Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosa czarownica z Glarus |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Powszechna Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszelako rzecz ważyła się jeszcze na włosku. Honor Kantonu Glarus byłby narażony na szwank, gdyby burmistrzowi nie przyszedł z niespodziewaną pomocą rzeźnik Wilhelm Melchthal.
Ten dostojny ławnik sądu przeważnie spał na posiedzeniach. Nudziły go i usypiały finezje prawnicze oraz gadatliwość innych członków Trybunału Trzydziestu Trzech. Jego głośne chrapanie budziło zgorszenie sędziowskiego kompletu. Byli radzi, gdy opuszczał posiedzenie. W wyroku na Steinmüllera nie brał udziału. Nie utrącono mu jednak rangi sędziowskiej, gdyż ta przypadła mu z misji obywatelskiej: wiedziano, że był szanowany przez cech rzeźniczy, który w obronie prezesa swego związku skoczyłby w ogień. Nadto despektu jego nie zniosłaby miłująca go ludność Glarusu, gdyż lubiła go za jego styl rubaszny i wesoły, za kpinki z „możnych panów z Magistratu“, za protesty przeciw nad miernym podatkom, a nadewszystko szanowała go za to, że był największym mistrzem w strzelaniu do celu i dostąpił sławy „drugiego Wilhelma Tella“. Scysja z nim groziła wybuchem buntu nawet śród nieskłonnych do sporu z władzami i ciężkich z natury Szwajcarów Ponieważ miał kilka jatek na przedmieściu i z dostatków swoich nie szczędził grosza ubogim, a często wyprawiał darmowe festyny dla kolegów po fachu i proszonych gości — posiadał wpływy w Kantonie i zaczepiać go nie było bezpiecznem. Krewki tłuścioch, sangwinik, gotów był w sprzeczce uciec się do wielkiego kozika, który stale nosił w cholewie.
Już nieraz bruździł sądowi podczas rozpraw, kiedy obudziwszy się z drzemki, wybuchał rubaszną filipiką Zwłaszcza drażniła go wymowność pastora Bleihanda on też, on jedyny potrafił mu się przeciwstawić. W sze lako wybryki Melchthala z przytoczonych wyżej powo dów znoszono cierpliwie — śmiano się z nich półgębkiem, a przyprowadzano go zwykle do porządku dobro duszną uwagą, lub poklepaniem w plecy. Jako człowiek w gruncie rzeczy rozsądny, machał naówczas ręką i opuszczał posiedzenie, aby pójść na wódkę.
Lecz w dniu, kiedy trybunał zebrał się na ostatnie posiedzenie celem wydania przez tajne głosowanie wyroku na Annę Göldi — Melchthal nie dał się tak łatwe ugłaskać. Przyszedł rozsierdzony już zgóry, w humorze najgorszym; nie doczekawszy się nawet otwarcia rozpraw przez przewodniczącego sądowi i nie prosząc zgoła o głos — wybuchnął, załamując ręce:
— Do kroćset!... co się tu u nas dzieje w kantonie?!... Coście wy uczynili z tym nieszczęsnym Steinmüllerem?!.. Co to za wyroki?... — Wstyd i hańba!
Obecni zdumieli... Słowa uwięzły im w gardłach wobec tak wyraźnego zuchwalstwa. Melchthal stanowczo przebrał miarę. Jeden pastor Bleihand znalazł gotową odpowiedź:
— Czarownika spotkała zasłużona kara.
— Nie gadałbyś, klecho, od rzeczy, Tfy! — splunął Melchthal.
Bleihand zbladł — czekał upomnienia pod adresem zuchwalca ze strony burmistrza. Ale przewodniczący ociągał się, sam incydentem oszołomiony; zgarbił się, oczy wbił w ziemię i zapomniał języka w gębie. Przypomniały mu się bowiem palące słowa listu Tilliera: „plama hańby“.
Melchthal rozmachiwał atletycznemi kułakami:
— Powiadam: „wstyd i hańba!“... Nie jestem... rzeźnikiem.
Mimowoli rozszedł się śmiech po sali i zakołysał głowami sędziów.
Melchthal trzasnął pięścią w dębowy stół:
— Nie śmiać się, do pioruna!... jestem rzeźnikiem, ale kraję bydło... nie ludzkie trupy! Niechby sobie nawet ten poczciwy Steinmüller był czarownikiem — (mnie tam krzywdy nijakiej nie zrobił, a wypiłem z nim niejeden kufel piwa) — to jednak trupów krajać się nie godzi. To nie jest... chrześcijańskie. A jeszcze jedno, panie klecho! — zwrócił się w stronę już oniemiałego ze zgrozy Bleihanda — jak pan do tego dopuścił?...
