<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W piecu

Kim pani jest? — zapytał Paweł brutalnie.
— Jestem krewną pana Wereszczyńskiego — odpowiedziała natychmiast i bez wahania — jest moim dalekim dziadkiem. — Po raz pierwszy zadźwięczał jej głos; miał coś ze śpiewu i nędzy wątłej klatki piersiowej. Coś z fałszu i coś z głosiku pisanego widelcem po talerzu. Ukazał się drugi kiełek, krótszy. Musiała mówić prawdę. Nie wiadomo, dlaczego zaczerwieniła się aż po uszy. Poprawiła nad uchem włosy, roztrzepane, czy też samo ucho.
— Dziadek — dzwoniła jednostajnie — jest śmiertelnie chory. Dni jego są policzone, prawda? Zostawił mi swoją Teorię Zbrodni Naśladowania. Jest to praca naukowa. Ja się nim opiekuję — wykonała dodatkowy gest ręką, kościaną rączką, która miękko opadła na stolik.
— Praca będzie opublikowana. Bez względu na śmierć autora.
— To nadzwyczajne — zdziwił się nieszczerze Paweł.
— Nic takiego — rzekł Wereszczyński. — Jestem wyjątkowo przygotowany. W tym celu przywołałem w sobie stan chłopski. Pierwotny. Pan wie, u nas na wsi traktuje się te sprawy naturalnie, a nawet z pewną uroczystością. Gdybym tam był, prawdopodobnie zabito by na moją cześć kurę. A ja musiałbym powiedzieć: no cóż, nie tacy jak ja, królowie muszą umierać... I powtarzano by to już po mojej śmierci. Przywróciłem moje chłopskie pochodzenie, które kiedyś tyle przynosiło mi zgryzoty, trudu i niepowodzeń. Upokorzeń — dodał. — Zrobimy na odwrót, niż początkowo projektowałem. To pan będzie świadkiem, że przekazałem dzieło tej oto młodej osobie, jakby to powiedzieć — uśmiechnął się: — wystarczająco...
— Brzydkiej — dokończyła jego zdanie i mrugnęła okiem do Pawła. — Dziadek uparł się, żeby wtajemniczyć człowieka bardzo brzydkiego’.
— O! — zdziwił się mimo woli Paweł — skoro sama pani tak mówi, nie jest pani całkiem niemądra.
— Nie! — rzekł Wereszczyński. — Nie jest mądra, ale... my... popadliśmy w chaos... Rozmowa miała być poważna.
Paweł spojrzał na zegarek:
— Wiecie, państwo, jest mi bardzo miło... wykazałem olbrzymią cierpliwość...
— Błagam — Wereszczyński nagle położył rękę na dłoni Pawła. — Zostaniemy tu jeszcze małą chwilkę... Nie powiedziałem jeszcze najważniejszego. Dzieło moje, uśmiechnie się pan, ale musi przetrwać. Musi być zabezpieczone. Nikczemnym byłbym człowiekiem, gdybym je stracił. Tyle lat nadziei... Tak — zwrócił się do dziewczyny. — A pana biorę za świadka. Czuję — mówił — że żyłem jedną chwilę za krótko. Czuję, że teraz właśnie nadeszła moja pora. Ten właśnie czas. I jestem na tyle dojrzały filozoficznie, że powiem: nie szkodzi. Mnie to nie szkodzi. To znaczy mojemu dziełu. Musi ono być. Każde dzieło potrzebuje swego czasu. Uzupełniłem je i poprawiłem, w pewnym znaczeniu inaczej nachyliłem kierunek myśli. To mi wolno. Myśl jest ta sama, tylko cel nieco przesunięty. To mi wolno. A celem jest rozwikłanie pobudek psychicznych społecznego bytu człowieka, brzmi to... zasada jest prosta: jeden jedyny człowiek na ziemi byłby zwierzęciem. Gdy dwóch, jeden musi wystąpić przeciw drugiemu. Dlaczego? Jest między nimi różnica. Nie ma dwóch jednakowych kamieni na świecie. Różnica występuje na niekorzyść drugiego. Silniejszy psychicznie zmuszony jest wziąć górę. Słabszy przeciwstawić się, czerpiąc wzór z silniejszego. Stąd najprymitywniej przedstawione źródło mojej teorii: zbrodni naśladowania. Naiwne, co? A ja z tych konopi ukręciłem mocny sznurek. Zrozumie to ten, który włoży w to głowę i poczuje dotyk śliskiego mydła. Dochodzimy potem, w moim wywodzie, do wszystkich zjawisk dalszych, jak próba zniszczenia przyrody przez malowanie jej, dochodzimy także i do samego faktu myślenia, którego intencją jest przecież zabicie okrucieństwa czasu. Wszystko i wszystko, dochodzimy nawet do zazdrości, zawiści, zabójstwa... w końcu... drogi panie Pawle — błysnął okiem — i do... plagiatu, jako jednej z metod unicestwienia obcego piękna i obcej urody, bo przecież główną cechą piękna jest obcość i to, że boli.
