Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXV.
OPIEKUN MIGGELI

Wszystko, co żyło w Glarus, wybierało się onego dnia na widowisko, które miało odbyć się na placu zabaw[1], — tam, gdzie co niedziela tańczono, śpiewano, urządzano wyścigi między dorosłymi, zapalano wieczorami fajerwerki dla dziatwy, strzelano do celu, grano w piłkę.
Wszystko wyruszało z domów, parło poprzez ulice, aby zobaczyć kaźń czarownicy — służba i państwo, pastuchy i oracze, rzemieślnicy i kupcy, magistratura i sądownictwo — bez różnicy płci, wieku, wyznań chrześcijańskich i narodowości.
Nie sądźmy, iżby ci poczciwcy byli o wiele gorsi od nas, uczestników i świadków wojny europejskiej — że byli z natury okrutniejsi. Psychosocjologowie stwierdzili zgodnie z prawdą, że w każdej dziejowej epoce — wielkie masy nastrojone są na ten ton, jaki nadaje im średni stopień wiedzy czasu — nie jakowaś wyrodność uczuć. Podobnie, jak nas nie rażą więźniowie, przeprowadzani przez miasto w kajdanach, albo wyroki śmierci i długotrwałego zamknięcia, ferowane w sądach na przestępców współczesnych, tak samo oni — ci maluczcy — znajdowali się w harmonji ze swojem prawodawstwem.
Nie byli to więc źli ojcowie, mężowie, przyjaciele — posiadali uczucia tkliwe w życiu rodzinnem i towarzyskiem; byli jednakże społecznie tępi, głusi na cierpienia „czarownic“. I nie dziw! — wyobraźnia, podniecona obrazami mąk Gehenny, stworzonej rzekomo przez samo Bóstwo, stawianemi nieustannie przed oczyma pobożnych z wysokości kazalnic, — umysłowość, przerażona krążącemi wszędy opowieściami o potędze piekła, o demonach, czyhających co krok na słabe dusze ludzkie, — o przeszkodach, kładzionych przez niewidzialne moce dobru doczesnemu i — co gorsza — zbawieniu wiecznemu, — moralność społeczna, ufna w to, co głosili ustnie, co w księgach ryli najmędrsi, przekonana cytatami z najpoważniejszych źródeł — z pism świętych, prawiących o czarcie — musiała stępieć!
Więcej jeszcze! — serca (bo i czemuż miałyby być litościwsze od Boga, skazującego na ognie wieczne?) musiały radować się, iż przenikliwość sędziów potrafiła wyśledzić czarnoksiężników, że tortury wydzierały im sekret ich władzy, że dobroczynna akcja katów uwalniała ludzkość od najgroźniejszego z niebezpieczeństw: od skutków grzechu pierworodnego.
Tedy wszyscy musieli być onego dnia na placu — wszyscy oprócz dzieci najmłodszych, które ochraniano przed widokami, mogącemi rozstroić słabe jeszcze nerwy, albo — (skoro o nerwach wiedziało się wtedy niewiele) — nieodpowiedniemi dla oczu, niepojmujących sensu zdarzeń: rozumieli ich istotę tylko dorośli, tylko oświeceni przez kościół i etykę religijną, nazwyczajeni od młodu do scen podobnych, a zwłaszcza ci, którzy już obeznani byli z ideologją kazań, z obrazami pobożnego pędzla, z literaturą mędrców duchownych i świeckich, napotykającą sprzeciwy jeno ze strony wyjątkowych nieuków, lub filozofów, już zarażonych duchem przeczenia i zgorszeniem niewiary.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było tedy coś dziwnego i niespodzianego w tem, że rankiem tego dnia zaszedł do państwa Tschudich aptekarz, a po krótkiem przywitaniu, oświadczył sędziemu:
— Przychodzę przeprosić pana za mój nietakt — pamięta pan? — wtedy... Ale nie lubię myśleć o tej... pan wie, kogo mam na myśli. Nie zamierzam nawet pójść na egzekucję.
Mówił to głosem zgaszonym, jakby wstydząc się czegoś. Sędzia, który nie widział go od czasu swojej wizyty w aptece, kiedy to Engherz oddalił się bez pożegnania, uderzony był jego złym wyglądem. Zadał troskliwie pytanie:
— Czy pan jest chory, panie Engherz?
— Tak.. Nie... tylko źle sypiam...
Ale sędzina klasnęła radośnie w ręce.
Ach, jak to doskonale składa się, panie Engherz. Doprawdy, mógłby pan wyświadczyć mi wielką przysługę. Mamy miejsce w loży burmistrza — nie uchodzi zlekceważyć zaproszenia. Zresztą jestem nader ciekawa, jak zachowa się ta djablica. Musiałabym jednak zostać przy Miggeli, bo nie mam kogo zostawić przy niej, cały dom wybiera się na paradę — wszyscy sąsiedzi. Pastorowa sprawiła sobie nawet nową suknię... I nie dziwota — toćże nie codzień nadarza się taka uroczystość... Gdyby więc pan łaskawie zechciał...
