Złoty robak/Hieronim II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty robak |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hieronim nie zauważył naruszonej twarzy Benedykta, patrzył jakoś w bok, może właśnie zauważył.
— Niech pan patrzy — rzekł Benedykt.
Nie od razu zrozumiał.
— Co się stało? — zapytał. — Dawno pana nie było. A... — spojrzał. Bez większego zdziwienia.
— Miałem wypadek — powiedział Benedykt.
Powiedział to z jakąś beznadziejną dumą, która miała zastąpić wszystko, i wstyd.
— O! — tamten jeszcze nie pojął. Poprowadził jak zwykle do pokoju. — Czy to możliwe? — zapytał.
Pokój o tej porze był rozsłoneczniony jak szklanka herbaty.-Hieronim w kamizelce, nagle podobny do Mrugającego. Smażono widocznie placki, w powietrzu ciągnął się dymek spalonego łoju, twarz Hieronima niknęła w złotych karteczkach płatków słońca. Na blaszanym parapecie za oknem pryskało źródło ognia, unosiły się tam białe płatki owadów w lekkim posmaku smażeniny. Nikogo nie było w domu, korowód pań gdzieś wyszedł. Niepotrzebnie tu się zjawił, wiedział o tym już w progu.
— Czy to możliwe? — Benedykt usiadł w fotelu, chowając zbitą stronę twarzy w cieniu. — Niech pan popatrzy. Możliwe.
Jeszcze nie wiedział, w jakim stopniu zdarzenie opowie.
Hieronim nie od razu usiadł, kręcił się dzisiaj wyjątkowo długo, coś tam poprawiał, korygował, jakby chował po kątach.
— A pani Filigranowa? — zapytał.
— Pan spał?
— Tak.
Co robić — pomyślał Benedykt — z podobnie idiotycznym i w porę zadanym pytaniem?
— Żyję — odpowiedział.
— To z nią? — spojrzał Hieronim przytomniej: — awantura? Nie wierzę.
— Tak. Szybko pan się domyślił. Myślę, że nie będę zabierał panu czasu.
— Nie, nie. Jak to było? — usiadł wreszcie na swym łóżeczku i zwiesił nogi. — Rzeczywiście — popatrzył z nieznośną przytomnością. — Nos jakby uszkodzony... a więc prawda.
— Jest pan, jak się zdaje, heglistą — rzekł ze złością Benedykt — ostrożnie więc z wnioskami. Mój nos może być zjawiskiem, nadprzyrodzonym. Prawdę mówiąc wcale nie tak, obrażenia odniosłem wręcz minimalne. Raczej zostałem znieważony.
Pojedzie dzisiaj na tych kółkach — pomyślał Benedykt — czy nie pojedzie? Zaskoczy go to, co powiem?
Nad głową Hieronima wisiał kapelusz.
— Pan? — spytał.
— Ja.
— Czysty przypadek — powiedział bez złej intencji Hieronim,, już rozumiejąc. — Tak to można być znieważonym każdej chwili. Zejdę po chleb, wrócę bez zębów. To nie jest zniewaga. Jak to było? — spytał rzeczowo. Głos miał nagle mocniejszy.
Benedykt opisał mgłę. Opowiedział obłok, wprawdzie dla ratunku miał zamiar przedstawić zdarzenie jeszcze okrutniej, niż było, ale w trakcie odmówiły mu posłuszeństwa słowa i nie do-mawiając zaciemnił. Dziwne, że tamten pojął bardziej dosłownie, niż on chciał ukryć. Powiedział, że szła, szła dzisiaj, z nią jacyś rozbałwanieni, nie ustąpił z drogi, został uderzony. Upadł dość fatalnie, jego więc głównie wina. Uderzył dryblas, wyjątkowo wysoki. Chyba ten dryblas. Jeśli istnieje jakaś myśl w tych książkach — pokazał na stół — to przeciwko takim.
I pomyślał, że teraz w odpowiedzi będzie miał absolutną miarę, jaki jest naprawdę Hieronim.
Hieronim milczał, siedział nieruchomo, nie wyraził ani zdumienia, ani współczucia.
— Więc jak? — ponowił Benedykt. — Jakby pan postąpił?
— Nic bym nie postąpił.
— Ale co mnie pan radzi?
— Są wypadki od niczego niezależne, które należy kwitować chowaniem ich do kieszeni — rzekł jakby niechętnie.
