Z Moskwy do Irkutska/Cz.2/02
←Rozdział I | Z Moskwy do Irkutska Część II. Rozdział II. Juliusz Verne |
Rozdział III→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w latach 1876-77.
|
Był to oddział armii przyprowadzonej emirowi przez Iwana Przybywał połączyć się z Feofar-Hanem.
Żołnierze Iwana zatrzymali się przy przedniej straży obozu. Zapewne dowódzca ich postanowił nie zatrzymywać się, a jak najprędzej posuwać dalej do Tomska, przeznaczonego na punkt środkowy przyszłych działań.
Jednocześnie z żołnierzami, Iwan prowadził orszak jeńców wziętych do niewoli w Omsku i Koływaniu. Biedaków tych zostawiono także przy forpocztach bez dachu, bez schronienia, bez pożywienia prawie.
Jaki los Feofar-Han przeznaczył tym nieszczęśliwym? Czy powlecze ich do Tomska, czy też nastąpi jakaś krwawa egzekucya, właściwa Tatarom? Było to tajemnicą emira.
Oddział ten prowadził za sobą tłumy żebraków, maruderów, kupców, cyganów i ci stanowili tylną straż wojska w czasie pochodu. Gdzie przeszli, oprócz pustki i zniszczenia nic nie zostawało, konieczność więc gnała naprzód. Cały pas między rzeką Iszim i Obi do szczętu spustoszony, żadnych środków wyżywienia nie przedstawiał. Tatarzy za sobą zostawiali pustynię trudną do przebycia dla rossyan nawet.
Do liczby cyganów należała zgraja, która towarzyszyła Michałowi aż do Permu. Sangarra była także. Przeklęta ta dusza nie opuszczała Iwana. Po przejściu gór Uralskich, na kilka dni rozstali się. Iwan spiesznie przeprawił się przez Iszim, Sangarra zaś z całą zgrają dążyła do Omska przez południową prowincyę.
Łatwo pojąć jak dzielną pomocą była ta kobieta dla Iwana. Za pośrednictwem swoich cyganów, mogła wkręcić się wszędzie i o wszystkiem mu donosić. Iwan wszystko wiedział co się działo nawet w samem jądrze krajów zajętych przez Tatarów. Miał on sto oczu, sto uszu, otwartych na jego pożytek. Szpiegów drogo opłacał, ale i korzyści z nich miał wielkie.
Sangarra narażona niegdyś w bardzo ważnej sprawie, ocalenie swoje zawdzięczała Iwanowi. Nie zapominała o tem nigdy i ciałem i duszą była mu całkiem oddaną. Jakiekolwiek otrzymywała rozkazy, wykonywała je zawsze. Jakiś niepojęty instynkt, oprócz wdzięczności przykuwał ją do tego nędznika, czynił ją niewolnicą od chwili pierwszego wygnania na Syberyą. Powiernica i wspólniczka, Sangarra bez ojczyzny, bez rodziny, chętnie poświęcała życie koczownicze na usługi Tatarów i Iwana. Z wrodzoną chytrością łączyła się w niej dzika energia, nieznająca przebaczenia ni litości.
Od chwili dostania się do Omska, Sangarra ani na chwilę nie rozłączała się z Iwanem. Okoliczność spotkania się Michała i Marfy znaną jej była. O podejrzeniu że to był kuryer cesarski wiedziała także i wierzyła w nie. Skoro Marła została uwięzioną, Sangarra zdolną była wydać ją na najokrutniejsze męki, aby tylko wydrzeć jej tajemnicę, Ale Iwan uznał że chwila jeszcze nie nadeszła. Sangarra musiała czekać, czekała więc śledząc wszystkie kroki swej ofiary, wszystkie jej słowa, usiłując koniecznie z ust jej posłyszeć wyraz „syn” aż dotąd niesłyszany z ust mężnej kobiety.
Na pierwsze hasło pobudki, wieki mistrz artyleryi tatarskiej i naczelnik stajni emira, z świetną eskortą kawaleryi wyjechali na front obozu dla przyjęcia Iwana.
Spotkawszy go, oddali hołd głęboki zapraszając do namiotu Feofar-Hana.
Iwan z swą zwykłą obojętnością zimno odpowiedział na wszystkie grzeczności dostojników wysłanych na jego spotkanie. Ubiór jego, a raczej mundur odznaczał się niezwykłą skromnością.
Kiedy oddawał konia wchodząc w środek obozu, Sangarra zbliżywszy się doń stanęła w milczeniu.
– Nic? zapytał Iwan.
– Nic.