— Zostać przy dziecku, — dokończył tępo Engherz.
— Właśnie sam o tem pomyślałem — i przychodzę. Nie będzie mi tak markotno tutaj, jak samemu w domu, w taki dzień... świąteczny.
I dodał:
— Podwójnie świąteczny: Niedziela... i ta kaźń.
— Miggeli jeszcze śpi. Nie budzę jej nigdy przed dwunastą... Chyba, że sama się ocknie.. Pójdźmy na górę — proszę pana...
W istocie dzieweczka jeszcze spała. Jej jasne włoski rozrzuciły się w nieładzie na poduszkach. Oddychała swobodnie. Jej twarzyczka rumieniła się we śnie.
— Ma kolorki!... Ostatniemi czasy czuje się znacznie lepiej. Chwała Bogu, jesteśmy o nią spokojniejsi. — A więc — rozciągnie pan nad małą opiekę, panie Engherz?
— Proszę być spokojną, doktorowo. Kładę tu mój kapelusz i już siadam w fotelu... o!... a nie ruszę się z miejsca aż do waszego powrotu. Ale na państwo już pora...
W istocie zegar wybił połowę godziny dwunastej.
Pani Tschudi zakrzątnęła się żywo przy toalecie, — poczem ona i jej mąż delikatnie a kilkakrotnie ucałowali śpiącą. Nie zbudziła się — jeno przeciągnęła się w łóżeczku i odwróciła się na drugi bok.
— Prawda, jaka ona jest rozkoszna? Czy nie aniołek?
— Aniołek, — tępo potwierdził aptekarz.
Ale gdy wychodzili, mruknął przez zęby:
Simiae... simiae...
Wyraz ten oznacza po łacinie: małpy. Doktór Tschudi odwrócił się zdumiony od progu.
— Co pan powiedział, panie Engherz?
— Powiedziałem: similia similibus curantur[2] Nie wychodzi mi z głowy ta teza nowej i modnej szkoły medycznej... Hahnemana, Homeopaci!... Nie zalecają prawie lekarstw... Ależ to ruina dla aptek!
— A, rozumiem, — zgodził się Tschudi.
I dodał z uśmiechem:
— Przesłyszałem się nieco...
Za chwilę dał się słyszeć turkot powozu... Oddalał się i głuchł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W mieszkaniu zapanowała cisza. Słychać było tylko lekki i równy oddech śpiącego aniołka. Aptekarz siedział nieopodal przy oknie pierwszego piętra, gdzie mieściła się obecnie sypialnia Miggeli, gdyż na dole odnawiano tapety. Głowę ściskał oburącz — ręce wsparł na kolanach, — i tak zgięty wpół rozmyślał.
Bo Engherz w owej epoce czuł się najnieszczęśliwszym z ludzi. Zagadka gwoździ, wczarowanych w żołądek dziecka dręczyła go ustawicznie — dniem i nocą. Pękała mu od rozmyślań głowa. Bądź co bądź, w tej sprawie było coś tajemniczego: całe miasto uwierzyło przecież w czary. Nie byli to ludzie, zdaniem jego, najinteligentniejsi w świecie; jednakże w ich sposobie myślenia była jakaś metoda. Toć wyjaśnienia Tschudiego — opowieść o szkatułce z gwoździami, której istnienia dowiodło śledztwo, stwierdziły je zeznania Anny — niepodobieństwo, aby Miggeli mogła sama wyrąbać deskę celem dotarcia do skrzynki — to wszystko przemawiało przecież za słusznością wyroku!
A jednak niewiara zaraziła już duszę Engherza: przypomniał sobie drwiące oczy i przekorne uwagi sprytnego żydowskiego lekarza.
Od kilku tygodni Engherz badał gruntownie zawiłą kwestję: czy istnieją czary? — Przewertował znowu całą swoją świecką bibljotekę. Nadto sprowadził „szwarcem“ przez zaufanego człowieka wszystkie pośmiertne pisma Woltera. Nie przyniosło mu to ulgi. Znajdował się obecnie w nastroju tak poważnym, że drwinki Woltera nie bawiły go wcale. Genjalny satyryk wydał mu się wesołym kpiarzem, szydzącym zgoła ze wszystkiego na świecie. Mędrzec z Ferney zabijał przesądy, a przed zarzutami oponentów bronił się tak: „Narzekacie na mnie, że nie stawiam nic pozytywnego, że tylko burzę. Ależ, głupi ludzie: — ja uwolniłem was od potwornego zwierza, zabobonów, który was pożerał, a wy żądacie, abym coś postawił na jego miejsce... Po co?“...
Engherza wszelako nie zadawalniała taka odpowiedź. Wolter dawał mu pustkę, nic — on zaś potrzebował wiary. Myśl o niebie opustoszałem, niebie bez Bóstwa, bez opieki nad ludzkością — o ziemi, na której dziać się mogą podłości i krzywdy bez liku, których siła ziemska nie naprawi, a zaziemska nie ukarze — zdejmowała go zimnym dreszczem.
