Złoty robak/Drewniane sandały

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drewniane sandały
Jeśli wierzyć

Proszę panów — powiedziała Angelika — tak jak widzicie.
Najpierw zaprowadziła ich do swego pokoju. Zajrzeli jak do obory. Lecz nic nie przypominało zwierzęcia, które można by wyprowadzić. Tak jak było do przewidzenia, nic tu godnego uwagi nie znaleźli. Zaprowadziła do pokoju Filipa. Ich wzrok, jak było do przewidzenia, padł na oszkloną szafę z książkami. Przedtem zarejestrował dziurę w dywanie.
Książki kazała złożyć na podłodze. Krótkie słowa decyzji i szafę sprzedała.
Panowie, którzy kupili, przyszli od tego samego handlarza. Na samym końcu za nimi szedł i on, nagle stary. Obejrzał tylko z daleka, a gdy już brali mebel i podkładali pasy do zniesienia na dółv przeszedł do pokoju Angeliki i usiadł na krzesełku. Laskę postawił między kolanami, dyszał. Już nic nie powiedział o „wspaniałym” jej mężu. Ręce miał w cętki, portfel otoczony gumką, pieniądze schludne, ciepłe z portfela, krótki, zamulony profil, o krótkim nosie, wkręconym między czarne baranie oczy. Rękę podał mocno, wychodził ostatni.
Zamknęła za nimi drzwi. Gdy ruszył spod bramy wózek, poszła i oddała dług sąsiadowi. Nie ukrywał zdziwienia, był bardzo uprzejmy i zobowiązany, jakby dostał nieoczekiwany prezent.
Pozostałą resztę przeliczyła, było wcale dosyć. Według jej obliczeń kryzys powinni przetrwać. Jeśli nie wypadnie nagła choroba.
Spisała sobie na kartce, co należy kupić na wycieczkę. Postanowiła wystąpić bardzo starannie i zaskakująco. Filip nie bronił się przed życiem ponad stan.
Dziwne, tego samego dnia nawet nie zapytał, co się stało z szafą. Domyślnie fakt przemilczał. To ona wiedziała, ile trzeba na jeden obiad, jeden po drugim, na cały dzień, aż do snu, i z czym w szafce zastępującej spiżarnię trzeba obudzić się rano. Nie interesował się tym, nie zapytał więc o szafę. Milczenie jego było czyste.
Wzięła koszyk, wyszła z domu i zaraz natknęła się na Wereszczyńskiego. Był w słomkowym, lekkim jak piórko kapeluszu ze wstążką, przebrany, niedopasowany, radośnie wyświeżony.
— Pan wrócił?
— Nie śmiałem przyjść.
— Dlaczego?
Koszyk z jednej przełożyła do drugiej ręki.
— Pan do nas?
— N-nnie.
To gdzie mógł tędy przechodzić?
— Jak?! Jak było? W lewo pan idzie, w prawo?
Stanęli w miejscu. Garnitur miał nowy, w pepitkę, tors nieco rozsadzał wiotki materiał i spod pach promieniście wystąpiły fałdy, w ręce trzymał książkę. Był już półpodróżnikiem, półfreibaronem. Wszystko to być może jej się wydało. Na okładce francuskiej książki rozpoznała reprodukcję Fragonarda. Dużo miał do powiedzenia, gotowe:
— Byłem w Paryżu i Rzymie.
— Rzym?!
Ruszył jak na hasło:
— Paryż, jedno wielkie nie wietrzone mieszkanie, gdzie układają na ulicy wszystko to, co powinno być w domu. Ręce produkują tylko konsumpcję. O pewnej godzinie wszyscy trybują żyłki z mięsa. Potem prasują trykoty, są dwa rodzaje trykotów, żeńskie i męskie. Kraj żyje z napiwków, z napiwków się zbroi, księciu daje się franka za sam tytuł. Wartownik przed Grobem Nieznanego Żołnierza nie bierze purbuaru za to, że stoi.
— W Rzymie? W Rzymie. Był pan? Jak jest w Rzymie? Czy on taki malowniczy jak na obrazach? Chciałam kiedyś pojechać do Rzymu. Goethe był w Rzymie, stąd znam Rzym. I Stendhal. Czytałam niedawno „O miłości”.
— Widziałem się z Marinettim.
— Z Marinettim. Więc panu się powiodło. To dobrze. Muszę być chyba szczęśliwa, skoro nie wiem — roześmiała się — kto to jest Marinetti. U nas cicho. Opowie pan? Jak tam ludzie?...
