Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXVI.
NA SZAFOCIE

O tej samej porze zajeżdżał na plac kaźni otwarty furgon, wiozący czarownicę, związaną troistym łańcuchem, w towarzystwie pachołka katowskiego.
Sam Mistrz „von“ Wolmar oczekiwał na podniesieniu, strojny płaszczem szkarłatnym, łokciem prawej ręki wsparty na drzewcu błyszczącego topora — wyniosły, dumny, jak przystało na potomka starej szlachty, acz takiego, co zboczył nieco z toru przodków, gdyż od rycerskiej wojenki opuścił się na stopień „pomocnika sprawiedliwości“ — wypadek w tym sensie wyjątkowy.
Anna Göldi zdawała się znacznie starszą nad wiek swój. W złocie rozpuszczonych jej włosów pływały pasy srebra — siwizna, nabyta w więzieniu i na torturach. Jednakże wbrew wszystkiemu — po ukończeniu śledztwa — powróciła do swojej urody, albo zyskała jakąś nową, niby z łaski Nieba, które darzyło ją urokiem na tę ostatnią drogę. Była piękna uduchowieniem pobladłej twarzyczki — piękna blaskiem niesamowitym oczu, które zrazu, po opuszczeniu wrót więziennych — mrużyły się odwyknięciem od światła, a teraz mimowoli szerzyły się i śmiały do słońca, królewsko rozsypującego promienie w szczytowym punkcie swej drogi, w południe tego cudownie pogodnego dnia letniego.
Nie słystała przekleństw tłumu, który towarzyszył pieszo furgonowi przez całą drogę; nie widziała rozjuszonych, zaszłych krwią, oczu kobiet, ni pięści wyciągniętych z groźbą ku niej. Głucha była na wszystkie okrzyki.
— Czarownico!
— Djablico przeklęta!
— Ścierwo!... Odpowiesz ty za swoje zmowy z czartem!
— Trucicielko dzieci!
— Trzeba było cię usmażyć, łotrzyco!
Kędyś w blaskach słońca, kładnącego się na skalnym wierzchołku, albo może w kształtach kamienia dostrzegała figurę ludzką.
Czy to nie Hans, który wyszedł z grobu na jej potkanie i woła ją na przechadzkę w góry?
Tak!... to on — napewno on!
Uśmiechnęła się szczęśliwym uśmiechem kobiety obłąkanej, nie rozumiejącej w tej chwili, dokąd ją wiozą i poco.
A ten śmiech w takiej minucie oburzył nawet pachołka kata. Mocno stuknął ją pięścią w podbródek:
— Ej, ty!... nie umiesz się zachować przystojnie!... Jedziesz na swoją śmierć, a śmiejesz się, jakbyś jechała na Sabat czarownic.
Rumieniec zalał jej policzki.
Czy oprzytomniała?
Tak jest!... jedzie na Sabat czarownic. Bo zaraz wydało się jej — (furgon wjechał właśnie w środek kręgu, zajętego przez widzów, głowa przy głowie) — wydało się jej, że jest w zgromadzeniu służebników i służebnic czarta, o których tyle nasłyszała się od swoich inkwizytorów.
Albowiem czyliż ten cały tłum, wyjący na okólnych galerjach, na ławach drewnianych trybun — te wściekłe baby, ci mężczyźni srodzy, ta młódź rozhukana — bal nawet te damy strojne w sporządzonych ad hoc lożach, zdobnych girlandami polnego kwiecia — czyż to wszystko nie było orgją djablów i djablic, spędzonych na wiec Sabatni siły nieczystej?!
A co znaczą te trzy strzały z moździerzy?... I dlaczego tak pięknie zahuczały trąby?
Nie wiedziała!... Nie był znany jej ceremonjał, obmyślony w najdrobniejszych szczegółach na posiedzeniu nocnem w sali ratuszowej, jako że Szwajcarzy słyną z umiejętności urządzania pięknych widowisk odświętnych.
Jej uwagę przykuł człowiek, który rozparł się na pierwszej ławie — tuż przy estradzie szafotu — i krzyczał do niej głosem pijanym:
— Nie bój się, Anno!... Raz — dwa... i będzie po wszystkiem. Tylko się nie bój!
W jego pijanym głosie — gdyby zdolna była ujmować w tym momencie takie subtelności — odczułaby zdławione łzy.
Był to Melchthal.
Dnia dzisiejszego nad ranem pokiereszował nożem łeb swojemu majstrowi, który opowiedział mu, jak kiedyś Anna Göldi przyszła do ich jatki po mięso, a on jej chciał pokazać, jak szlachtuje się prosiaka; ona zaś z krzykiem i płaczem uciekła na widok krwi i już więcej nie chciała nic wziąć z jego ręki...
— Bałwanie. — rozkrzyczał się Melchthal — czemuś nie opowiedział o tem wcześniej? To musiała być dobra dziewczyna!... Jakaż to czarownica, co nie może patrzeć na krew prosiaka. Ach, ośle! — gdybym wiedział o tem wprzód, opowiedziałbym to tym łbom tępym i postawiłbym na swojem. A teraz — psiakrew! — już mają wyrok prawomocny. Zapóźno!...
I rozszczepił swemu majstrowi czerep...
Potem zaś na pocieszenie zabrał go do szynku — wypili na zgodę sznapsa — w końcu Melchthal ujął pod rękę swego pomocnika i sprowadził go na widowisko. Uwagę Anny — jeszcze nie zdającej sobie sprawy z tego, co się dzieje naokół — zajął właściwie ten człowiek, który to przewiązywał towarzyszowi czoło, gdyż oporny bandaż zsuwał się wciąż ze łba, to zwracał się do niej i pouczał ją serdecznie, aby się nie bała.
— To będzie trwało krótko, jak Boga kocham. Tylko poproś tego durnia z toporem, żeby trafił odrazu!...
I naraz Anna zrozumiała!
Na podniesienie wchodził stary urzędnik magistratu, przybrany w ryżą perukę i czarną togę istne straszydło na wróble — z pergaminowym zwitkiem w prawicy. którego już kiedyś widziała w katowni. Ze względu na wiek poczesny, rangę urzędową i głos tubalny — powierzano mu misję odczytywania wyroków śmierci skazańcom.
Huknęły znowu moździerze, przy których stali żołnierze w mundurach zielonych kantonu Glarus, mający wreszcie — po zbyt długich z braku wojen wywczasach — zajęcie odpowiednie. Rozdzwoniły się zaraz wszystkie dzwony kościołów Glarusu. Urzędnik zaczął czytać głosem monotonnym wyrok trybunału.
Anna, którą zmuszono do przyklęknięcia tuż obok pieńka, na którym miała złożyć głowę — drżała, jak liść osiny. Łzy, gdyby groch, spadały z jej twarzy.
Wiedziała teraz w oprzytomnieniu nagłem, dlaczego tamten dobry człowiek wołał do niej: „nie bój się!“.
Cała jej uwaga skoncentrowała się na wysokim człowieku w czerwonym płaszczu, który powinien był „trafić odrazu“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.