Z Pennsylwańskiego piekła/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Pennsylwańskiego piekła |
Podtytuł | Powieść osnuta na tle życia naszych górników |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Dziennik Narodowy |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szczyty gór złociły się jeszcze w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, gdy Jana wywindowano z kopalni.
Po przemówce Stifa, uczuł jakiś szum w głowie, zabrakło mu tchu, czuł że się dusi, a serce jakby kleszczami chwytał niewytłomaczony lęk... Nigdy jeszcze nie dokuczyła mu w tym stopniu wilgoć i duszne powietrze węgielnych lochów. Nigdy bardziej nie pragnął widoku słońca.
Szczęściem Stif odszedł niebawem.
Skorzystał z tego Jan, powiedział Maciejowi, że chory i prędzej niż zwykle znalazł się na stoku wysokiej góry, pod którą 300 górników ryje się w pokładach węglowych. Winda znajduje się prawie u szczytu, skąd na całą okolicę odsłania się widok rzeczywiście czarowny.
Rozległą doliną wije się dosyć szeroka rzeka, a w jej wstędze, krwawym refleksem odbija się teraz czerwień zachodzącego słońca. Dokoła rozsypały się w malowniczym nieładzie wyższe i niższe stoki gór.
Gdzieniegdzie szczerbią je skaliste parowy, gdzieniegdzie pokrywa las mieniący się obecnie cudnymi barwami jesieni, a gdzieniegdzie widać szeregi smutnych szarego koloru zabudowań, jakby domków z kart, po nad którymi tu i owdzie wystrzela wieżyczka kościoła.
Tam mieszkają górnicy.
Z punktu, na którym stoi Jan, widać bliżej jedno większe, a w dali dziewięć mniejszych miasteczek, w których razem mieszka około 35,000 polskiego ludu.
Wysokie czarne brechy, ogromne nasypy wydobytego z wnętrza gór węgla, czarnego kamienia i miału, jak kretowiny gęstymi plamami szpecą krajobraz.
Ale powietrze przesycone balsamiczną wonią dojrzałego liścia, który opada z drzewa.
— Upić się można tem powietrzem. — myśli Jan z rozkoszą wciągając go w płuca. Wzrok tymczasem błądzi po krajobrazie.
— Krew w rzece... wygląda jakby spłynęła krwią — wyrywa mu się półgłosem.
— I szczyty skąpane w krwi — zabrzmiało dźwięcznym głosikiem tuż obok niego.
— Niech pan patrzy.
— Prawda! — odpowiedział zwracając wzrok w kierunku ręki urodziwego dziewczęcia, które wysunęło się nagle z poza krzewu leszczyny.
— Prawda — powtórzył i dopiero po chwili wyraz zdziwienia zamigotał mu w oczach.
— Panna Jadzia — zawołał poznając — skąd panna Jadzia tutaj, tak nagle...
— Orzechy zbieram — odpowiedziała z uśmiechem i wyciągnęła rączkę na powitanie.
— Pan Jan nie poznał mnie, myślał może, że to jaka rusałka zabłąkana w leszczynie...
— W istocie nie poznałem. Tak nagle wyłoniła się pani z tych krwawych refleksów...
Zachwyt przebił się w jego oczach i spędził na chwilę marę lęku, co mu obsiadła duszę.
Wyglądała prześlicznie. W oczkach niebieskich igrał jeszcze wyraz niewinnej pustoty, różowe wargi zdobił rozkoszny uśmiech. W czarnych włosach lśni się kilka żółkniejących liści dębu, z takich liści szarfa lekko zarzucona na jasno niebieski staniczek. W całej postaci urok niewysłowiony boginki leśnej, a może sarenki młodej, w której ciekawość przemogła lęk wrodzony i z rozkoszą patrzy na świat.
W lewej ręce trzymała koszyczek pełen orzechów.
— O, widzi pan, pełny koszyczek za dwie godziny. Dzieci mają więcej.
— Więc są i dzieci?...
— A tak, cała klasa. Dzień taki śliczny, może ostatni tej jesieni. Żebyś pan widział jak mi dziękowały, gdy je wyprowadziłam w góry...
Dopiero teraz posłyszał Jan gwar dziecinnych głosików, nawoływań i śmiechów, którymi rozbrzmiewały sąsiednie krzewy.
— Dziwi mię w pani to przywiązanie do dzieci. Dziewczęta w jej wieku...