– Cierpliwości.
– Czy zbliża się chwila zmuszenia starej do przemówienia?
– Zbliża, Sangarro.
– Kiedy stara przemówi?
– Skoro przybędziemy do Tomska.
– To jest…
– Za trzy dni.
Czarne oczy Sangarry dziwnym, złowrogim ogniem błysnęły, milcząc oddaliła się uspokojona.
Iwan przyspieszył kroku i całym sztabem tatarskim skierował się ku namiotowi emira.
Feofar-Han oczekiwał na niego. Rada złożona z kanclerza królewskiego, z khodja i kilku innych wysokich dygnitarzy, zajęła miejsca pod namiotem.
Iwan stanął przed emirem.
Feofar-Han liczył około lat czterdziestu; wzrostu wysokiego, twarzy bladej, oczu złośliwych, fizyognomii dzikiej. Czarna kędzierzawa broda spadała mu na piersi. W stroju wojennym, w drucianej koszuli ze srebra i złota, z puklerzem wysadzanym drogiemi kamieniami, szablą w kształcie jatagana zakrzywioną, butami o złotych ostrogach, kasku zdobnym dyamentową zapinką tysiące ogni rzucającą, Feofar-Han budził raczej wrażenie dziwne aniżeli nakazujące, jako Sardanapal tatarski, władzca dowolnie rozporządzający zarówno życiem, jak majątkiem swych podwładnych.
W chwili kiedy Iwan wchodził do namiotu, wielcy dostojnicy państwa siedzieli na poduszkach lamowanych złotem. Ale Feofar-Han powstał na spotkanie przybywającego.
Emir podszedł do Iwana i pocałował go. Pocałunek ten robił go członkiem rady, a raczej jej naczelnikiem, stawiając chwilowo wyżej od samego khodja.
– Mów Iwanie. Tylko przychylne uszy słyszeć cię będą.
– Takshir, odpowiedział Iwan, oto o czem mam cię uwiadomić.
Iwan mówił narzeczem tatarskiem, z całą przesadą cechującą języki wschodnie.
– Takshir, nie czas na czcze słowa. To co zdziałałem na czele wojsk twoich nie tajnem ci. Pas między Iszimem a Irtyszem do nas należy, konie jeźdzców naszych mogą pławić się w ich wodach, bo to wody tatarskie teraz. Możesz więc bezpiecznie posuwać swoje kolumny, tak ku zachodowi jako też ku wschodowi i gdzie ono wschodzi.
– A jeżeli zechcę pójść za słońcem? zapytał emir.
– Iść za słońcem jest to rzucić się ku Europie, szybko zdobyć prowincye syberyjskie aż do gór Uralskich.
– A jeżeli pójdę naprzeciw pochodni niebieskiej?
– Zabierzesz pod swe panowanie tatarskie z Irkutskiem, najbogatsze okolice Azyi środkowej.
– A cóż ty radzisz w twej dla Tatarów życzliwości? po chwili milczenia emir zapytał.
– Mojem zdaniem iść naprzeciw słońca, zbyt wielkie to przedstawia korzyści, abym mógł radzić inaczej.
– Stanie się według słów twoich Iwanie.
– Jakie są wasze rozkazy Takshir?
– Dziś jeszcze obóz przenosimy do Tomska.
Iwan skłonił się i wyszedł dla spełnienia rozkazów emira.
Kiedy już miał dosiąść konia, zauważył pewien rozruch w części obozu zajmowanej przez jeńców. Usłyszał krzyki i kilka wystrzałów. Czyż byłby to bunt od razu poskromiony?
Iwan i busz-begni postąpili kilka kroków, i prawie natychmiast zobaczyli dwóch ludzi przed sobą, których żołnierze powstrzymać nie zdołali.
Bez dalszych wyjaśnień busz-begni zrobił ruch będący wyrokiem śmierci, i już, już głowy jeńców miały się potoczyć na ziemię, kiedy Iwan powiedziawszy kilka słów, podniesione szable zatrzymał.
W jeńcach poznał on typy cudzoziemskie, kazał ich więc przyprowadzić.
Był to Harry Blount i Alcydes Jolivet. Dowiedziawszy się o przybyciu Iwana, chcieli natychmiast być do niego zaprowadzeni. Żołnierze odmówili. Z tego rozpoczęła się walka, próbowanie ucieczki, wystrzały które na szczęście nie dosięgnęły nikogo; lecz wyrok śmierci byłby ich nie minął, gdyby nie interwencya Iwana.