Lecz, streszczając, sam sobie robię krzywdę. Rękopis i klucz rozumienia oddałem Felicji. Ona wprowadzi w zagadnienie. Zazdroszczę ci, Felicjo — rzekł półżartem. Dziewczyna uśmiechnęła się skromnie. Wereszczyński mówił dalej:...To musi jeszcze się odleżeć. Nie szkodzi. Z publikacją trzeba poczekać. Aż dojrzeją czasy. Nie znaczy to... Należałoby, i to natychmiast... — gorączkował — zaznajomić jakieś szersze grono... Powiedziałaś: Włodek?
— Włodek — potwierdziła.
— To mało. Zgoda — poprawił się. — Nie będziemy powtarzali tego, co już jest ustalone, ale... Zawsze liczyłem na tych najmłodszych, z pozoru nieśmiałych, którzy nagle potrafią się roziskrzyć. Znasz to: jeśli tylko dojdą do jakiegoś przekonania... — uciął.
— W sumie — rzekł po chwili: — Tak. Szczęśliwa twoja ręka, wierzę w to, mogłaby doprowadzić do wielkiego poruszenia w środowisku młodych, i cieszę się, że będziesz nad tym czuwała, i co więcej, brała udział... Upoważnienie, w razie publikacji, bo wszystko trzeba przygotować, jest załączone, w teczce, pamiętasz?
— Pamiętam. Proszę być spokojny.
— Pieniędzy, w razie czego, także ci nieco wpadnie...
Wykonała jakiś niejasny gest, który mógł oznaczać: nie dbam.
— W zamian — mówił gorączkowo — rokrocznie, proszę, no, powiedzmy skromniej, przez kilka lat, o to, o co już prosiłem: jeden kwiatek na grobie Angeliki. Prosiłem cię o to, bo wiem, że masz i tak matkę na cmentarzu, zawsze to po drodze i bez specjalnej fatygi.
— Zgoda — rzekła. — Matce kwiatów nie noszę.
— Zauważyłem bowiem — mówił — że grób Angeliki jest w zaniedbaniu. Wieczorem prosto z dworca byłem...
— Drogi panie — powiedział spokojnie Paweł. — Jest to grób mojej matki. I bardzo proszę... Jest to moja sprawa...
— Nie chciałem urazić — rzekł cicho Wereszczyński.
Otarł pot z czoła. Znów chusteczkę podała mu Felicja. Zaczął niejasno:
...w ten czy inny sposób ułomni... Bo zdrowi przechodzą przez życie bez bólu i znaczenia. Nieszczęściem moim — rzekł nagle — była pana matka. Kochałem się w pana matce...
— Drogi panie! — struchlał Paweł.
— Najlepsze lata poświęciłem myśląc o niej.
— Drogi panie...
— Wszystkich moich potknięć ona była powodem.
— Drogi panie... mówi pan... jak człowiek pijany. Czy panu nie wstyd? W pana wieku? I komu jest to potrzebne? I komu są potrzebne pańskie fatalne wspomnienia, czysto osobiste, kto panu zaświadczy ich prawdziwość? Zamęcza mnie pan od przeszło godziny. Chciałem panu tylko pokazać, że mogę pana z łatwością wytrzymać... A pan...
