Złoty robak/Ja panu nie zapomnę
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty robak |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To już minęło, w koszarach jest koniec, żołnierze służby czynnej po dwóch latach odchodzą do domu. Dwuszereg stoi na dziedzińcu, w cywilnych, wymiętych ubraniach. Dwuszereg pomniejszonych ludzi, jak stare opony bez powietrza. Kilkudziesięciu parobków, synów ojców gospodarzy, trochę facecików podmiejskich. Z jednego po zdjęciu munduru już wyszedł buchalter o rozwodnionych oczach, jak łza skapnięta na pismo kopiowego ołówka. Jego sąsiad z prawej rozwarł wąziutkie szpary oczu i zaraz po wyjściu mógłby próbować sforsować kłódkę komórki z drobiem naprzeciwko. Jednemu tylko przyniesiono garnitur z miasta, i ten, zaraz za bramą, dwoma palcami z sygnetem wypije małą „kawkę” z koleżką, zaszemrze swym języczkiem „faktycznie”, i przed północą, król wiejskich postojów będzie w „towarzychu” u ciotki śpiewał pod gramofonem: „trzi, czteri... a gdy Napoleon na Polaków skinął...”. I wtedy, ten, największa łajza i gangrena, pokaże jeszcze skradzioną na pamiątkę koszulę wojskową i objaśni tłustą pieczęć na barchanie: Deokajeden — Dowództwo Korpusu, on, chłopak korpuśny. Tylko parobkom w oczach świeciła zorza, stali serio, posępnie, zwisały im sine pięści, wśród nich Wasyl, w cholewkach, w koszuli bez kołnierzyka, z guziczkiem z masy perłowej pod grdyką i nie dopiętą marynarką o paździorach owsa pomimo dezynfekcji w parówce, która ścina skórkowe rękawiczki do wielkości rączki mumii dziecka. Wasyl odszukał oczami Małachowskiego, złamał szyk dwuszeregu i wyszedł, idąc ponuro wprost w jego stronę, z niedobrym zamiarem w oczach. Już nie był żołnierzem. Był jeszcze trochę, ale już skreślony z listy żywienia, więc i z aresztu.
Małachowski stał z podporucznikiem.
— Panie poruczniku — zmitygował się Wasyl; nie był jeszcze cywilem:
— Ja do pana podchorążego proszę.
Znaczyło to, czy podporucznik zezwoli, aby Siemionowycz w jego obecności zwrócił się do podchorążego.
— Proszę.
— Panie podchorąży — powiedział Wasyl, przystępując bardzo blisko i za blisko. Był już cywilem: — chciałem jedno powiedzieć...
— Proszę.
— Pan nie pamięta.
— Co?
— Szliśmy w lesie...
— Tak.
— I pan... Ja już nie mogłem. Pan...
— Tak. Więc co takiego? — nachmurzył się Małachowski.
— Pan na mnie nie krzyczał. Pan powiedział: „ja was proszę”. Ja panu za to dziękuję. Pan mnie poprosił. I ja panu tego nigdy nie zapomnę.
Wasyl dobrowolnie wyprostował się przed Małachowskim i patrzył prosto w oczy. Twarz Białorusa wyrażała zaciętość. Prawdopodobnie wyrażała wzruszenie. Z wysiłku w tej misji na górnej wardze Siemionowycza wystąpiło kilka kropelek potu, tych, jak to bywa, gdy chłop ma podpisać akt notarialny, opiewający na całe życie. Ukłonił się, skinął głową, odwrócił się na piętach i odszedł.
Małachowski stał sekundę, niezbyt rozumiejąc, i nagle zrozumiał.
Nieporozumienie. Jedno zostało wzięte za drugie, nieporozumienie jak gdyby przerażające, było w tym, było w tym coś nieznośnego, irytującego i budzącego lęk przed prostotą i miłością własną. Twarz Siemionowycza była szczera, wdzięczność prawdziwa. Siemionowycz myślał pewno, że Małachowski jest zaskoczony dobrą pamięcią o swym czynie, i tym, że on, Wasyl, tak się zdobył i tak odwdzięczył. Nie było to drobne nieporozumienie, chociaż było, lepiej by dostać w pysk sprawiedliwie, aniżeli niesprawiedliwie być pochwalony, czyli okrutnie. Z tego by wziąć jeden płatek, zasuszyć, mieć w legitymacji, spojrzeć i pomyśleć: są ludzie, którzy oczekują aktu niezasłużonej dobroci. Są ludzie najprostszych uczuć. Uczuć, z którymi trzeba bardzo ostrożnie. Dla własnego bezpieczeństwa.
