Ząb za ząb.../3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ząb za ząb... |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 23.3.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Baxter, szef Scotland Yardu wyszedł ze swego biura w towarzystwie sekretarza Marholma.
Na ulicach Londynu kolporterzy wykrzykiwali tytuły sensacyjnych artykułów, w wieczornych wydaniach pism.
— To po prostu nadzwyczajne! — mruknął do siebie sekretarz.
— Co takiego? — rzekł Baxter rzucając z ukosa spojrzenie na Marholma.
— Nic... Od przeszło pięciu tygodni nie słyszeliśmy ani słowa o naszym drogim przyjacielu Rafflesie...
Baxter skrzywił się, jak gdyby napił się octu.
— Jesteście niepoprawni, Marholm. Przechadzamy się po Strandzie... Jesteśmy w doskonałym humorze, a wy tymczasem znów zaczynacie swoje...
Głośne okrzyki sprzedawców gazet doszły do ich uszu...
— „Raffles się bawi... Ostatni żart niezrównanego Rafflesa“...
Baxter stanął w miejscu, jak wryty... Utkwił błędny wzrok w tłumie sprzedawców gazet, jak gdyby nagle ujrzał widmo.
— Hm... — mruknął Marholm. — Powiedziałem widać w złą godzinę... Otóż i Raffles.
— Gdzie? — zapytał Baxter.
Marholm kupił gazetę i podsunął ją swemu zwierzchnikowi pod sam nos.
— Ależ tutaj, drogi kapitanie... Niech pan czyta.
— Skończony z was osioł, Marholm... Sądząc z waszego okrzyku, przypuszczałem, że widzieliście Rafflesa na Strandzie...
Marholm, zwany powszechnie „pchłą“ uśmiechnął się:
— Zapewniam pana, inspektorze, że gdyby tak istotnie było, nie powiedziałbym tego głośno. Obawiałbym się, że wywołam u pana wstrząs nerwowy. Wiem przecież, że ma pan słabe serce.
— Muszę go dostać w swoje ręce! — syknął Baxter, zgrzytając zębami.
— Ba... Czy pan myśli, że to jest możliwe?
— Przysięgam wam, że dostanę go wcześniej, czy później! — zawołał Baxter, zaciskając pieści.
Marholm przystanął, aby przeczytać artykuł o Rafflesie. Nagle wybuchnął głośnym śmiechem. Baxter spojrzał nań ze zdumieniem:
— Na Boga — rzekł — nie róbcie z siebie widowiska na ulicy!
— Niech pan posłucha, kapitanie — rzekł Marholm, głosem przerywanym wybuchami śmiechu.
— Dajcież mi wreszcie spokój z tym zbrodniarzem!
— Nie... Nie wytrzymam, pęknę chyba od śmiechu. Co za wspaniały kawał!
Otarł łzy, które napłynęły mu do oczu.
— Niech pan pomyśli tylko, inspektorze... Maść z gorczycą i kantarydą... Cóż pan na to?
— Oszaleliście chyba, Marholm? — rzekł Baxter. — Co to wszystko znaczy?
Baxter rozejrzał się lękliwie dookoła. Przechodnie, czytający gazety mieli dziwnie rozweselone twarze. Czyżby Raffles znowu obrał sobie inspektora policji za cel swych żartów? Zimny pot wystąpił na czoło Baxtera. Gwałtownym ruchem wyrwał gazetę z rąk swego podwładnego. Zbliżył się do latarni i czytał:
„W ostatniej chwili otrzymaliśmy wiadomość, za której prawdziwość nie możemy, niestety, przyjąć odpowiedzialności. Raffles zawiadamia nas, że...“
W dalszym ciągu tej wzmianki gazeta podawała dokładny opis przygody kapitana strzelców irlandzkich, historię recepty lekarskiej i opłakane jej skutki.
Baxter sam ongiś służył w armii. Znał doskonale zwyczaje w niej panujące i pamiętał rolę, jaką odgrywała trzcinowa laseczka oficerów.
Przeczytał artykuł od deski do deski.
— Muszę przyznać, że ze wszystkich kawałów Rafflesa, ten podoba mi się najbardziej — zawołał.