— Pan to mówi?
— Ja — rzekł wolno: — tego nie mówię. Ale tak panu radzę. A radzę tylko dlatego, że pan zapytał.
— Dlaczego tak mi pan radzi?
— Nie to — rzekł z zamyślenia. — Tak, tak, zaczynam się domyślać. Pan ma rację.
— Mam jednak rację.
— Domyślam się, że uderzył pana ten najwyższy. Pan dobrze zapamiętał. To mógł być tylko on. Choć nie jest to w jego zwyczaju. Zresztą nieważne...
— Jak to! — zerwał się Benedykt. — Więc pan go zna?
— Nie znam. Słyszałem o nim. Mój domysł jest luźny. Jeżeli jednak szedł z Filigranową, jak ją pan nazwał...
— Kto to?!
— Książę.
— Jak to książę? — przestraszył się mimo woli.
— Tak go nazywają.
— Kto on?! — Benedykt dopadł do Hieronima i stanął naprzeciw.
— Pańskiej Filigranowej — mówił Hieronim — na imię jest Eliza. Tak jest naprawdę. To jego narzeczona. Ale tam już... mówią... Co mają robić, mówią. Zawsze są ludzie, o których mówią.
— Więc pan jest siedliskiem wszystkich plotek? — Nie mógł uwierzyć.
— Nie, nie, czasem coś wiem, gdy usłyszę...
— Książę... Książę... proszę mi o nim opowiedzieć... Skąd ta nazwa? Na kpiny?
— Słyszałem trochę... Opowiadano... Nazywa się Małachowski, dość tragiczna rodzina, dotknięta jak gdyby manią prześladowczą... Ojciec, znakomity profesor, już nie żyje. No właśnie... Cóż ja mogę więcej? Tego nie wiem, skąd ma tak dużo pieniędzy.
I dlaczego jest modny. I czy jest modny? Sam o sobie mówi, to zapamiętałem, że taki jak on zdarza się raz na lat czterdzieści. Czy to bałwan i głupiec, nie wiem. Niekoniecznie być musi. Prędzej zarozumialec. Ale czy ja wiem, może on jest skromny? Mówiono na przykład o wdzięku...
— Adres?
— Nie znam.
— O jakim wdzięku?
— Nie wiem. Osobistym. Prawdopodobnie ktoś by to bliżej określił... — zamilkł.
Benedykt wrócił na swe miejsce.
— A jak ma na imię? i
— Filip.
— Jednak i to pan wie. Gdzie go można spotkać?
— Wszędzie.
— Wszędzie! Najczęściej?... Nie, nie, teraz, na przykład teraz, za chwilę?
— W kawiarni, oczywiście. Tak myślę...
— W której?
— W Royalu. Na przykład. Złota młodzież w południe. I gdzie indziej. Nie wiem.
— Nie wychodzi pan z domu i skąd pan aż tyle wie? Zaraz, zaraz, a co to za mania prześladowcza?
— Jak mania? — Hieronim coraz mniej pojmował.
— Ta rodzinna.
— Samobójcza. Tak się mówi, słyszałem.
— Ach tak. Słyszał pan. No, myślę, że Engels o tym nie pisze... A co tam już? Pan powiedział: „tam już”...
— Tam coś się zepsuło. Pan ma pamięć, i to pan zapamiętał? Co się psuje? Nie wiem. Ale już panu powtarzam plotki.
— Psuje... Ho, ho! Niech pan mówi, mówi... Dla pana to plotki, a ja prowadzę śledztwo. Proszę mówić, w zamian zdradzę panu to, czego do tej pory nie chciałem powiedzieć. Tajemnicę mojej Teorii. Tylko niech pan dokładnie mówi, bez tej niechęci. Chociaż, być może, nie mam dzisiaj dość siły... I mówię jak dziecko. Ale właśnie spróbuję się przemóc...
— Jakiej teorii?
— Zaraz, zaraz, po kolei... wpadliśmy w chaos. Pan ma znakomite plotkarskie wiadomości... Czyli same fakty. Kto by pomyślał? Dla mnie w tej chwili bezcenne... Przepraszam, aż się uniosłem... I tak sobie zawsze, kiedy by nie przyjść, siedzi pan sobie na tym łóżeczku... Przepraszam, jestem wzburzony... Samobójcza mania w rodzinie, czy tak?
