[138]
SATYRA IV.
wziętość.
Był niejakiś pan Łukasz, co chciał wiele dostać.
Cóż on czynił? nasamprzód zmyślił sobie postać.
Chciał oszukać, oszukał, bo to nie są cuda,
I niezgrabne szalbierstwo częstokroć się uda,
A dopieroż, gdy sztuczne. Patrzał Łukasz pilnie,
Jak to się drudzy wznoszą, i zgadł nieomylnie.
Zgadł sekret — A ten jaki? — Do możniejszych przystać,
Strzec się słabych, śmiać z cnoty, a z głupstwa korzystać.
Przykład wszystkim widoczny rzecz wyłuszczy zprosta.
Gdy widzisz, senatorem że został starosta;
Patrz, jak się zsenatorzył. Był filut, jest możny,
Wczoraj ledwo mościom pan, dziś jaśnie wielmożny:
To gra: los działa szczęście, lecz mu dopomaga,
Czoło bezwstydne, podłość, w niecnocie odwaga.
Mały złodziej wart chłosty: lecz ten, co kraj zdradza,
Lubo tyle za sobą hańb, sromot, sprowadza,
Iż owe sławne sosny z nadbrzeża Pilicy
Jeszcze małe do składu jego szubienicy;
Przecież filut, wisielec, na co patrzyć zgroza,
Wstęgi nosi na szyi, co warta powroza.
Nie dopiero występek z cnotą walkę wszczyna;
Z Cyceronem w senacie siedział Katylina.
Wzdrygał się świat na sprośność, była sprośność przecie.
Alboż to w jednym zbrodnie rodzaju na świecie?
Ów celnik, co wytartym odziany kontuszem,
Zaczął sławne rzemiosło z świętym Mateuszem,
Przeszedł i Apostoła. Ten wrócił, co zyskał,
Nasz wziął, schował, zarobił i jeszcze uciskał:
Zgoła stał się najpierwszym w rachmistrzowskiej sztuce,
[139]
A coraz postępując w tak wielkiej nauce,
Doszedł tego, iż dziesięć od sta, znaczna strata!
Kradzieżą oczywistą wzniosła się intrata.
Kraj zdarł, kradł go bez wstrętu, a wyszedł, jak święty,
O kunszcie krasomowski, w skutkach niepojęty:
Kunszcie! co możesz bielić to, co było czarnym,
Nieprzepłacony w twoim zapędzie niemarnym,
Sprawiłeś (a kunszt lepszy jeszcze dopomagał),
Iż ten, co niegdyś chlebem żebraczym się wzmagał,
A w usłudze krajowej zyskał miliona,
Samem tylko nazwiskiem różny od Katona,
Dobry folwark na zyski, skarb publicznej rzeczy.
Obroną się wojsk swoich kraj każdy bezpieczy:
Sili się na obrońce, drodzy są rycerze,
Ten najdroższy, co niewart być płatnym, a bierze;
Co pierśmi kraju swego mający być murem,
Że żołnierz, samym tylko wydatny mundurem.
Sławny wiekom Czarniecki w baranim kożuchu,
Gromił Szwedy, Duńczyki wśród klęsk i rozruchu,
Gromił, bo dusza wielka, co się nad gmin wzniosła,
Sławę, cnotę, stawiała nad zyski rzemiosła.
Był wielkim, bo czuł czem był, a co czuł, to czynił.
Nie czuł nasz pan Mikołaj, i chociaż przewinił,
Grzech mały, według niego: on ledwo nie świętym.
Nowy przeto teolog, kunsztem niepojętym,
Bezpłatny kraju sędzia przestawając na tym,
Sądził, karał, doradzał i stał się bogatym.
Ślepa, mówią, jest Temis — bajka; Temis widzi,
Nasz pan sędzia co z dawnych błędów mądrze szydzi,
Znając, jak przeświadczenie mądrości uwłoczy,
Wyprobował dowodnie, iż ma bystre oczy.
Fraszka sądem bezwzględnym trybunał ozdobić,
Mógł to i Czartoryski: lecz sądząc zarobić,
Więcej wygrać, niż strona, co zyskała dekret:
To treść bystrych dowcipów, to sędziowski sekret.
Mają go i patrony, nazwisko poważne,
Ale pod niem fortele w zyskach wieloważne,
Czyniąc wykręt dowodem, a prawność matactwem,
Panoszą stron obrońce, bronionych żebractwem:
Świat się wypolerował, i my też za światem.
Ja, co jestem dotychczas mości panem bratem,
Patrzę z kąta na drugich, widzę drogi snadne,
Chciałbym i ja też uróść; cóż kiedy nie kradnę.
Straszy mnie szubienica, jak spójrzę na sosnę,
Więc Piotr rośnie, Jan urósł, a ja nie urosnę.
|