— Jak na inspektora policji, przechodzi pan zbyt szybko do porządku dziennego nad gwałtem, popełnionym na osobie oficera... Niech mnie diabli porwą, jeśli nie staje pan w obronie Rafflesa!
Baxter obruszył się.
— Chodźmy, Marholm. — Pozostało nam zaledwie kilka minut czasu... Za chwilę rozpocznie się przedstawienie w teatrze Garricka. Dają dziś „Wesołą Wdówkę“.
— „Wesoła Wdówka“ posiada mniej humoru, niż Raffles... To prawdziwy geniusz, inspektorze.
W tym samym czasie, gdy Baxter przechadzał się ze swym sekretarzem po Strandzie, Raffles w swej wspaniale urządzonej willi, spędzał czas na czytaniu gazet.
Z prawdziwą przyjemnością oczy jego błądziły po stronicach popołudniowych pism, wypełnionych opisami przygód kapitana Mac Governa.
Charley Brand, jak to było jego zwyczajem, wycinał te artykuły i wklejał je do specjalnego albumu, w którym kolekcjonował wszelkie wzmianki dotyczące Rafflesa.
— Mam zamiar wyrwać tę biedną dziewczynę z domu tych brutali i powierzyć ją jakiejś zacnej i przyzwoitej rodzinie — rzekł nagle Raffles.
— Jak tego dokonać? — zapytał Charley. — Wspominałeś mi, że to sierota, która została tam umieszczona przez sierociniec. Nie może więc ona opuścić tego miejsca bez zezwolenia władz opiekuńczych, gdyż takie są angielskie przepisy prawne. Gdybyś umieścił ją gdzie indziej, Mac Governowie mieliby podstawę prawną do sprowadzenia jej spowrotem... Nie zapominaj, że jest ona małoletnią.
— Czy przypuszczasz, że policja mogłaby odnaleźć moją protegowaną, jeślibym nie chciał do tego dopuścić? Nie obawiaj się, nie znaleźliby jej...
— Wiem o tym — odparł Charley. — W każdym jednak razie, pozostałoby jeszcze zagadnienie jak wydostać od Mac Governów te dziewczynę? Nie zgodzi się ona na to dobrowolnie, ponieważ zanim opuściła sierociniec, odczytano jej prawdopodobnie odnośne przepisy prawne.
— Trudno... W takim razie uprowadzę ją siłą. Dziś wieczorem zamierzam powrócić do Mac Governów i załatwić tę sprawę.
Około godziny dziesiątej dwaj mężczyźni otuleni w gumowe płaszcze opuścili willę w Hyde Parku i skierowali się na ulicę Hamiltona. Panowała tu cisza. Raffles rozejrzał się po okolicy. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Zbliżyli się do domu Mac Governa. Charley pozostał na czatach, Raffles natomiast udał się na zwiady.
— Sprawa jest prosta, — rzekł, wróciwszy po chwili. — Wejdę do środka przez okienko na dachu. Domek Mac Governów posiada tylko jedno piętro.
Dziewczyna śpi prawdopodobnie na poddaszu, co ułatwi nam nasze przedsięwzięcie.
Willa kapitana otoczona była niewielkim ogródkiem. Raffles z właściwą mu zręcznością przesadził żelazne sztachety i wspinając się po murze dotarł do żelaznego balkonu na pierwszym piętrze. Następnie po rynnie wdrapał się na dach. Po kilku minutach był już w pobliżu małego okienka, które wychodziło na klatkę schodową.
Zbliżała się burza. Niebo zasnuło się chmurami. Dokoła panowały nieprzeniknione ciemności.
Raffles w pierwszej chwili zamierzał zapalić elektryczną latarkę, lecz szybko zrezygnował z tego planu. Zdawało mu się, że cała sprawa jest tak prosta, iż uznał za zbyteczne oświetlanie sobie i tak wygodnej drogi... Ta zbyt optymistyczna ocena sytuacji wypłatała mu jednak złośliwego figla.
Spodziewał się, że za oknem znajduje się występ, od którego dopiero rozpoczynają się schody... Dom Governów zbudowany był jednak inaczej.