— Pan jest naprawdę wzburzony. Ja bym na pana miejscu...
— Już nic, nic, co by pan... Przepraszam. Najmocniej przepraszam. Mam jeszcze godzinę czasu — spojrzał na zegarek — pozwoli pan? Odetchnę. Myślę, czy by sobie nie nałożyć teraz obowiązku, przemóc się...
— Bardzo proszę. Jaka to teoria?
Zainteresowała go Teoria. Podjadłby sobie ze skraju łóżeczka.
— Zaczerpnąć spokoju...
Hieronim zachowywał obiektywizm aż do obrzydzenia, była to zasada nieingerencji i delikatności, aż zanadto.
— A może jakiś okład panu przygotować?
— Skądże! Mogę swobodnie mówić. Pan ma rację — rzekł — nie ma co... Posiedzę tu chwilę. Wie pan, to jest nawet znakomite, w najgorszej chwili wiersz recytować. Spróbuję...
Jeszcze się wahał, patrzył na Hieronima, Hieronim uśmiechał się, w swym odstręczaniu był pociągający. Miał jakiś segregator w sobie, do którego chętnie wrzucałoby się myśli.
— Gdybym — powiedział Benedykt — był kimś, tak jak pan, i poznał kogoś takiego, jak ja, od razu bym wiedział, że facet, czyli ja, jestem napastliwy. Krótko mówiąc, sam chciałbym poznać kogoś takiego, jak ja, intelektualnie rozwścieczonego. Gotowego do bezwzględnej dyskusji. A ludzie się tego boją, dziwią, uśmiechają wyrozumiale. Chcą ratować swą wyższość, letnich, nijakich, umiarkowanych. Wydaje im się, że tym czcigodnym spokojem Pana Boga złapali za nogi. Tymczasem trzeba łapać nieco wyżej. I nieco mocniej. Wysnułem ja, tak więc, na moich torach, po nocy, śliskich od nafty, pewną koncepcję i nad nią pracuję. Nie jest to Bogu dziękować odkrycie, myślę. Odkryciem okaże się, sądzę, w rozwinięciu. Sam pan zresztą oceni, proszę, poprzedzę wstępem...
— A! — rozpromieniał Hieronim. — Pan stworzył teorię?
— Tak.
Zaczął mówić, i już coś go wewnętrznie ostrzegało. Generalne przeczucie, że nie należy. I jakaś równie generalna chęć, aby się rehabilitować, popisać. Przeskoczyć w inny świat, niż ten widziany spod ordynarnego ciosu, na bruku ulicy. Gdy zaczął, pomyślał, że postępuje słusznie, w dobrej chwili.
— Pan ma chęć słuchać?
— Oczywiście, oczywiście.
Nastąpił teraz moment, w którym panować powinna cisza. I muchy powinny przestać krążyć. Zdawał sobie sprawę, że niewygodne jest tu to i tamto, trzeszczy fotel, przeszkadza blask słońca. Hieronim przede wszystkim powinien przemienić się w posąg słuchania. Nie byłoby w tym przesady. Wszelkie warunki zewnętrzne powinny przygasnąć, powietrze dać pierwszeństwo słowom. Myślał o tym, bo od razu zaczął się obawiać; znał wypadki nieuszanowania. Każdy ma wtedy ochotę pomyśleć o czymś wręcz przeciwnym, w czasie koncertu rozmawiać. Tymczasem nawet najmniejsza nieuwaga winna być poczytana za małostkową zazdrość. Spojrzał; należało przymknąć okno, bo coś tam na dole posykiwało, jakby pompa studzienna złapała próżnię — wstał, usiadł. Wiedział, że teraz zaczerpnie chochelką z samego dna. Patrzył w kapelusz:
— ...Tak jak... Każdy... Człowiek... — zaczął, był podniecony, wiedział, że na początek trochę przeciągnie i pokluczy, ale już by za chwilę należało przyostrzyć, w minutę przykuć, po kilku urywkowych zdaniach cofnął się wstecz. Od czego by zacząć?... — Teoria Zbrodni Naśladowania — zająknął się: — mówi o ludziach. Gdyby był tylko jeden człowiek na świecie, nie byłoby Teorii. Teoria mówi o wzajemnym stosunku, o motorze wszelkiego ludzkiego wzajemnego działania.
