, ten byłby w piekło poszedł za panem.
— A więc do widzenia o dziesiątej wieczór — rzekł Penkroff —
zejdziemy się tam wszyscy niby przypadkiem.
— Do widzenia — odpowiedział inżynier — daj tylko Boże, aby burza nie ustała, zanim się wzniesiemy.
Pożegnali się i Penkroff wrócił do domu, gdzie go oczekiwał Harbert Brown. Odważny ten młodzieniec wiedział, jaki plan ułożył sobie marynarz, i oczekiwał niecierpliwie, co na to powie inżynier; ucieszył się więc niewymownie, dowiadując się, o zawartej umowie.
Huragan nie ustawał, to też Jonatan Forster i jego towarzysze ani myśleli puszczać się w tak wątłej łódce. Inżynier i marynarz ciągle kręcili się wpobliżu balonu, zdjęci obawą, aby go wiatr silny nie podarł, lub, zrywając sznury, nie porwał w powietrze.
Nadszedł nareszcie wieczór, a za nim noc czarna. Gęste mgły, niby chmury, dotykały prawie ziemi; zimno było dokuczliwe, padał deszcz ze śniegiem. Zdawało się, że gwałtowna burza zmusiła oblegających i oblężonych do zawarcia rozejmu, i grzmot dział ucichł wobec przerażającego huku huraganu. Ulice były zupełnie puste, a zwierzchność miasta uważała, że wśród tak rozszalałej burzy niema zupełnie potrzeby strzec placu, na którym przytwierdzony był balon. Tak więc wszystko sprzyjało ucieczce więźniów, lecz jak dokonać jej wśród tak gwałtownej burzy!?...
W umówionym czasie zeszli się więźniowie. Obok łódki tak było ciemno, że się dostrzec nie mogli. Niebawem Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Nab, Harbert zajęli miejsca w łódce, a Penkroff, zgodnie z rozkazem inżyniera, odwiązywał zkolei worki balastu, poczem wsiadł także do łódki. Już mieli oderżnąć sznury i unieść się wgórę, gdy wtem pies jakiś jednym susem wskoczył do łódki. Był to Top, wierny pies inżyniera, który, urwawszy się z łańcucha, pobiegł za panem. Cyrus Smith, bojąc się nadmiaru ciężaru, chciał oddalić biedne zwierzę.
— Ba! jednym mniej, jednym więcej! — zawołał Penkroff, wyrzucając z łódki dwa worki piasku.
Poczem zaraz puścił sznury: balon wzniósł się i, znikając w przestrzeni, uderzył łódką o dwa kominy, które rozwalił.
Huragan srożył się ciągle; w nocy ani podobna było spuścić się na ziemię, a gdy dzień nastał, gęsta mgła zasłaniała wszystko tak, że nie wiedzieli, czy grunt stały, czy woda roztacza się pod ich stopami. Dopiero w pięć dni później rozjaśniło się nareszcie o tyle, iż mogli dojrzeć, że pod balonem, unoszonym przez gwałtowny wicher niesłychanie prędko, niezmierzone płynie morze.
Pięciu ludzi i pies wznieśli się balonem dnia 20 marca, a widzieliśmy, że 24 marca czterech tylko rzuconych zostało na bezludne wybrzeże, przeszło o 6000 mil od ich kraju.
Tym sposobem nieszczęśliwi rozbitkowie utracili naturalnego przywódcę, inżyniera Cyrusa Smitha i, jak to powiedzieliśmy w pierwszym rozdziale, bez namysłu wszyscy rzucili się na jego ratunek.