— Czego on panu nie zapomni? — zapytał podporucznik, niezbyt rozumiejąc.
— Czego?
— Tak, czego?
Małachowski zaczerwienił się po uszy.
— Widocznie — odpowiedział — jest delikatniejszy ode mnie, i widocznie... nic nie jest widocznie.
Teraz dopiero podporucznik nie pojmował. W jego żołnierskim poczuciu dobrego gustu było to mdłe jak przepuklina. Od pięt huśtał się ledwo widocznie wzwyż, jakby pod obcasami biło źródło.
A i czas było robić odprawę do cywila, czyli dwoma słowami, ostatnim uroczystym gestem przemienić tych ludzi w bezkształtną cywil-bandę, która rozejdzie się po domkach, krzakach i barłogach.
Nie podał „baczność”, to już byłoby za dużo wobec cywilnych garniturów, sam mówił, że spocznij, szeregowcy wyprostowali się i stanęli w godziwej postawie między „uwaga” a „odpłyń”.
— Żołnierze!
Zamierzył okrutną elegancją oddzielić się, zostać, a żegnając dosięgnąć rycerską rękawicą:
— W imieniu Służby... (...) dziękuję. Byliśmy... (...) odbyliśmy, odchodzicie, koniec, pamiętajcie. Już nie to będzie, tam gdzie będziecie. Ale może jednego dnia obudzi was... (...) ...Mobilizacja. Nadejdzie dzień, kiedy zajdzie najwyższa potrzeba... dać... oddać... bronić! Z honorem Ojczyzny! Wtedy... (...) ...
Nie był mówcą, nie mógł być, za żadne skarby i parciane garnitury, i jedwabny krawacik; był żołnierzem, stanął na baczność, źródełko wysadzało go jak dynamit, już kończył:
— Spotkamy się tutaj. Czołem, kompania! Żegnajcie, chłopcy!
Małachowski został jeszcze tydzień.
Tydzień rozsadzającej nudy, energicznego chodzenia z kąta w kąt, żeby się trzymać pionowo, działać, nie przykucnąć, z piętra na piętro, po czarnych olejnych schodach, na skos po dziedzińcu po blaszany kominek budy z kuchnią, i z powrotem, w salach kompanijnych leżały wyprute sienniki, broń była w rękach rusznikarzy, stojaki na karabiny puste, panowało ciche bezhołowie, o pomstę do nieba wołająca cisza; zanim dziki krzyk nie wpędzi tutaj nowych, którzy w kilka godzin zbudują sobie nowy świat katorgi. A może to dla nich lepiej? Dwa lata życia zginęłoby w pamięci, a tak przynajmniej koszmar, lepszy od niczego.
Przeszedł jedną pustą salę na przestrzał, drugą, trzecią, w każdej wisiało po jednej żarówce pod sufitem, w czwartej, bez łóżek, klęczał kapral nadterminowy i nabijał słomą siennik. Wstał na wejście Małachowskiego, tak był winien, przybrał postawę zwaną
zasadniczą, jedyne, co mógł przybierać ze spraw zasadniczych, już się sprzedał w termin, będzie, dopóki nie nabierze skóry zawodowego nosorożca. Ten był wyjątkowo dziecinny, bezradny, o zabandażowanym palcu, który z całą pewnością zbił sobie zamkiem karabina, i to już było mu wzięte za złe. Małachowski z nudów byłby zapytał, co on tu robi, lecz nie wypadało, przecież
wiedział i widział, a jednak by zapytał, żeby usłyszeć gorliwą odpowiedź, ale nie mógł sobie zrobić tej rozrywki i tamtemu, niechże więc tamten pcha słomę do swego siennika, niech sobie ściele i tak się nie wyśpi. Jeszcze prędzej niż później znajdzie w sobie nastraszoną złość, która przypomina jęk, płacz, skowyt i kąsanie. Wyszedł na schody, zszedł na dół, już raz tędy schodził, na zakręcie była ta sama wywalona dziura w ścianie, a przed nią kubeł ze szlamem rozrzedzonym wodą, za oknem szumiały pożółkłe drzewa. Na parapecie leżało opakowanie po papierosach Kowboy, nie powinno leżeć. Wszystko inne było w porządku, i on, kapral, i Wasyl Siemionowycz już w pociągu, i podporucznik, który nic innego poza tym zgorszonym pytaniem: „czemu dziękował?” — bez żalu, w życiu by nie wymyślił.