— Tak — rzekł oschle Hieronim, w oczekiwaniu, i zerknął w okno.
— Więc... jest tak, wszystko motorem... W rezultacie życie jest naśladownictwem. Jest przyrównaniem się do drugiej siły, która zagraża. Gdyby na świecie żył tylko jeden człowiek, panowałby idealny spokój. Obecność drugiego powoduje przyrównanie. Jeden z nich okazuje się silniejszy. Rola drugiego? Pokonać pierwszego. Albo przyrównać się, naśladując. Czyli zniszczyć — spojrzał na Hieronima. — Coś, widzę, niejasne?...
Fatalnie, że o to zapytał, niepotrzebnie, lecz było już po czasie, bo już zapytał. Hieronim słuchał, nie odpowiadał, po raz drugi spojrzał w okno.
— Czy ja coś źle powiedziałem?
— Nie, nie.
— Niejasno?
— Jasno.
Po co kwestionował swą jasność, po co zapytywał?
— Trywialne? Wydaje się naiwne?
Nie było odpowiedzi.
Streszczać projekt poważnego dzieła w tak ruchomym nastroju, i tak martwym... Czuł, że za chwilę przegra, straci wszystko, lecz już się stało. Genialne założenia mają w sobie coś ze snów dziecinnych.
Teraz uświadomił sobie, że już tytuł zamierzonego dzieła wywołał zmarszczkę na czole Hieronima.
Zaczął mówić szybciej. Wciąż nie mógł odczytać wrażenia, jakie to robi. Zaczął naciskać i dodając własnego entuzjazmu wpadał w bezdźwięczne podniecenie. Zwolnił tempo, próbował wracać wstecz, urwał i znów podjął, bliżej początku:
— ...przecież i tak nic się nie powie. Z tego, co wypowiadamy, zostaje tylko rys. Lecz rys już ma gatunek. O ten gatunek tylko idzie. Rozróżniamy tylko gatunki myślenia. W gatunku jest wartość. Którą z wartości wreszcie wyróżniamy? Tę, która syci się własną siłą, czyli wraca do własnego źródła. Na tym się kończy. Jest to małe źródełko, które zabije, uderzy, zgaśnie, schowa się pod ziemię. Możemy widzieć w nim jedynie czystość, nieczystość, możemy rozróżniać motywy przyniesione skądinąd. Pan wybaczy, wydaje mi się, że znalazłem w sobie źródełko, i dlatego ośmieliłem się...
Hieronim wstał, zaczął spacerować.
Lepiej to czy gorzej?
Ważne? Wcale nieważne!
— ...Malarz — mówił Benedykt dalej — malując obiekt przyrody, chce ją unicestwić, chce zniszczyć realną wielkość, która go niepokoi. Malarz jednocześnie wie wszystko, co było przed nim w malarstwie. Musi więc to wszystko pożreć i strawić. Wie o tym. Musi w końcu mieć wszystko za sobą, żeby stać się sobą. Co robi? Niszczy świat! Dopuszcza się nawet kopii, a nawet plagiatu. Wydaje mu się, że w ten sposób pożarł jeszcze jedną doskonałość. I że przez to jest wolny. Miłość... Czymże jest? Jak nie zniszczeniem. Zbrodnią, morderstwem dokonanym na drugim człowieku... Władza... Ale wróćmy... miłość nie jest niczym innym. Bo proszę spojrzeć, jak ona biegnie... Weźmy mężczyznę, wydawać by się mogło, że jeśli spotka w swym pojęciu doskonałość, to przyrównując ją do siebie, miernego w porównaniu z doskonałością, którą sam odkrył, powinien wykonać wszystko, poza oferowaniem siebie, czyli miłością... Bzdura, pan uważa, że to jest bzdura, pan myśli, że mnie się nie kleci i że połknąłem język...
Hieronim spacerował od stołu do okna, końcowy fragment zdania padł na jego plecy, zawrócił, szedł energicznie, naszedł na fotel.
O tym źródełku — pomyślał Benedykt — jakże to dziecinne* A tamten spaceruje...
Hieronim podszedł do okna i stanął przy parapecie.
Nastała cisza. Mógł być, istniała jeszcze nadzieja, zdruzgotany wielkością koncepcji. Mógł również zazdrościć. Stał przy oknie, wpół obrócony, i jakby kątem oka wypatrywał kogoś na dole. W ręce trzymał garnuszek z herbatą, który nie wiadomo skąd wziął i kiedy?