Raffles śmiało wszedł przez okno do środka. Ostrożnie zrobił pierwszy krok, następnie śmielej już wysunął nogę... i spadł ze wszystkich schodów. Starał się zatrzymać, lecz daremnie... W ciemności ręce jego ocierały się tylko o gładkie ściany, a ciało jego jak piłka, potoczyło z pół piętra... Uderzył silnie głową o jakiś występ i stracił przytomność. Po hałasie, wywołanym upadkiem, zapanowała martwa cisza.
Mac Govern zbudził się jednak ze snu. Żona jego słysząc niezwykły o tej porze hałas, przerażona usiadła na łóżku. Oboje starali się wzrokiem przebić ciemności. Strach kazał im zapomnieć na chwilę o bólach, wywołanych nieszczęsną maścią doktora Griffina.
— Harry, czy słyszałeś hałas na schodach? — zapytała kobieta.
— Słyszałem — odparł, szczękając zębami — to chyba burza... Może piorun uderzył w dom?
— Nie, Harry, to nie burza... Ktoś spadł ze schodów. Pokaż swą odwagę, Harry. Rewolwer leży na nocnym stoliku... Idź szybko, kochanie...
Była tak przerażona, że poczęła przemawiać do męża tonem pieszczotliwym.
Ale kapitan zbyt bezpiecznie czuł się pod osłoną małżeńskiego łoża, aby narażać się na spotkanie z nieznanym wrogiem.
— Mylisz się, droga Eulalio — odparł. — Uspokój się. Któżby mógł dostać się do naszego domu? Czy nie zapomniałaś zamknąć przypadkiem drzwi? A może zostawiłaś okno otwarte?
Kobieta poczęła się zastanawiać.
— Nie, Harry, zamknęłam wszystko, jak zwykle. Ale... może okienko na dachu zostało otwarte, Sądzę, że właśnie tamtędy przedostali się złoczyńcy.
Kapitanowi ani śniło się wychodzić z łóżka. Na czole jego ukazały się grube krople potu.
— Błagam cię. Harry, nie pozwól, aby nas zamordowano... — jęknęła kobieta. — Idź i weź ze sobą rewolwer.
Aby go zachęcić wymierzyła mu kułakiem celny i silny cios w bok. Harry ani drgnął. Połowicę jego począł ogarniać gniew.
— Czy życie moje nie jest ci dostatecznie drogie? Czy nie chcesz bronić swej prawowitej małżonki? To wstyd, Harry! Przynosisz wstyd całej armii brytyjskiej. Jesteś nędznym tchórzem... Nie ruszasz się? Czy chcesz, abym zaciągnęła cię tam przemocą?
— Co zrobimy, jeśli ich będzie wielu? — jęknął Mac Govern bliski już płaczu.
— Podobno dziś po południu stoczyłeś zwycięską walkę z dwunastu opryszkami? Dlaczego więc teraz boisz się jednego człowieka? Mój Boże... Mój Boże.. Co za nieszczęście być związaną z takim mężem!
Drżąc z przerażenia, kapitan wstał, sięgnął po rewolwer i niepewnym krokiem skierował się w stronę drzwi.
Eulalia na widok męża, skradającego się z bronią w ręku, odzyskała odwagę. Wstała i chwyciwszy karafkę z wodą otworzyła drzwi i zapaliła światło. W tej samej chwili cofnęła się z przerażenia: tuż przed samym progiem ich sypialni leżało bezwładne ciało jakiegoś obcego mężczyzny. W pobliżu głowy widniała na podłodze kałuża krwi.
— Morderstwo! — jęknęła kobieta.
— Włamanie! — szczekał zębami przerażony kapitan.
Zbudzona hałasem służąca wyjrzała również na klatkę schodową. Szybko zbiegła ze schodów i stanęła tuż obok leżącego na ziemi mężczyzny.
— Na miłość Boską — zawołała — umarł!... Nie, nie umarł, jeszcze oddycha...
Bez obawy nachyliła się nad rannym.
— Co mu się stało? Czy wezwać doktora? Jest pan ranny? — zapytała.
Pytania te i odwaga młodej dziewczyny przywróciły równowagę duchową obojgu małżonkom.
Kapitan, trzymając wciąż kurczowo rękę swej żony, pochylił się nad leżącym.
— To on! To on! — ryknął donośnym głosem.