Nastała wreszcie chwila ciszy.
Felicja szepnęła coś do Wereszczyńskiego. Nastawił ucha, zmieniał się jej układ twarzy, gdy mówiła z przejęciem, malały wargi, przycinała słówka, jakby je dziurkując, było w tym coś z czynności pijawki, dziczały w rzęsach oczy; coś jej odpowiadał, nie godził się, lecz powstrzymywała kwiknięcie, coś mu poważnie klarowała.
— Nigdy — powiedział głośno zaprzeczając — nie mogłem się porozumieć z tymi Żydami. Do nich dociera tylko pusty efekt, byle tragizm, byle wstrząs. Nigdy nie mogą pojąć, w czym leży istota życia, a ser fałszują — dziewczyna spojrzała ukradkiem na Pawła. Nie była w stanie mu przekazać, że jest to objaw zakłóceń umysłowych. Twarz jej wyrażała współczucie. — Nie czują — mówił Wereszczyński — ani światła, ani wielkości przyrody, bo gdy mówią, że czują, to wtedy najbardziej się mylą i rozgryzają to, co my odkładamy na brzeżku talerza. Nie znaleźli swej miarki w oku, nie mają chłopskiej wagi w ręku. Nawet przemądrzałość ich jest wtórna, jak spryt liszki zjadającej liść kapusty, który już z ziemi wyrósł. Nigdy nie opadną do dna tej ludowej prawdy, która każe ukłonić się człowiekowi biednemu i szalonemu, który nie ma nic i nie uprawia żadnego procederu, który by mógł świat zadziwić. Nie są w stanie przyjąć tej prostej umownej wiary, która stanowi jedność ludzi, nie są w stanie ani zrozumieć, ani uszanować prostoty uczuć, nie wiedzą, że jest ona ratunkiem, że jest jedynym dachem, który chroni nas pod gwiazdami i że nie należy dziurawić tego dachu, choćby z perspektywy gwiazd był poszyty słomą, choćby narzędzie dziurawienia wydawało się szczytowym osiągnięciem, wycałowanym z usteczek do usteczek aż do utraty tchu — parsknął złym śmiechem i wtedy Felicja kwiknęła. Chciała go chwycić za rękę, lecz ją odtrącił: — I nikogo tak łatwo nie można oszukać, jak ich właśnie: nawet dźwiękiem blaszanej trąbki. — Dziewczynie po raz drugi mignęło oczko.
— Pan czuje się słabo — rzekł zaniepokojony Paweł. — Miał pan znowu jakieś przykrości z „teorią”? — zapytał słysząc swój ( fałsz. Pomyślał: sam ze sobą.
— Nie ja — wypalił z impetem Wereszczyński. — Pracę moją przeczytał jeden z nich, i było mu przykro. Nie chciał powiedzieć, że jestem starym durniem. A szkoda. Szkoda tej delikatności, i stracił tylko. Powiedziałbym mu... Cóż ja mogę dzisiaj powiedzieć? — nagle przycichł. Patrzył na Małachowskiego: — Niech pan nie myśli, że jestem antysemitą. Jest to naród wielki jak kula ziemska, lecz zawsze, jeśli jedna strona tonie w świetle słonecznym, druga pogrąża się w spleśniałym mroku. Po prostu nie pojął. Nie dla niego.
— Panie Wereszczyński — rzekł Paweł — jest mi bardzo przykro... Całe życie uwielbiał pan i nienawidził bardzo fatalnie... Żyjąc w kraju, który historycznie udowodnił swą tolerancję wobec wszystkich wyznań. Łącznie z pańskim historycznym wyznaniem miłości.
— Niech się pan nie martwi — szepnęła do Pawła Felicja. — Ten Włodek właśnie jest Żydem. Opiekuje się panem Wereszczyńskim. Wie wszystko, a także on sam mu z przekory nagadał. To inteligentny chłopak. Pan Wereszczyński jest w jego spodniach. Nie wiem, w jaki sposób... — dziewczynie skoczyło oczko — wypalił dziurę. Dlatego się gniewa — rozłożyła ręce. — Mam z panem Wereszczyńskim trochę kłopotu.