„Jestem ewangielik... dobry ewangielik! — ciągnął, spoglądając dumnie po obecnych i bijąc się pięściami w pierś. Czytuję, jak my wszyscy, jeden rozdział Biblji co Niedzielę. I powiadam wam — widziałem to na własne oczy — nawet Żydowinowie nie zrobiliby nic podobnego! Powiedział Mojżesz: „nie pozostawisz obwieszonego na drzewie, ale koniecznie pochowasz go tegoż dnia“.[1] Czy nie powiedział tak?! — zwrócił się znów triumfująco do pobladłego i spuszczającego oczy Bleihanda. „A wy, panowie, dopuściliście do zawieszenia trupa na dwie doby. Dobrze, że go już uprzątnięto! Ale kęs mięsa — ręka obcięta — wisi... ma wisieć jeszcze trzy dni... i śmierdzi! A gdzie?... — Na przedmieściu... tuż w sąsiedztwie mojego sklepu z mięsiwem! I przychodzą ludzie i powiadają to, czego przez dwadzieścia pięć lat, nikt mi nie śmiał w oczy powiedzieć: — że moje mięso cuchnie! A to przecież nie moje świnie, lecz wasze... świństwo rozpościera dech! Panie burmistrzu! żądam, aby ten strzęp mięsa zdjęto!
— Jest wyrok sądowy... Jednakże to się zrobi, panie Melchthal... Usiądź pan tymczasem... Teraz mamy wyrokować w sprawie Anny Göldi.
Melchthal siadł; ocierał pot z czoła olbrzymią kolorową chustą.
∗ ∗
∗ |
Ale obrady nie potoczyły się gładko. Znowu krewki rzeźnik wyszedł ze stanu równowagi. Przedewszystkiem zażądał jawnego głosowania — „boć to wstyd ukrywać w brzuchu, co myślisz, jeżeli myślisz sumiennie“. I oto powstydzono się nie usłuchać głosu szczerości z ust tego prostaka. Potem, gdy pastor Bleihand jął rozwodzić się nad tem, że „czarownica zasługuje na stos“ i dały się słyszeć liczne głosy: „taki tak!... do ognia z czarownicą“ — Melchthal wpadł w ferwor i ponownie zaoponował:
— Czarownica, czy nie czarownica, ale nie pozwolę, żeby kobietę palono!... Smażyć pieczeń — to rozumiem; ale żywego człowieka pakować w żar — to już jest ohyda!...
Ku zdziwieniu obecnych burmistrz poparł Melchthala:
— I ja... byłbym zdania, że ścięcie wystarczy.
Pastor Bleihand rozczapierzył palce. Podniósł się na palcach stóp, jak mógł najwyżej. Wyrastał nad zgromadzeniem, gdyby upiór. Pienił się ze złości, dowodząc, że tylko kraje bezbożne, skłonne do ateizmu — jacyś Anglikanie poszukują kar lżejszych za najwyższą zbrodnię. Używać miecza, gdy wiadomo, że... czarownice ból od ran potrafią znieść z pomocą szatana...
Ale Melchthal nie dał mu dokończyć. Przystanął za krzesłem, i tak niem obrócił, jakby zamierzał je porwać i cisnąć przez stół w szanownego proboszcza.
— Zamilcz, klecho!... Gdyby tak posłuchać twych paplań, to i dziewuch należałoby się wyrzec całkiem. Bo wszystkie niewiasty młode i ładne — to dla ciebie są czarownice. Nie miałbym za żonę zdrowej kobiety, która, dzięki Bogu, urodziła mi dwanaścioro — a w tem trzykroć przepyszne bliźniątka! — roześmiał się, rozradowanemi oczyma wodząc po ścianach. I znów zwrócił się gniewnie do pastora:
— A i ty, cnotliwcze, wziąłeś sobie babę... jeno brzydką i starą, pożal się Boże, kikimorę jakąś, która widokiem swoim psuje ludziskom apetyt!... Do licha!... Wolałbym celibat księży rzymskich, niż taki... przysmak! A przynajmniej w tam tem jest sens — podczas gdy ty, pastorku, pleciesz co niedziela o grzesznem ciele, aż ciarki przechodzą, jednak bez baby nie wytrzymałeś! Bleihand zwrócił się do przewodniczącego:
— Czy pan pozwoli na takie bezczeszczenie kapłana, że nad skryty konkubinat przełożył małżeństwo w myśl Św. Pawła?[2]
Zanim burmistrz zdołał otworzyć usta, Melchthal zaprotestował:
— Te... te.. te!... U nas ksiądz nie jest żadnym dostojnikiem — nie znamy, chwalić Boga, infułatów! — Jest tylko pierwszym sługą gminy, ale musi służyć dobrze i nie powinien pleść od rzeczy. Sam Mojżesz nakazał zgładzać czarownice mieczem — słyszałem to! — a gaciał zawsze, jak mu Pan Bóg polecił; a tu ten klecha chce nas pouczać: „ogień“ i „ogień“... To mi ewangielik. Zakonu nie zna...
