Złoty robak/Jestem niczym
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty robak |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
to nie ulega najmniejszej wątpliwości
Około południa obudził się świeży, pogodny, twarz w lusterku zaschła, miał rozciętą dolną wargę i nie rozumiał, skąd wczoraj poszło aż tyle krwi, warga była teraz lekko, pogardliwie wydęta, zębów ubyło cztery, to dużo, ale czuł się zdrowo, nabierał nawet pewnego wyiskrzenia, które zawsze przychodzi, gdy przeszło już najgorsze. Z rozcięcia wargi wynikało, że bijący musiał skaleczyć sobie palce o jego zęby. Był to znak rozpoznawczy. W czasie golenia rozświetliła mu się raz jeszcze wczorajsza sytuacja. Z świeżo objawionego przypomnienia wynikało, że wszyscy ubrani byli poprawnie, nic z szumowin i przedmieścia, sam główny bił od niechcenia, z fatalistyczną pasją człowieka, który brzydzi się, nie chce i nie lubi widoku krwi i padliny. Postanowił penetrować, działać intuicyjnie, przymierzać i eliminować tak długo, dopóki nie utrafi i nie połączy osobnika z faktem. Był dobrej myśli i przygotowany na wszystko.
Pomimo wyglądu postanowił pójść do Hieronima i opowiedzieć mu otwarcie, co się stało. Ciekawy był jego przerażenia.
Tak rzadko ją spotykał — traf chciał, natknął się na wdowę Frankowską wpół schodów. Troska na jej twarzy i godne, zupełnie serio skinięcie głowy na jego ukłon wydały mu się horrendalne, prawie karygodne. Lecz chciał to przykre wrażenie przydusić i uśmiechnął się do niej lepiej niż zwykle. Nie dostrzegła tego uśmiechu.
Zatrzymał ją zagradzając drogę — pardon — powiedział — dzień mamy ładny.
Lecz nie zdążyła odpowiedzieć, jeśli zamierzała, gdy odmienił zdanie:
— Wstrętny!
Stała obok niego twarzą w twarz, zamarła, jedną nogą była stopień niżej.
— Ale to i tak za dużo! — krzyknął. — Mam dosyć tej maskarady z mundurem!
Chciała go wyminąć bez słowa, lecz nie dopuścił.
— Pani wybaczy — rzekł łagodnie. — Jestem chory.
Gdyby tego nie powiedziała, na tym przeproszeniu by się skończyło.
Ale ona mruknęła, próbując jeszcze raz go wyminąć:
— To nie trzeba wychodzić.
— Głupstwo! — krzyknął. — Wszystko jest brednią! Nie potrzebuję rady. Wyjść muszę i wyjdę! My, ludzie wschodu, poszukujemy przyjaźni. — Zmitygował się raz jeszcze: — To, co powiedziałem, jest wybitną przesadą.
Milczała, przyciskając się do ściany.
— Ale my tylko przesadą żyjemy — podjął w ciszy. — My kochamy nie fakty, lecz ideę, my kochamy pojęcia. Jest to szczególne umiłowanie, które wypływa z naszej natury, skłonnej do wzniosłości... — Co on wygadywał? Frankowska nieznacznie wspięła się bucikiem jeden stopień wyżej. —... Zachód — słyszał swój głos — poszukuje formy. Nam, ludziom wschodu — mówił — obca jest forma, a gdy już ją znajdziemy, jest okropna.
Wdowa postanowiła odczekać, przyparła się do ściany malowanej w niebieskie winogrona, udała martwą, jak zaatakowana mucha. Być może już obliczała sobie, kogo potem zawiadomi, żeby pozbyć się szaleńca.
Lecz później, gdy wszystko minęło, nie zrobiła tego. Wszystko puściła w niepamięć. I na tym polegała jej wielkość. Chociaż obawiał się, że na drugi dzień o świcie przyjdzie żandarmeria zbadać, kim on jest w ogóle.
Na szczęście powiedział za dużo i w tym był ratunek.
Teraz przybrała wyraz twarzy, który wziął się jej pewno od spowiednika. Ręką zasłoniła usta, zimno patrzyła w oczy. Dostrzegł to; natychmiast popadł w następną falę:
—... Nie mamy w sobie waszej „elegancji”, „układu z życiem”, chłodu i obycia. Jesteśmy głusi, ślepi i pijani, już samą obecnością uczucia. Bo my wciąż uwielbiamy pojęcia, a bagatelizujemy fakty i kształty. Dla nas najważniejsze jest samo pojęcie przyjaźni, wolności, wiary... Gdy myślimy o Bogu, stawiamy sprawę wiary na ostrzu noża i podburzamy się tą ideą do tego stopnia, że gotowi jesteśmy zabijać ludzi w imię miłości do nich... U nas miłość występuje wpierw jeszcze, nim zdąży oprzeć się na fakcie. Świat zaczyna się od uczucia przyjaźni, lecz przedtem jeszcze nosimy w sobie przyjaźń jako ideę. Jesteśmy ludźmi wiary. Mówią o nas, że jesteśmy... Tak, tak, jesteśmy z gliny i kamienia. Nie! — zaczął grozić ręką. — Nic z tego! Nic z tego! Nas nie trzeba rozumieć. Wystarczy nam ulec! Wielce to się opłaca. Kto do nas wyciąga rękę, ten już nas kupuje. My znamy siebie. Między nami kursuje ta wiadomość o nas, jaką mamy o sobie, lecz nie przyznajemy się do tego. Nie przyznajemy się do bardzo wielu rzeczy, lecz myliłby się ten, kto by sądził, że jesteśmy kłamcami. Na to jest próba życia, ten krótki okres, w którym przeprowadza się dowód. I biada temu, kto nie okazał się człowiekiem!
Machnął przed jej oczami ręką:
— ... oderwani od konkretu i formy — mówił — jesteśmy z ducha dziecinni. Jesteśmy najbardziej oderwanymi ludźmi na świecie i wciąż umieszczamy się w jakimś miejscu, postaci, pojęciu, pstrzymy sobie naturę, niszczymy ciszę jękiem i łzami, u nas nawet matematyka jest formą uczucia. I w tym względzie żądamy równości... Pani Frankowska, niech pani idzie do domu, lecz bez wrażenia, że spotkała człowieka szalonego. Ja tam już nigdy nie przyjdę.
Frankowska, nie patrząc, oderwała się od ściany w głuchym milczeniu.
— Niech pan przychodzi, proszę — rzekła spokojnie z góry. — Jak pan chce, bez munduru.
Był to cios wyrozumienia i dobroci ponad spodziewanie.
Słyszał swe przemówienie do Frankowskiej i bolało go każde słowo; już nigdy więcej. Za koszt ludzkiej szczerości można by wybudować most nad Atlantykiem. Powinna być karana więzieniem, bo w gruncie rzeczy jest egoistycznym wykroczeniem przeciwko porządkowi. Tu być szczery, tam być szczery, wkrótce się ludzie złożą, żeby się durnia pozbyć.