Odepchnął żonę i jak oszalały rzucił się do swego pokoju. Zamknął się na klucz i zasunął zasuwę. Następnie zaczął ustawiać formalną barykadę z krzeseł, stołów i innych ciężkich mebli.
Eulalia przez chwilę stała bez ruchu. Wreszcie zbliżyła się do szafy, w której przechowywała sznury do wieszania bielizny i wyjęła z niej spory zwój.
Sznurami tymi skrępowała leżącego na ziemi mężczyznę.
Po dokonaniu tej operacji, poczęła się dobijać pięściami do drzwi zamkniętego pokoju:
— Otwórz! Otwórz! — krzyczała na cały głos.
Kapitan nie poznał jednak głosu swej żony.
— Na pomoc!... Ratujcie... Zabijają mnie! — wołał.
Usłyszał w odpowiedzi stek pogardliwych wyzwisk:
— Idiota!... Dureń! Kretyn! To ja! Wyłaź ze swej nory! Związałem włamywacza, jak niewinnego baranka.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak, śpiesz się, sam zobaczysz. Musimy natychmiast wezwać policję!
— Czy mnie nie zwodzisz?
— Przysięgam. Jeśli nie otworzysz drzwi, porąbię je w kawałki.
— Czy nie zrobił ci jakiej krzywdy?
— Przecież omdlał, durniu jeden. Musimy wezwać policję. Podły tchórzu! Związałam go...
Kapitan począł powoli rozbierać barykadę, mozolnie ustawioną za drzwiami. Otworzył ostrożnie drzwi i wyjrzał na korytarz. Gdy stwierdził, że żona mówiła prawdę, odzyskał natychmiast cały swój tupet. Rzucił się na leżące nieruchomo ciało i dwukrotnie uderzył zemdlonego pięścią w twarz.
— Łotrze!... Bandyto!... Jeśli się ruszysz, zabiję cię jak psa!
Wyciągnął rewolwer i począł nim wywijać z taką gwałtownością, że biedna kobieta musiała schronić się w kąt, aby uniknąć ciosu.
Uderzenie przywróciło Rafflesowi przytomność: w jednej chwili zorientował się, co się z nim stało... Sytuacja jego była niegodna zazdrości. Otworzył oczy. Poczuł w ustach smak krwi: spadając ze schodów wybił sobie dwa zęby. Spokojnym głosem poprosił o szklankę wody...
— Bezczelny psie! — odparł na to kapitan. — Masz jeszcze czelność prosić o wodę? Jesteś w moim ręku... Wkrótce zostaniesz powieszony!
Raffles starał się przewrócić na bok... Widząc, że więzień zmienia pozycję, kapitan dał ognia. Na szczęście kula chybiła i utkwiła w ścianie korytarza.
— Na pomoc, Eulalio! On chce nam umknąć...
— Nie strzelaj pan, do wszystkich diabłów! Nie widzisz, że jestem związany? Odłóż rewolwer. Strzelasz tak podle, że możesz trafić w swoją żonę.
— Co takiego? — zawołał obrażony kapitan. — Czy słyszysz, Eulalio? On twierdzi, że ja, oficer armii brytyjskiej, nie umiem strzelać! Zaraz mu pokażę, temu bandycie...
Nieprzytomny z wściekłości znów podniósł rewolwer do góry, mierząc tym razem starannie w głowę Rafflesa. Raffles śledził uważnie jego ruchy, aby uniknąć kuli. Tym razem okazało się to zbędne, gdyż służąca kapitana, której Raffles okazał pomoc na ulicy, podbiła swemu panu rękę. Kula po raz wtóry utkwiła w ścianie.
— Kapitanie — rzekł spokojnie Raffles — radzę zachowywać się spokojnie.
— Zabij go, Harry. Zabij go! — jęczała kapitanowa.
Chwyciła stojącą w kącie szczotkę do zamiatania i poczęła nią z całych sił okładać Rafflesa. Dopiero głos Mac Governa przerwał jej to miłe zajęcie.
— Spójrz, Eulalio, co znalazłem...
— Co takiego? — zawołała.
Kapitan wyprostował się. W dwóch palcach prawej ręki trzymał coś, co przed chwilą podniósł z podłogi.
