Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXIV.
NA GRANICY

Był dzień 18 czerwca 1782 roku — dzień egzekucji.
Weselnie roześmiało się bezmyślne słońce, aby wszystkiemi urokami opromienić aksamitną zieleń łąk, delikatne fiolety skłonów górskich, śnieżną rozbiel szczytów, czarującą dolinę Glarusu i wszelakie zamieszkujące w wąskiej i krętej kotlinie, w uroczych domkach — plugawstwo ludzkie.
Pastor Tillier — wierny swojej obietnicy — śpieszył w przeddzień na miejsce kaźni. Nie wierzył, że ta rzecz okropna spełnić się może. Ufał sobie, że stanie na czas przed szafotem, przemówi do tłumów i powstrzyma ręce zaślepionego motłochu, iżby nie unurzały się w krwi niewinnej. Prześladowało go nieszczęście: zbyt żartko popędzany przez niego koń chłopski padł w drodze, zdaleka od granicy kantonu Glarus. Staruszek, wytrwały w swoich zamiarach, pozostawił woźnicę, ubolewającego gorzko nad swoją stratą przy padlinie — i wyruszył przez przełęcze i urwiska do miasta, które pragnął oświecić duchem Ewangelji. Była noc — on brnął przez pomrokę.
Nieopodal od miasta przystanął — rozejrzał się po okolicy — i serce drgnęło mu zachwytem: wschodziło słońce — świt kładł sto barw na doliny i góry. Pastor pomyślał o cudach, które Dobroć i Moc Boża zlewa z niewyczerpanej skarbnicy na ten padół ziemski, a jednak ludzie są ślepi na to piękno, albowiem dusze swoje szpecą nienawiścią i ciemnotą. Zaiste, ta cudowność natury, acz powszednia, słusznie wydała mu się wyższą, niż cuda Boże, objawiające się plagami — wszami, żabami, szarańczą, ciemnością, morderstwami pieworodnych — a wszystko gwoli uwolnieniu Żydów od Egiptu i Egiptu od Żydów. Nie była jeno wyższą od tego cudu, który głosem Jezusa rozbroił ręce faryzeuszów, gotowe kamieniami obrzucić jawnogrzesznicę, i zabił ukośnie literę okrutnego Zakonu.
Tak myślał i jął gorąco modlić się do Boga:
— Nie pozwól, Panie, aby stare moje oczy ujrzały tę ohydę.
I Bóg wysłuchał jego modlitwy.
Pastor Tillier dotarł żwawym krokiem do przedmieścia i tu ujrzał rzecz okropną: wiszącą rękę ludzką — krwawy strzęp mięsa. Staruszek przeraził się — serce o tętnie osłabionem przez wiek i długą pieszą wędrówkę, nie wytrzymało — pękło... Tillier zachwiał się i wpadł do przydrożnego rowu...
„Ohydy“, która była wyznaczona na godzinę dwunastą w południe, nie zobaczył.
Łudził się, że byłby w stanie jej zapobiec. Wszechmocny jednak uczynił, co było w Jego mocy wobec zatwardziałości serc ludzkich: zaoszczędził poczciwym, starczym oczom okrutnego widoku!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.