Złoty robak/Wanna w złym guście i tortura
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty robak |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zapomniał o małym człowieczku z kindżałem. Przedtem jeszcze dowiedział się i zostało mu to na skraju pamięci, że jest Hiszpanem z pochodzenia, choć nosi niemieckie nazwisko, że zmarła jego żona była Rosjanką, a córka jest Niemką. I domyślił się, że tamtego wieczoru Hisizpan albo chciał go intelektualnie podburzyć, albo działał z namowy córki, która gdy kogoś sobie dobrze upatrzyła, zaraz go chciała źle doświadczyć. W zamian zbiła po pysku docenta, który natychmiast potem został zaproszony do domu jej ojca, najbogatszego w całym mieście. Dom mieścił się w skromnym pałacyku, w cienistej ulicy, za gazonami róż, sprowadzonych z czterech stron świata. Jeśli idzie o sukces, wyżej już nie można było trafić.
W niedługim czasie odbyła się druga wizyta wuja Wilhelma, już bez zapowiedzi.
Pomyślano, że śmierć biedaka nagli. Ojciec zrobił niespodziankę i zjawił się w pokoju. Z rulonami wykresów pod pachą. Gość wysłuchał objaśnień, wstał z fotela, powiódł palcem po wykresach, spojrzał na ojca jak na chłopca, który skonstruował młynek do mielenia kawy, a może turbinę:
— Brawo — powiedział — to może wszystko jest głupstwo. Ale ja tym kogoś zainteresuję. Nieraz się zdarzało...
— No nie! — przestraszył się ojciec dobrotliwie. — Ja tylko tak sobie, bez żadnej myśli.
— Tak, tak. To może wszystko jest głupstwo. Znam ludzi poważnych, którzy się tym interesują.
— Wykluczone!
— Dlaczego? Jeśli istnieje w tym jakaś myśl pożyteczna, w co przecież niekoniecznie trzeba wątpić? Są instytucje...
— Nigdy w życiu!
Ojciec zwinął rulony. Wuj patrzył zdumiony. I pożegnał. Matka starała się załagodzić.
— Z dobroci serca — tłumaczyła — z dobroci serca.
— Pan wątpi — powiedział mu ojciec — a ja jestem o wartości mojej pracy przekonany.
W kilka dni potem przyszedł list z zapytaniem, czy mógłby się zobaczyć z ojcem pewien pan. Ojciec grzecznie odmówił, wykręcając się czymkolwiek, byle grzecznym. Pan mimo to przyszedł. Był to prawdopodobnie oficer w cywilnym ubraniu, niezwykle grzeczny. Rozmowa odbywała się już w zamkniętym pokoju ojca i miała przebieg wysoce kurtuazyjny. Pod koniec dopiero stała się mniej miła, gdy ojciec w uporze w ogóle odmówił pokazania papierów. Wtedy usłyszał, że przypuszczalnie jest to sprawa dziecinna, ale postępowanie ojca jest niewłaściwe i dla zasady konsekwencje mogą być poważne. I że nie jest to koniec.
Ale na tym tak jakby się skończyło. Temat do rozmów w domu stał się wielki. Matka przewidywała kłopoty i wciąż dopytywała się ojca, czy gościa nie obraził?
— Nic podobnego — tłumaczył z satysfakcją ojciec — było się grzecznym aż do obrzydzenia. Ten szpicel wywiadu wewnętrznego spełniał tylko swój obowiązek. Nuciłem hymn państwowy. Już ja potrafię śpiewać hymn z winy tego, kto mnie do śpiewania zmusza.
Filipowi wydawało się, że gdzieś marginesowo poznał tego cywila jako podrzędną figurkę w mundurze.
Wiele spraw rozsiało się jak ogień z iskier, wiele się zazębiło, nie miał pieniędzy, zapożyczał się na konto, sam nie wiedział czego, liczył na szczęście, na fortunę z nieba; znalazł kiedyś większą kwotę w kieszeni, ktoś mu podłożył. Wzburzyło go to, oburzony chciał wykryć kto i zrobić z tego użytek. Jeszcze tego samego dnia mimo woli zrobił użytek z pieniędzy. Oburzenie schował do kieszeni jako kapitał na później. Zdawał sobie sprawę; były dni, że podenerwowany nie wychodził i nie dawał się wyciągnąć z domu, drżał wtedy, aby przed rodzicami nie wydało się wszystko. Postanowił wziąć jakąś najemną pracę, oddać długi, czuł się pasożytem, poszedł do biblioteki, żeby w spokoju i kurzu zastanowić się nad sobą. Spotkał tam znajomego, który się zawstydził, że tak tu ślęczy, podczas gdy jeszcze wczoraj w nocy w obecności Filipa udawał lekkoducha. Wyszli na piwo. Jeden pił, że nie może, drugi, że tak może oddawać się pracy. W końcu i Filipowi było wstyd, że został napotkany tutaj jak pospolity mól książkowy. A tamten, w końcu, był szczęśliwy, że udało mu się usiąść z niepospolitym Filipem przy jednym stoliku. Jeszcze się usprawiedliwiał ze swego ślęczenia, a Filip pocieszał: głupstwo, drobiazg, ktoś musi. Wreszcie najopaczniej podbudowany słowami Filipa oświadczył, że studiuje Estetykę i pokrewne, że zamierza się poświęcić krytyce, pisać rozprawy o Malarstwie i pokrewnych. Choć mimo gruntownej wiedzy nie ma jeszcze w sobie sprawdzianów naukowych i nie wie na pewno, czy tak jak on odczytuje dzieła sztuki, pokrywa się to z wrażliwością wszechświatową. Chociaż tego jednego jest pewien, że ma w sobie bardzo ostry krytycyzm i że czuje potencję.
— Szczęście — zawołał Filip. — Wielkie szczęście!
Wypili po jeszcze jednym piwie. W tej ilości na niedoświadczonym zrobiło wrażenie. Znajomy ślamazarnie zasnął przy stoliku. Filip wyszedł.