— Oto nasze trofea. Dzięki celnemu uderzeniu pięści wybiłem temu bandycie dwa zęby. Nie wiesz wcale, że moja pięść sławna jest w całym pułku...
Nikt nie odważyłby się wystąpić ze mną do walki. Jednym uderzeniem potrafiłbym nawet ciebie, ukochana Eulalio, zetrzeć na miazgę!
Zdenerwowana kobieta zapomniała już o niedawnym tchórzostwie swego męża. W tej chwili, z zębami swego przeciwnika w ręku, wydawał się jej prawie bohaterem. Zbliżyła się do niego lękliwie i zapytała:
— Co dalej mamy robić?
— Hm... — mruknął kapitan, całkowicie pochłonięty doniosłością swego zwycięstwa. Jeden z tych zębów oprawmy w bransoletkę, którą będziesz stale nosiła na ręku, z drugiego zaś każę zrobić brelok do mego zegarka. Tymczasem należy wezwać policję...
Pochłonięty rozmowa z żoną na temat własnego bohaterstwa, kapitan nie zauważył, że służąca przyniosła Rafflesowi szklankę wody.
— Otwórz po cichu drzwi wejściowe! — szepnął Raffles, gdy dziewczyna nachyliła się nad nim.
Nie zawiódł się na niej. Dziewczyna pamiętała, że zaciągnęła dług wdzięczności wobec nieznajomego, który pomógł jej na ulicy. Nie myśląc o przykrych konsekwencjach, które czyn jej mógłby pociągnąć za sobą, otworzyła drzwi. John Raffles poderwał się zręcznie z podłogi, uderzył silnie głową w brzuch kapitana i gwizdnął.
Charley słyszał odgłosy walki oraz dwa wystrzały... Nie wiedział jednak co to wszystko znaczy. Przypuszczał raczej, że plan Tajemniczego Nieznajomego powiódł się. W tym mniemaniu utwierdziło go ciche otwarcie drzwi wejściowych.
Charley sądził, że lada chwila ujrzy w nich postać swego przyjaciela. To też odgłos gwizdka zdziwił go. Jednym skokiem znalazł się w drzwiach. Ponieważ w przedsionku panowały ciemności, Charley zapalił elektryczną latarkę.
— Daj mi szybko nóż! — zawołał Raffles. — Zaalarmowano już policję... Posterunek znajduje się o kilka minut stąd. Jeśli nie wymkniemy się, detektywi będą nam deptać po piętach...
Nie bacząc na zemdlonego kapitana, który leżał bezwładnie na ziemi, Charley wyjął z kieszeni nóż i kilku zręcznymi ruchami przeciął więzy Rafflesa.
Tymczasem pani kapitanowa zajęta była w drugim pokoju telefonowaniem po policję. Pojawienie się drugiego dziwacznego gościa przeraziło ją.
Wszystko to trwało jednak zaledwie kilka sekund. Raffles podniósł się, chwycił przerażoną służącą za rękę i szepnął jej:
— Tylko dla ciebie przyszedłem do tego domu... Nie pozostawię cię dłużej z tymi okropnymi ludźmi!... Pójdź z nami!
— Spiesz się! — naglił Charley. — Lada chwila wtargnie tu policja. Uciekajmy!
Młoda dziewczyna nie wiedziała co ma począć...
— Nie zrobimy ci nic złego — szepnął Raffles — chcemy cię tylko wyrwać z rąk tych łotrów.
Siłą pociągnął ją do drzwi.
— Zobaczymy się jeszcze, droga pani — rzucił ironicznie od progu w stronę przerażonej kapitanowej. — Muszę nauczyć pani męża boksu, którym tak się chełpi!
Z tymi słowy wraz z Charleyem i służącą zniknął w cieniach nocy...
W tej samej chwili rozległy się kroki policjantów. Ciszę nocną rozdarł odgłos wystrzału.
— Co tu się stało? — zapytał sierżant policji, dowodzący patrolem.
— Bandyci, włamywacze... — zawołała kapitanowa. — Uciekli przed chwilą...
Mac Govern ocknął się, jęcząc z cicha.
— Ciszej tam, — syknęła w jego stronę „troskliwa“ małżonka.