Przestała nazywać go dziadkiem. W tej chwili wyczerpany Wereszczyński tak jakby się zdrzemnął.
— Dziadek — otwarła znowu papierowe usta — jest umierający.
Przez cały czas Małachowski siedział jak posąg. Ale wewnątrz skulił się do wielkości piąstki, którą zacisnął, aż zgrzytały zęby. Boże — myślał — ileż to szaleńców na świecie. Nie dość że w ciągu życia napaskudzą, jeszcze męczą na temat tego paskudzenia, jeszcze żądają współczucia, jeszcze próbują ugryźć, jeszcze ściskają, płaczą, ironizują, sami wzruszają się nad sobą, chcą przeprosić, pogłębiają przewinienie, nikt ich o to nie prosi, a oni się napraszają z ekspiacją, ale już jej nie mogą dokonać. Piszą „dzieło” zbyteczne, i nagle w ostatniej chwili próbują swym nieudanym nieszczęściem zatruć naiwnych, młodych, nie schodzą, tylko turlają się do grobu.
— Czas nam — ocknął się Wereszczyński. — Czy na pewno umówiłaś się na dwudziestą drugą piętnaście? Nie chciałbym za wcześnie sprawiać im kłopotu.
— Na pewno — powiedziała.
— Myślałem sobie, że jeszcze odbędę spacer. Masz ze sobą wszystko? — zapytał. — Nie chciałbym tam uchodzić za biedaka.
— Wszystko — powiedziała.
— Szczoteczka?
— Szczoteczka — odpowiedziała cierpliwie. — Pasta do zębów, ręcznik — sięgnęła do torby i przerzuciła w ręce kilka drobiazgów: — jest wszystko. Montaigne.
— Ostatnim tchnieniem ucałuję tę książkę — rzekł patetycznie. — Najzdrowsze dzieło świata.
Felicja powiedziała:
— I dodałam ci jeszcze jedną. Lecz nie patrz. To będzie niespodzianka.
— A gdzież to państwo wybieracie się o tej porze? — zapytał Paweł z ulgą.
— Do szpitala — odpowiedziała. — Dziadek jest chory na raka. Ledwo się przecież trzyma na nogach, nie zauważył pan? — popatrzyła i ściszyła głos. — Zemdlał, gdyśmy tu wchodzili. Od dwóch lat się leczył. I nadszedł koniec. Jest to rak mózgu. On sam pierwszy wiedział wszystko. Dzisiaj już trzeba pójść tam, bo właściwie nie ma gdzie leżeć. Ostatnio nigdzie już nie mieszka. Ja go odnalazłam, przypadkiem, i trudno, trzeba, muszę. Nocował w pracowni rzeźbiarskiej.
Była zmęczona, głos jej się trochę obniżył i pobrzękiwał teraz z przymieszką chrypki. Od rzeki ciągnęło chłodem.
Wzięła torbę z krzesła:
— No, to my poszli! — powiedziała nagle, dość ostro, wulgarnym tonem: — Dziadku!
Wereszczyński zaprotestował:
— Nie! O czym wy mówiliście?
— Że czas — rzekła sucho. Może rozmyślnie?
— Nie. Pójdę w przeciwną stronę. Szybko. Daleko. Upadnę. Pozbierają mnie i zawiozą. Będzie szykowniej. Trzeba jakiejś formy...
— Nie! — powiedziała. — Widzi pan — zwróciła się z wyrzutem do Pawła. — Tak pięknie zaczynał, a teraz grymasy. Chimery. Dziadku — przymrużyła oko: — Hej! Muzyka gra... — zacytowała urywek czegoś — skoczyły konie. I bęben, bęben... — wstała, na jej twarz wypłynął blady, wesoły uśmieszek: — Ja proszę...