— Ludzie. Tłum. Ale... Naprawdę jest to garstka... U szczytu myślącego świata stoi kilku ludzi. Nie, nie, nie ci, którzy rządzą. Mówię o tych, którzy myślą. Jest to garstka, a krok dalej czarna otchłań. I tak płyną czasy. Ulicą płynie rzeka. Lecz to nie to, myślę o tych kilku. Gdyby tak pójść i odwiedzić każdego z tych kilku w domu, spojrzeć i stwierdzić, na co są chorzy i jak smutni, bezradni, przygięci w obliczeniach, ile im jeszcze zostało, można by powiesić się na ostatnich z odwiedzanych schodów. Właściwie, jedno jest dobre, że się ich nie podsumowuje razem. Trzasnęłaby pewność, iż cokolwiek istnieje. A tak wydaje nam się, że jest ktoś, kto twardo akceptuje istnienie na ziemi i że w razie pożaru albo kataklizmu wszyscy się do niego zbiegną. Pani sobie wyobraża to wrażenie, gdyby się okazało, że akceptacji nie ma? O tym mówić nie wolno. Ale tłum, o tak, tłum na szczęście jest przekonany, że istnieje. Ci tutaj, w strumieniu, ulica wciąż się spieszy. Codziennie zapala się fajerwerk magnezji, pękają rakiety, parzy się kawę, spadają łuski z ryby. Wciąż idzie się naprzód. Tłum dziewcząt, kobiet, młodych ludzi, pełno tego, aż się iskrzy. Żaglowce, woda niebieska. Byłem w Wenecji. To potęga. Opowiem. Szczęśliwi? Tak, tak, w marszu są szczęśliwi, szczęśliwy, kto na nogach. Ale czas za nimi, jak wszędzie, goni w drewnianych sandałach. Widziałem śmierć na bruku. I ślinę, która już wyciekła z otwartej gęby. Cuchnące ryby. Cudowne jak krople słońca. Wrzask, żeby zagłuszyć. Słyszałem, słyszałem ten stukot drewnianych sandałów. Rozmowy? No cóż, rozmowy... nie miałem żadnych rozmów. Z Marinettim, tak. O tym kiedy indziej. Na razie chciałbym utrzymać dobre wrażenie tej rozmowy. Przywiozłem kilka książek. Nic o nas nie wiedzą. Interesują ich Rosjanie. Histeryczny narodek południa, głupszy od naszych dzieci, chciałby skosztować mroźnego oddechu.
— A żurnale mód?
— Ach, nie, nie, pani Angeliko, gdybym pomyślał, to znaczy, gdybym wiedział.
— Nie zapytałam nawet, co pan pisze?
— To dobrze. Bardzo dobrze. Mam jeden wiersz. Też nie wiem, czy długo będę się nim chwalił.
— Pan się nie zgorszył, że zapytałam o żurnal? Czytam ostatnio znów „Fausta”, ale mi nie idzie.
— Bardzo słusznie. Unikałem rozmów o Dantem.
— Unikał pan.
— Opowiem szczegółowo. Jak pan Filip? Gdy żegnałem...
— Bardzo dobrze. Jedziemy na wycieczkę... Czas mi, czas mi... — odruchowo chciała spojrzeć na zegarek, ale już go nie miała.
Zauważył to. Pożegnała się z nim, nie zaprosiła.
Sam przyszedł.
Ubrany już normalnie. Był czymś zmartwiony.
— Spotkałem pana Filipa.
— Proszę mu to darować.
— Co takiego?
— Zachował się pewno niewłaściwie.
— Był przeuroczy. Szedł z jakimś znajomym.
— Na pewno?
— Pani nie wierzy w urok swego męża?
— Tak, tak — powiedziała szybko. — Jest teraz na okresie próbnym w nadleśnictwie. Jeździ, ma taką pracę, że przysługuje mu dubeltówka. Cieszy się z tego jak dziecko. Obawiam się, że zostanie gajowym. Już się nie wtrącam, nie wchodzę w to, co on robi, a Paweł rzucił gimnazjum, jest na praktyce zawodowej...
— Co pani powie?! — przestraszył się. — W wakacje?
— Załatwił z dyrektorem, pracuje i prędzej, dzięki swemu majstrowi, który się do niego przekonał, doszedł do jakichś drobnych dochodów, niżby się można spodziewać. Ma jeszcze spłacić...
— Spłaci — nie czekał Wereszczyński. — Jest dosyć bezwzględny w egzekwowaniu nawet kwitu od praczki.
Nie rozumiała.
— Ma spłacić kaucję, czyli należność za naukę.
— Nie chciałbym się z tym człowiekiem spotkać w nierównej szansie.
— Wy się nie lubicie — roześmiała się, lecz nie roześmiał się Wereszczyński. Był czymś nadmiernie przejęty. Czy tym, że Paweł został rzemieślnikiem i tym samym stał się człowiekiem wolnym, dorosłym, czy tym, że Filip prawdopodobnie zostanie gajowym i przeniesie się z całą rodziną do gajówki? Czy też tym, że Angelika była coraz bardziej zmęczona?
— Drewniane sandały — dotknęła ręką czoła. — Pan mówi, że śmierć oznaczają. A mnie się śniły niedawno, na bosych nogach. Słyszałam, jak biegły bardzo głośno. Ale nie mogłam ich dojrzeć i tylko słyszałam. Jeszcze raz pana przepraszam za ten żurnal.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.