Ten przez chwilę przyglądał się jeńcom zupełnie mu nieznanym. A jednak byli oni świadkami zajścia na stacyi pocztowej w Iszymie, gdzie Iwan uderzył Michała; ale wtedy nie patrzył on na pasażerów mieszczących się w sali ogólnej.
Lecz za to Harry Blount i Alcydes Jolivet poznali go odrazu, ten ostatni powiedział nawet półgłosem:
– Patrz! zdaje się że pułkownik Iwan i gbur na stacyi Iszym, to jedna i taż sama osoba!
Potem szepnął do ucha towarzysza:
– Opowiedz nasz interes. Zrobisz mi tem przysługę. Dziwny wstręt czuję do rozmowy z tym łotrem, pomimoto iż ocalił nam życie; wzrok mój zdradzi pogardę.
To powiedziawszy Alcydes Jolivet przybrał minę obojętną.
Czy Iwan pojął jaką zniewagą było dlań zachowanie się więźnia? Nie wiadomo, w każdym razie nie okazał tego.
– Kto panowie jesteście? zimno ale grzecznie zapytał.
– Dwaj korespondenci angielskiego i francuzkiego dziennika, odrzekł Harry Blount lakonicznie.
– Macie zapewne papiery waszą tożsamość stwierdzające.
– Oto listy wierzytelne angielskie i francuzkie, polecające nas rządowi rossyjskiemu.
Iwan wziął listy od Blounta, przeczytał je uważnie, a potem zapytał:
– Panowie żądacie pozwolenia śledzenia naszej wyprawy na Syberyą?
– Żądamy tylko wolności, sucho odpowiedział korespondent angielski.
– Już ją panowie macie i dodał: radbym przeczytać wasze kroniki w Daily-Telegraph.
– Panie odparł Harry Blount zimno, numer kosztuje sześć pensów oprócz przesyłki.
To powiedziawszy Harry Blount zwrócił się do swego towarzysza, widocznie odpowiedzią zadowolonego.
Iwan nie drgnął nawet, spiął konia ostrogą i wkrótce zniknął w tumanie kurzu.
– No panie Jolivet, jakie jest twoje zdanie o pułkowniku Iwanie, głównym dowódzcy wojsk tatarskich?
– Mojem zdaniem kochany kolego odrzekł z uśmiechem Alcydes Jolivet, ten bousz-begni piękny zrobił ruch, rozkazując nam głowy poucinać!
Z jakichkolwiek powodów Iwan działał w ten sposób, dziennikarze byli wolni i mogli swobodnie przebiegać dalej teatr wojny. To też zamierzali gry nie opuszczać. Rodzaj poprzedniej wzajemnej antypatyi, teraz zamienił się na przyjaźń serdeczną. Złączeni okolicznościami, nie mieli już zamiaru rozłączać się. Rywalizacya ich przepadła na zawsze. Harry Blount nie mógł zapomnieć co zawdzięczał towarzyszowi, czego ten zdawał się zupełnie nie pamiętać. Bądź co bądź to zbliżenie ułatwiając im czynność sprawozdawczą, obracało się na korzyść czytelników.
– A teraz co poczniemy z naszą wolnością? zapytał Harry Blount.
– Skorzystamy z niej na Boga! udamy się do Tomska po nowiny.
O ile przybycie Iwana zbawczem było dla korespondentów, o tyle miało się stać zgubnem dla Michała. Jeżeli przypadek stawi tego ostatniego w obec pułkownika, ten niezawodnie pozna kuryera, przypomni sobie zajście na stacyi w Iszymie i chociaż Michał nie odpowiedział na zniewagę jego, jakby to był w każdej innej okoliczności uczynił, jednak uwaga już była nań zwróconą, co niepomiernie utrudniało wykonanie jego projektów.
W tem spoczywało złe z przybycia Iwana, dobre zaś, zwinięcie obozu i przeniesienie do Tomska głównej kwatery.
Było to spełnienie najgorętszych życzeń Michała. Zamiarem jego jak wiemy, było dostać się do Tomska pod ochroną niewoli tatarskiej. Jednak w skutek przybycia Iwana, z obawy aby nie być poznanym, zapytywał sam siebie, czy nie lepiej byłoby zrzec się pierwotnego projektu i starać się umknąć przed wyruszeniem.
Michał prawdopodobnie byłby ten ostatni zamiar wykonał, gdyby się był nie dowiedział, że Iwan z emirem udali się już w podróż do miasta na czele kilku tysięcy kawaleryi.