— Dziwne — rzekł spod pochylonej głowy: — osa.
Przyglądał się czemuś, co było na parapecie.
— Jedna — powiedział — zmiażdżona przez ramę okienną, nie żyje, druga odrywa jej szczątki. I proszę, spadają skrzydełka na. podłogę. Wygląda to, jakby jeden owad sprzątał zwłoki drugiego.. Aby nie zostały na hańbę cudzego spojrzenia. Co to może znaczyć? Dlaczego?
— A co z żądłem? — zapytał jadowicie Benedykt.
Dyskretna ucieczka Hieronima wydała mu się już wręcz skandaliczna.
— No tak — Hieronim zwrócił się ku niemu. — No tak...
— Pewno pan chciał — rzekł Benedykt, wstając i siadająo z powrotem: — pan pewno myślał, że przedstawię panu matematyczne wyliczenie mej Teorii, coś w rodzaju rachunku różniczkowego...
— Nie — rzekł Hieronim niespodziewanie twardo.
A zatem wyrok jeszcze nie zapadł.
Będąc Hieronimem, na zdrowy rozum, przede wszystkim należało cokolwiek powiedzieć o całości, o szkielecie myśli, przyjąć go, tylko przyjąć, wiedząc, jak mało jest szkieletów. Nikt dotąd nie próbował odgadnąć tej istoty motywów, o których tu może chaotycznie, ale jednak zostało powiedziane.
— No tak — powiedział Hieronim przystępując jak gdyby do — oceny: — jest to rodzaj zemsty. Nie rozumiem tylko, z jakiego powodu?
— Zemsty?!
— Ściślej: nieoczekiwana cecha mściwości.
— Mściwości? Pan myśli, no, no, tak prosto... Odbiega pan od mojej sprawy, szukając motywów. Znam to. Motywy, nie treść. Żadna treść dla inteligentnego człowieka nie może być rewelacją, znaleźć należy jedynie motywy i na tym będzie koniec. Wielkość jest gdzie indziej, ho, ho! Ale proszę, co pan sądzi o samej Teorii? Proszę powiedzieć śmiało i jasno.
— Jest pan człowiekiem z gruntu nieszczęśliwym.
Benedykt zerwał się z fotela:
— Tylko tyle?!
— Człowiek zdrowy doświadcza życia jak żołnierz.
— Co pan może wiedzieć o szczęściu, nieszczęściu! — przerwał mu Benedykt. — Przed chwilą zostałem znieważony! Deptano mnie butami. Opluto mnie i zbezczeszczono, tłum ze mnie szydził. A ja miałem jeszcze siłę przedstawić panu moje najtajniejsze myśli... Pan o mściwości... Wynikałoby z tego, że mam taką naturę, że tylko czekam okazji i poszukuję sposobności, żeby ją ujawnić... Dobrze, więc dobrze...
Benedykt rzucił się do drzwi. Chciał odejść bez pożegnania...
Hieronim wcale się nie obraził ani przejął. Nie ruszył się z miejsca.
f
— Panie Benedykcie — rzekł łagodnie i jakby tylko niesłychanie zdumiony i zaskoczony jego zachowaniem: — proszę się nie gniewać. Proszę przyjść do mnie, porozmawiamy. Może trochę poważniej.
I na pożegnanie ostrzegł, nie wspominając o Teorii jakby o czymś bardzo niefortunnym i wstydliwym, przed zbyt energicznymi krokami przeciw Filipowi Małachowskiemu. Motywując, iż nie warto.
Już w drzwiach powiedział:
— Darować? Nigdy. Nie darować także jest bez znaczenia. Bo i komu. A i nikt o tym nie będzie wiedział. Tamci? Niech pan będzie tego pewny, jeszcze dzisiaj, gdy przyjdzie im ochota, mogą być dla pana uprzejmi. I nic więcej. Uprzejmość ta jest w gruncie rzeczy bardziej obrażająca niż uderzenie.
Na półpiętrze minął Benedykta jakiś człowiek, który, wydało mu się, szedł do Hieronima. Przeczekał chwilę i stwierdził, że się nie omylił. Był to ktoś w średnim wieku i robił wrażenie urzędnika niższego stopnia.
Więc na tego urzędnika czekał i w oczekiwaniu podchodził do okna.