Nadto księgarz genewski, żeby uspokoić własne sumienie (na Wolterze robił interesy) — nadesłał mu wraz z jego dziełami życiorys Woltera, niesłychanie zjadliwy, sporządzony przez jakiegoś kleryka, nawiasem mówiąc, z pochodzenia semity, który fanatyzm dziadów swoich przeszczepił na grunt swojego rzymskiego wyznania, w stare miechy Izraela przelewając nowe wino katolickie. W tym życiorysie mówiło się jednym tchem i o tem, jak „stary zbrodniarz doszedł wreszcie do bram piekła“[3], t. j. umarł, i o tem, jak konający upokorzył się, przywołał księdza do łoża boleści, przyjął komunję świętą, odwołał wszystkie swoje błędy, czyli na skutek skruchy dostąpił łaski nieba. Nie odmawia się jej przecież najgorszemu zbrodniarzowi, byle przyjął ostatnie sakramenty!... Tu więc sprzeczność tkwiła wyraźna...
Otóż Engherz odnalazł gdzieś w pismach Woltera zdanie — wcale nie wydarte biciem ostatniej godziny — tezę, która przyświecała stale Wolterowi, burzycielowi przesądów spaczonej wiary, ale w życiu upartem u deiście.
„Gdyby istności Boga nie głosiły nieba, gdyby nie był — zmyśleć byłoby Go trzeba!“
I oto w tej chwili — w pobliżu łóżeczka Miggeli aptekarz zadawał sobie pytanie:
„Czy to samo nie stosuje się do djabła? Czy istnieje i ajaceł oła utrzymania równowagi stworzenia — a gdyby nie był, to czy nie należałoby go stworzyć wyobraźnią?...

Nagle od łóżeczka doszedł go figlarny głosik:
— A! to pan, panie Engherz?... Pan obiecał mi kiedyś przynieść karmelki.
Miggeli obudziła się i gołemi nóżkami, podrygując, biła w zmiętą pierzynę.
Obudził się z dumań.
— Właśnie z tem przyszedłem, Miggeli.
Wyciągnął z kieszeni torebkę — wyjął karmelek i obracał nim kusząco w powietrzu.
— Niech pan mi to da! — dziecko powstało i wyciągnęło chciwie rączki. — Prędzej... dawać tu!... — już rozkazywała kapryśnie.
Podał chrupała cukierek i oblizywała różowe usteczka języczkiem.
— A, smaczne!... Niech pan przysiądzie się tu... Bliżej!... Na łóżeczku.
Przesiadł się z krzesła na posłanie...
I naraz — syknął...
W pośladek wpiła mu się szpilka.
— Co to jest?!
Dziewczynka zaklaskała w rączki:
— Boli?... he, he!...
— Boli!
jeszcze głośniej się śmiała.
— To mój sekret... Ludzie są takie głupie!
I już poprostu zaniosła się śmiechem.
— Powierz mi ten sekret.
— Ej, nie chcę... Daj mi jeszcze karmelek.
Schował cukierki do kieszeni z miną surową.
— Nie dostaniesz — póki nie wydasz mi swego sekretu.
— A pan nikomu nie powie?
— Nikomu!
— Niech pan przysięgnie — nikomu?
— Przysięgam.
— Podnieść dwa palce — powtarzać: „Przysięgam, że nikomu nie opowiem sekretu Miggeli“.
Z opowieści ojca — z wizyt komisji — znała pewne praktyki sądowe.
Engherz uroczyście powtórzył słowa przysięgi, jakoż dreszcz zdjął go od stóp do głów. Instynkt naszeptywał mu, że słowo nieznanej zagadki wnet padnie, padnie z ust dziewięcioletniego dziecka, które świadomie, czy nieświadomie — przemądrzałe i niedorozwinięte w skrzywionym rozwoju — zdołało oszukać wszystkich starszych — całe miasto!
Przysiągł, nie myśląc o tem, czy nie będzie zmuszony zostać krzywoprzysiężcą, gdyby - -
Byleby wiedzieć — wszystko, wszystko!
— No, to ja panu coś pokażę.
I mała wyskoczyła bosemi nóżkami z łóżeczka.
— Niech pan pójdzie za mną!
Szedł posłuszny, zdumiony, zaciekawiony do żywego.
Sprowadziła go na dół do kuchenki — a stamtąd po wąskich schodkach powiodła na antresolę, do dawnej alkowy Anny Göldi.





  1. Historyczne: auf dem Spielhof (plac gier). Scherr T. II str. 217.
  2. „Podobne leczy się podobnem“ — zasada homeopatji. (Przyp. autora).
  3. To samo określenie znaleść można w „Zasadach wiary historyka księdza Gaume (Tom VI str. 302). Nawiasem mówiąc w ujemnej charakterystyce Woltera z księdzem Gaume idzie w parze historyk żydowski Graetz. (P. A.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.