Powstało zamieszanie. I oto... ku zdumieniu wszystkich obecnych, pastor Bleihand, zgnębiony, przysiadł. Zdawało się, że poczuł instynktownie, iż ten rzeźnik, któremu przytakiwać jęli młynarz, handlarz bydła i szewc — posiada moc zachwiania jego prestige’u wobec gminy. Stało się coś dziwniejszego jeszcze. Kiedy burmistrz zaproponował Bleihandowi, aby zechciał umotywować swoje zdanie, usłyszano, jak ze ściśniętego gardła pastora wydobyły się słowa:
— Nie oponuję przeciw ścięciu... Ale żądam głowy Anny Göldi — o motywy mniejsza!
I oto burmistrz Glarusu niespodziewanie ujrzał przed sobą utorowaną drogę. Wyminął szczęśliwie dyskusję o motywy, która mogłaby się przedłużyć bez końca, z rezultatem niepewnym. Obecni mogli byli nastawać na utrzymaniu kwalifikacji: „czary“ w wyroku, nie licząc się z kasatą odnośnej ustawy przez Trybunał Najwyższy w sprawie analogicznej z przed lat trzydziestu paru.
Rzekł tedy:
— Jeżeli pastor Bleihand sądzi, że motywy nie mają wagi, oraz jako oskarżyciel główny godzi się na karę ścięcia, to może przystąpilibyśmy odrazu do głosowania? A co do motywów, to prosiłbym... o pozwolenie mi zredagowania wyroku w zastosowaniu do kary... Sprawa jest przecież jasna...
Jeden za drugim padały głosy. Po cytacie Melchta — po cofnięciu się pastora Bleihanda — wszystkie głosiły z kolei:
— Ściąć!
— ściąć!
— ściąć!
Obecni radzi byli, że prędzej ukończy się sprawa, która zabrała im tyle czasu i tyle napsuła krwi.
Ostatni głos przypadł Melchthalowi. I tu znowu okazał się on oryginałem:
— A ja tam byłbym zdania, że skoro to jest czarownica... wystarczyłoby wziąć ją za kark i przepędzić na cztery wiatry. Nasz kanton uwolni się od jej djabelskiej mocy, a inne niech się z nią porają po swojemu. Wygnanie! — to mi jest słuszny wyrok... Żądam przegłosowania raz jeszcze!...
A wtedy ze zdławionego gardła Bleihanda padło ponownie:
— Żądam głowy Anny Göldi, jak zostało już zagłosowane!
Nikt nie poparł żądania Melchthala.
Trzydzieści dwa głosy przyjęły wyrok miecza.
Dnie tego rzeźnik z Glarus — on jedyny — ocalił godność swojego kantonu, jeżeli coś dało się z niej ocalić... Ale — -
On też nie upierał się przy swojem zdaniu. Bądź co bądź był to człowiek dzietny — współczuł ojcu Miggeli, czcigodnemu sędziemu Tschudi — i wczarowywania dzieciom gwoździ w żołądki, choćby nawet nic się im stąd złego nie zdarzyło, prócz przykrości wymiotowania takiego żelaznego paskudztwa, i chociaż czarownica sama przywróciła zdrowie niewinnej dziecinie, sprostowawszy jej nogę, skurczoną od urodzenia (w to wierzył święcie) — takiej zbrodni poczciwy rzeźnik nie mógł pochwalać.
Tedy skoro inni — jak zgadywał — nie ważyli nazbyt ostatniej okoliczności, która, w jego mniemaniu, była objawem skruchy dziewczyny głupiej, opętanej przez księcia piekieł, mocniejszego i mędrszego od niej — to już nie wypadało robić dalszych awantur.
Mistrz rzeźniczy posiadał zatem i takt, aczkolwiek uchodził w kantonie Glarus za człowieka ordynarnego.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wyrok zapadł.
Tegoż dnia jeszcze burmistrz z pomocą skryby ratuszowego wykoncypował motywy, dyskretnie usuwając istotę przestępstwa, „czary“. Mylił się jednak, sądząc, że ocalił od hańby swoje nazwisko i swój Kanton.
Albowiem, już po egzekucji nad Anną Göldi, sprawa jej rozgłosiła się po szerokim świecie — wyszły na jaw peripetje procesu — odpisy akt poszły do innych kantonów, oryginały znalazły się z czasem w rękach badaczy i przy kantonie Glarus pozostała nazawsze smutna sława zaścianka ciemnoty, który przeprowadził ostatni w Europie proces, skazujący za „czarownictwo“, przetłumaczone obłudnie na „trucicielstwo“.
Maska wyroku, który przystosowano naciągnięciami motywów do zwykłej procedury, nie pomogła! Ohydna prawda przeświecała przez otwory maski. A wtedy to ówczesny historyk niemiecki, August Ludwik von Schloezer, w dreszczu zgrozy, który udzielił się całemu światu, napiętnował ów wyrok, nowem, przez siebie wynalezionem słowem:
Mord justycji![3]