Zaczekam więc, pomyślał, chyba że jaka wyjątkowo dobra zręczność zdarzy się do ucieczki. Do Tomska liczne mogę napotkać przeszkody, kiedy tymczasem za Tomskiem coraz mniej ich będzie. Jeszcze trzy dni cierpliwości i niech mi Bóg dopomoże.
W istocie podróż ta trzy dni trwać miała dla jeńców strzeżonych przez silny oddział kawaleryi. Pięćset wiorst dzieliło ich od miasta. Podróż łatwa dla żołnierzy emira we wszystko zaopatrzonych, ale utrudzająca dla nieszczęśliwych, osłabionych niedostatkiem. Po drodze trupy miały zostawać.
Dnia 12-go Sierpnia o godzinie drugiej po południu, w dzień skwarny i pogodny, topczi-baszi dał rozkaz wyruszenia.
Alcydes Jolivet i Harry Blount nabywszy konie już jechali do Tomska, gdzie wszystkie główne osobistości tej historyi miały się zgromadzić.
Pomiędzy niewolnicami przyprowadzonemi przez Iwana, była staruszka, wyróżniająca się z ogółu nawet, swą niezmierną cierpliwością. Ani jednej skargi z jej ust nie posłyszano. Była ona jakby uosobieniem boleści. Kobieta ta, nieruchoma prawie zawsze, nie domyślając się tego, silniej od innych była strzeżoną przez cygankę Sangarrę. Pomimo podeszłego wieku, piechotą iść musiała, wraz z całym orszakiem jeńców, a nikt jej w niczem nie ulżył.
Jednakże wyroki Opatrzności, umieściły przy jej boku istotę odważną, litościwą, zrodzoną dla zrozumienia i towarzyszenia jej. Pomiędzy współtowarzyszami niedoli, młoda dziewczyna wyróżniająca się pięknością i spokojem, w niczem nie ustępującym spokojowi starej Syberyjki, zdawała się czuwać, nad nią. Ani jednego słowa nie przemówiły do siebie niewolnice, ale młoda zawsze była przy boku staruszki, ilekroć ostatniej mogła być użyteczną. Z początku starania jej przyjmowano nieufnie, potrochu jednak widoczna prawość wejrzenia dziewczyny, jej delikatność i wzajemna sympatya, złamały podejrzenia i chłód Marfy. Nadia, gdyż ona to była, mogła więc bezwiednie oddać matce starania, jakie od syna przyjmowała. Instynktowna dobroć natchnęła ją przeczuciem. Oddając się na jej usługi, Nadia swą młodość i piękność, powierzała opiece wieku starej niewolnicy. W tłumie nieszczęśliwych znękanych cierpieniem, dwie te milczące kobiety, jedna zdająca się być babką, druga jej wnuczką, ogólny szacunek budziły.
Nadia porwana z łodzi na Irtyszu, zwróconą została do Omska. Uznana w mieście za niewolnicę, dzieliła losy wszystkich jeńców Iwana, a tem samem i Marfy.
Gdyby Nadia była mniej energiczną, byłaby upadła pod podwójnym ciosem. Przerwanie podróży, śmierć jak mniemała Michała, napawały ją rozpaczą. Oddalona być może na wieki od ojca, po tylu szczęśliwych usiłowaniach, zwątpiła we wszystko. Widok Michała uderzonego lancą, niknącego w nurtach rzeki, na chwilę jej nie odstępował. Czyż taki człowiek mógł taką śmiercią zginąć? Czasami gniew brał górę nad boleścią. Zniewaga tak zadziwiająco zniesiona na stacyi w Iszymie, często jej na myśl wracała. Na wspomnienie to krew w sercu się burzyła.
– Któż pomści tego umarłego, kiedy on sam już się pomścić nie może.
I z głębi serca dziewczyna wołała:
– Boże! spraw abym ja była mścicielką.
Gdyby był chociaż przed śmiercią jej swą tajemnicę zwierzył; gdyby ona lubo kobieta, prawie dziecko jeszcze, celu jego dopiąć mogła.
Zajęta temi myślami, Nadia jak łatwo to pojąć, nieczułą była na nędzę, na niewolę nawet.
Wtedy to los połączył ją z Marfą. Czyż mogła przypuścić że staruszka ta była matką towarzysza, dla niej będącego zawsze kupcem Mikołajem Korpanoff? A Marfa czyż mogła się domyśleć, iż obowiązki wdzięczności łączyły z nią tę dziewczynę?
Przez te kilka dni wydających się wiekami, sądzićby należało że dwie niewolnice mówiły o swojej niedoli. Ale Marfa w skutek przezorności łatwej do pojęcia – milczała. Nigdy nie wspominała ani o synu ani o okolicznościach które je złączyły.
