Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXVII.
Ostatnie minuty.

Engherzowi zimny pot występował na czoło.
Miggeli pokazała, jak podniosła łóżko. Wlazła pod nie — nadęła się mocno i plecami uniosła jego brzeg tuż przy ścianie... Paplała ustawicznie:
— A ta skrzynka to nie była wcale tu, gdzie te głupcy rąbały... Tylko tu bliżej — o, tutaj! — niech pan sam zobaczy: tu jest taka dziura... to spróchniałe drzewo. Tutaj była skrzynka... Wygarnęłam z niej w fartuszek wszystkie gwoździe, a potem...
Tu lęk jakiś zaświecił w oczach dziecka, które wylazło z pod łóżka — lęk, zbudzony wspomnieniem:
„Potem wyskoczył z dziury wielki szczur — przestraszył mnie okropnie — bo byłam samiuteńka...
„Tupnęłam na niego nóżką — schował się w norze?... Więc znów bałam się, że wylezie... Ale ja nie głupia — wpakowałam skrzyneczkę do dziury — przyniosłam z kuchni pogrzebacz — i wsunęłam skrzynkę głębiej...“
Czuł, że ziębną mu końce palców. Spytał:
— Czemu nie opowiadałaś o tem nikomu?
— Dobry pan sobie!... Bałam się, że szczur wyjdzie i zagryzie mnie, iż zdradziłam jego kryjówkę. Bo jeszcze długo szurał pod podłogą i ciągnął skrzynkę. To on ją zawlókł tak daleko... pod drugą nogę łóżka... Oni, głupie, nie wiedzieli, pod którą nogą jest skrzynka...
— Co zrobiłaś potem, Miggeli? — indagował Engherc, a wargi mu się trzęsły.
— Potem?... A, schowałam gwoździe i szpilki do siennika w szmatce... Zaraz panu pokażę...
I lekka, jak motylek, wbiegła znowu na schody. Powoiny jej, zziębły mimo upalnego dnia czerwcowego, aptekarz szedł śladem małej do sypialni.
Świdrowało mu mózg jedno pytanie: „Potwór, czy dziecko?“
Już odgłos pierwszych trzech wystrzałów dobiegł do jego uszu. Znał ceremonjał — wiedział, że furgon stanął na placu kaźni...
Już i echa następnych trzech strzałów szerzyły się i przebijały mury sypialni. Aptekarz chwytał się za głowę, tracił dech — czuł się bezradnym. Rozjęczały się dzwony. Rozumiał, że teraz czytają Annie Göldi wyrok...
Ale jeszcze nie wszystko było dlań jasnem w tej sprawie. Mała pokazywała mu teraz rozporek w sienniku:
„Tu schowałam to wszystko, żeby... mieć to zawsze pod ręką.“
— Ale te wymioty?... jak to zrobiłaś?
Słodka Miggeli zatrzęsła się od śmiechu — formalnie zatańczyła na pościeli... Koszulka jej spadła. Naga wydała się Enghercowi djablątkiem.
— Ha! ha!... to i pan taki głupi, jak wszyscy dorośli?!... jak tatuś i mamusia... He! he!... ja nie wymiotowałam tego, ale poprostu... wrzucałam to do miski.
— Jednakże... jak wymiotowałaś, kiedy chciałaś?
— A paluszek po co?... Ha! ha! ha!
Teraz już wiedział wszystko... Odstępował w przerażeniu. Nogi chwiały się pod nim. Przysiadł na fotelu i wpatrzył się w maleńką. Myślał: trzeba coś zrobić... Zaraz — zaraz!... lecieć tam wichrem.
Ale nie miał siły.
Nagle ozwaly się znowu huki moździerzy. Liczył: „Raz — dwa — trzy...“
Kiedy dojdzie do sześciu — będzie koniec. Pamiętał: wszystkich strzałów od początku ceremonji miało być dwanaście.
„Cztery... pięć... sześć!...“
Koniec!
— No! no!... czemu Pan ma takie straszne oczy?... Proszę nie żartować! — krzyczała dziewczynka.
Stąpał teraz ku niej groźny — nieubłagany.
— Ach, ty... ty... mała djablico! — krzyknął, chrypnąc.
— Niech pan idzie precz!... Ja się boję!...
Ręce jego skurczyły się — zaokrągliły się niby szpony.
I zbliżył się do łóżka, podczas gdy ona, stojąca, tuliła się ku ścianie, dygocąc i wrzeszcząc:
— Mamo!... mamo!... ma-a—a—mo!... ma-a...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.