Szczegółowo opowiedziała sierżantowi przebieg całego zajścia. Sierżant zamyślił się.
— Czy to ten sam człowiek, który przybył do państwa, rzekomo z polecenia doktora Griffina? — zapytał zwracając się do kapitana.
— Hm... Tak... — rzekł niepewnie Mac Govern. — Spotkałem go również podczas ćwiczeń w Tower...
Ani kapitan, ani jego żona nie czytali, oczywiście, gazet... Sierżant natomiast zorientował się odrazu, kim był ów dziwny włamywacz.
— Gościliście więc u siebie, kapitanie, Johna Rafflesa?
— Co takiego? — odparł Mac Govern, cofając się z przerażeniem. — To nie do wiary. Związaliśmy go... Ja nawet wybiłem mu dwa zęby, — dodał tonem przechwałki.
Policjanci pochylili się po kolei nad tym dziwacznym dowodem rzeczowym.
— Wszystko to jest bardzo piękne — odparł wreszcie sierżant — ale gdzież on teraz może być, u licha! Na nic mi jego zęby! Potrzebny nam jest sam Raffles. Czyżby znowu udało mu się umknąć?
— Tak.. Uciekł i to z waszej winy, — wtrąciła się kapitanowa.
— Bardzo przepraszam... Nie zawiniliśmy, skoro uciekł przed naszym przybyciem... Trzeba go było lepiej pilnować.
— W jaki sposób?... Drzwi otworzyły się nagle i jakiś drab z rewolwerem w ręku wtargnął do naszego mieszkania...
— Miał więc wspólnika?
— Oczywiście — odparła pani Mac Govern. — Rozciął sznur, którym go związałam... A co, najdziwniejsze, ukradł moją służącą...
Policjanci spojrzeli na nią ze zdumieniem.
— Co takiego?
— Służącą — powtórzyła ze złością kapitanowa. — Leniwe, niechlujne dziewczynisko, okradające mnie na prawo i lewo...
— Musi więc być pani zadowolona z pozbycia się tego ciężaru?
— A cóż panów to obchodzi? — odparła z oburzeniem rozgniewana kobieta. — Jestem słaba i nie przywykłam do pracy domowej... Któż rano przyrządzi mi śniadanie? Kto uda się po zakupy?
— Nie będzie nieszczęścia, jeśli pani sama to zrobi. Moja żona spełnia te obowiązki codziennie.
Słowa te podziałały na kapitanową jak piorun.
— Jestem damą, mości panie sierżancie! — zawołała z oburzeniem. Jak pan śmie przyrównywać żonę kapitana gwardii irlandzkiej z żoną lichego sierżanta? Pan się zapomina!...
Sierżant spojrzał z pogardą na wrzeszczącą kobietę. W tej samej chwili długi sznur aut zatrzymał się przed domem kapitana... Byli to reporterzy.
— Gdzie Raffles? — padały pytania.
— Panowie — odparł sierżant — bardzo żałujemy, ale alarmowaliśmy was niepotrzebnie. Jak wynika ze słów pani kapitanowej Mac Govern, Raffles, jakkolwiek związany, znów umknął w sposób zupełnie niezrozumiały...
— Czy zabrał coś z sobą?
— Służącą...
Słowa te wywołały wśród braci dziennikarskiej prawdziwe zdumienie.
— Niech to panów nie dziwi — ciągnął dalej sierżant — służąca ta musi być znakomitością w swoim rodzaju, gdyż inaczej Raffles nie wyciągnąłby po niej ręki. Pani Mac Govern jest jednak innego zdania. Resztę uzupełni wam kapitan Mac Govern, który w walce z Rafflesem zdobył cenne trofea... Pielęgnuje on pieczołowicie dwa zęby tego nieuchwytnego złoczyńcy.
Dziennikarze obstąpili kołem kapitana, który zadowolony z licznego audytorium począł w fantastycznych barwach odmalowywać przed nimi swe bohaterskie boje z Rafflesem. Gdy skończył, pokazał wszystkim „zdobyte“ zęby.
— Gotów jestem na jednym z panów zademonstrować siłę mojej pięści. — rzekł uprzejmie.
Dziennikarze jednak nie skorzystali z tej oferty.