Nadia także długi czas jeżeli nie zupełnie milczała, była oszczędną w słowach swoich. Jednak pewnego dnia czując iż ma przed sobą duszę czystą i wzniosłą, kiedy serce jej przepełniło się bólem, opowiedziała swą historyą od chwili wyjazdu z Włodzimierza aż do śmierci Mikołaja Korpanoff. Wszystko co tylko dotyczyło jej towarzysza podróży, żywo zajmowało starą Syberyjkę.
– Mikołaj Korpanoff! mów mi jeszcze o tym Mikołaju! Znam tylko jednego człowieka, jedynego między wszystką młodzieżą, którego takie postępowanie nie dziwiłoby mnie. Czy on w istocie nazywał się Mikołaj Korpanoff? Czy jesteś tego pewną moja córko?
– Dlaczegóż miałby mnie zwodzić, on co nie zwiódł mnie nigdy? odparła Nadia.
Jednak jak gdyby wiedziona przeczuciem, Marfa coraz nowe pytania zadawała Nadi.
– Mówisz mi że był nieustraszonym! Dowiodłaś mi prawdy słów swoich!
– Tak, nieustraszonym!
Właśnie takim byłby syn mój! myślała staruszka.
Potem ciągnęła dalej:
– Mówiłaś mi także że nic go nie powstrzymywało, nic nie dziwiło, że był łagodny w swej sile nawet, że brata i siostrę w nim znalazłaś, że jak matka czuwał nad tobą?
– Tak! tak! bratem, siostrą, matką, wszystkiem był dla mnie.
– Lwem nawet w twojej obronie?
– Prawdziwym lwem! Tak, lwem!
To mój syn, to mój syn! myślała staruszka.
– A jednak mówisz iż zniósł tę okropną zniewagę?
– Zniósł ją! odrzekła Nadia pochylając głowę.
– On ją zniósł? szepnęła Marfa ze drżeniem.
– Matko! matko! nie potępiaj go! On miał tajemnicę, którą dziś już tylko Bóg osądzić może!
– I, mówiła Marfa, podniósłszy głowę, patrząc w oczy Nadi, jak gdyby głębie jej serca przeniknąć chciała, i w tej chwili upokorzenia ty gardziłaś Mikołajem Korpanoff?
– Nie rozumiejąc wielbiłam go! Nigdy większego nie czułam dlań szacunku, nigdy mi się godniejszym nie wydawał!
Staruszka po chwili milczenia znów zapytała:
– Czy on był wysoki?
– Bardzo wysoki.
– I bardzo piękny, nieprawdaż? No, mów moja córko.
– Był bardzo piękny, rumieniąc się odrzekła Nadia.
– To był mój syn! mówię ci to mój syn, wykrzyknęła staruszka ściskając Nadię.
– Twój syn! twój syn! powtarzała zmięszana.
– No, idźmy dalej moje dziecię! Czy twój towarzysz, twój przyjaciel, twój opiekun, miał matkę! zy nigdy nie mówił ci o swojej matce?
– O swojej matce? On mi mówił o matce, tak jak ja mu mówiłam o ojcu moim, często, ciągle! On wielbił tę matkę!
– Nadia! Nadia! ty mi opowiedziałaś historyą życia mojego.
I dodała gwałtownie:
– Czy w przejeździe przez Omsk nie miał odwiedzić swej starej matki, którą jak mówisz wielbił tak bardzo.
– Nie, nie, nie miał jej widzieć.
– Nie! krzyknęła Marfa. Ty śmiesz powiedzieć że nie?
– Powtarzam nie, lecz dodam że powód nieznany mi, powód niezmiernej wagi wzbraniał Mikołajowi Korpanoff odwiedzenia matki. Było to dla niego kwestyą życia lub śmierci, więcej nawet kwestyą obowiązku i honoru.
– Obowiązku, w istocie obowiązku jednego z liczby tych, do spełnienia których poświęca się wszystko, nawet radość uściśnięcia może po raz ostatni starej swojej matki. Wszystko czego ty nie wiesz, wszystko czego ja dotąd nie wiedziałam, teraz rozumiem. Ale światła tego nie mogę tobie udzielić. Tajemnicę mojego syna, ponieważ on ci jej nie powierzył, ja jej także strzedz muszę. Przebacz mi Nadia! Dobrego jakie mi wyświadczyłaś, ja ci odwzajemnić nie mogę, przebacz mi!
– Matko, wszak ja o nic nie pytam! odpowiedziała Nadia.