Nie była ani inteligentna, ani taka brzydka. Być może, Wereszczyński oszukiwał się po raz ostatni w życiu.
— Panie Pawle! — krzyknął i wstał. — Za moich czasów to psa do rakarni prowadzono oględniej — rzucił gniewne spojrzenie na dziewczynę.
— Ja zapłacę — powiedział Małachowski. Dostrzegł kelnera. Dał mu znak.
— Piwo — rzekł niespodziewanie Wereszczyński, gdy kelner podszedł. — Nie powiedzieliśmy sobie jeszcze wszystkiego.
— Jutro pan cię odwiedzi, prawda? — powiedziała Felicja.
— Dziecko drogie. Nikt mnie nie odwiedzi.
Paweł zapłacił.
— A! — zwrócił się Wereszczyński do Małachowskiego podając mu rękę i mocno ściskając — proszę o mnie pamiętać. Ja także.
— Życzę pomyślnej kuracji — rzekł Paweł.
W tej chwili dostrzegł okrągłe oko dziewczyny.
— Za wszystko — powiedział Wereszczyński — przepraszam — pochylił się ryzykownie w stronę Pawła, jakby chciał go uściskać. — Proszę mi wybaczyć — machnął ręką w próżnię. — Wszystko wypływało z jednego mojego nieszczęścia. A potem już, raz wytrącone, biegło. Gorączką były wszystkie moje postępki i nikczemność usposobienia. Gorączką była niesławna sprzeczka z panem, tak przecież niegodna. Gorączką była haniebna prowokacja, której się dopuściłem. I w gorączce trwał potem mój upadek. Kara. Potępienie, nędza. Został po mnie marny plik papieru, w rękach tej oto kobiety, pełnej niepojętego miłosierdzia...
I wtedy niestety stało się to, co Pawła zawsze najbardziej irytowało. Wereszczyńskiemu błysnęły łzy w oczach.
Twarz stała się jeszcze bardziej żółta. Gdy pochylił głowę, między wąskimi wargami ukazała się czarna kreska czeluści, jakby wewnątrz był wydrążony. W drgającym oku błysnęła iskierka i zaczęła spadać po szkle twarzy jak kropla deszczu po strzaskanej szybie.
— Niczym nie zasłużyłem — zasłonił twarz dłonią. — Nigdy nie wiadomo, na kogo padnie promień miłosierdzia. Tak — powiedział, ciągnąc palce wzdłuż bladej twarzy. — A my? — zapytał. — Te, które my wyróżniamy, zazwyczaj są niczym. Te, które porzucamy, zasługują na pomnik. Ostatecznie zjawiają się ci, na których nikt nigdy nie liczył.
Dziewczyna odgrodziła go sobą od krzesła, żeby znów nie usiadł.
Nagle odwrócił się i odszedł.
Poszła za nim. Raz tylko obejrzała się, jakby chciała dać znak, że wie o śmieszności tej sytuacji.
Potem przyspieszyli kroku, dziewczyna wzięła go pod rękę. Jej nierówno ufarbowane włosy, zaczesane do góry, odsłaniały na karku słabe, wklęśnięte, królicze miejsce, to właśnie, gdzie królik dostaje cios poza uszy — z daleka była niepozorna, sprężysta — i podskakiwała.
Czy mogło być — tak niezwykła prawda — że Wereszczyński, legendarny Wereszczyński, szedł po prostu do pieca niebieskiego? Został sprzątnięty. Sam oddawał się w ręce sprawiedliwości natury. On? Który walczył o każde słowo, o pieniądze i zdrowie. Teraz w pełni lata idzie, aby nigdy nie wrócić?
Nie — pomyślał Małachowski — jest to mało prawdopodobne. Zjawi się pewno jutro, w trzeciej kawiarni, z tą samą dziewczyną, w innej sprawie, wobec kogo innego. Przeklęty starzec.
Widział jeszcze, jak schodzili ze schodów.
Został sam. I nagle jakby żgnięcie nożem przyszedł mu na myśl pijany Herodek; w ten przecież sposób prowadziła go córka; Antonina!




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.