— O, ja już skończyłam lat siedemnaście; nic w tem chyba dziwnego, że córka górnika, której dobroć ojca dała odrobinę wiedzy i wskazała drogę pożytecznej pracy, pokochała biedny dziki drobiazg, którego nikt kochać nie ma czasu
Patrzał na nią z coraz rosnącym zachwytem. Nigdy nie wydawała mu się tak piękną. Dobroć serca, którą z całą naiwnością odsłaniała w umiłowaniu “dzikiego drobiazgu, którego nikt kochać nie ma czasu”, napawała go rozczuleniem.
— Ale pan jakiś nie taki jak zawsze — patrzała mu prosto w oczy — pan ma jakieś zmartwienie, a może chory, bo i wcześniej wyszedł z kopalni...
— Chory nie jestem, ale...
— Usiądźmy na chwilę, pan zmęczony, odpocznie, potem zawołam dzieci, wrócimy razem.
Usiedli na zeschłej murawie. Ona z troskliwością matki wpatrywała się w jego pyłem węglowym umorusaną, ale mimo to piękną i wyrazistą twarz, na której teraz ból jakiś rzeźbił ostre linie.
— Jakże krwawo zachodzi słońce — przemówił po chwili. Uciekłem z kopalni... Jakaś niewytłomaczona siła pchała mię na powierzchnię, do słońca i do powietrza. Ojciec pani jeszcze pracuje. Dużo dziś z nim rozmawiałem. Mówił także o pani... Nie myślałem, że ją spotkam tak prędko... Ale słońce dziś takie krwawe....
— I rzeka jakby spłynęła krwią — dodała dziewczyna — patrząc na krwawą wstęgę przecinającą dolinę.
— Dziwna rzecz; nie mogę się pozbyć jakiejś trwogi. Coś przeczuwam, czegoś się lękam.... Tak zapragnąłem widoku słońca jak nigdy w życiu, a ono, takie czerwone, tak przeraźliwie krwawe...
Oddychał szybko i z coraz większą trudnością. Ten sam lęk, przed którym uciekł z kopalni, jakby kleszczami ścisnął mu serce; na czoło wystąpił pot.
— Boże, pan chyba na prawdę chory — zawołała dziewczyna, widząc zmienioną twarz górnika, — chociaż i ja, od pierwszej chwili, gdym zobaczyła pana, uczuwam jakiś niepokój a przecież ja pana tak zawsze lubię i witam z taką radością.
Mówiąc to zdjęła mu brudną czapkę górniczą z głowy i czystą chusteczką ścierała pot z wysokiego czoła.
— Dobra, dobra Jadzia — przemówił Jan szeptem dziękczynnym. Nie wiedziałem, że są takie dobre dziewczęta na świecie.
Patrzał na nią z wdzięcznością.
Ona, oblała się pąsem, chociaż... może to był tylko refleks krwawego słońca...
— Panno Jadziu, panno Jadziu, odezwały się w tej chwili głosy szukających ją dzieci.
— Tutaj jestem, — zawołała głośno, rada, że może ukryć przed Janem swe pomięszanie. W kilka chwil potem otaczał ją krąg dziatwy, przeważnie bosej, źle ubranej, brudnej, — dziewcząt i chłopców sześcio i siedmioletnich, z orzechami w czapkach, fartuszkach i podołkach.
Przybiegły i zatrzymały się o kilka kroków zdziwione obecnością obcego.
— Przynieście wody ze strumyka — zawołała nauczycielka — panu niedobrze.
— Nie trzeba dzieci, już przeszło, — przemówił Jan, dźwigając się z zeschłej murawy.
W tej chwili stało się coś strasznego.
Gdzieś w głębi góry rozległ się huk, jakby wystrzał tysiąca armat, a ziemia drgnęła tak silnie, że dzieci, nauczycielka, a nawet Jan, zbici w jednej chwili z nóg, padli twarzą na trawę.
Jeden wielki krzyk przerażenia wyrwał się z ich piersi.
Jan podniósł się pierwszy.
— Jezus Marya — zawołał — to gazy, eksplozya, — Boże! wszyscy górnicy w kopalni.
Puścił się pędem w stronę windy.
— Matko Boska! ratuj mojego ojca! jękła Jadzia, a zerwawszy się z ziemi, pobiegła za Janem, który tymczasem stanął już nad paszczą otworu, buchającego teraz gęstymi kłębami dymu.
Niestety winda była na dole!
Jan w beznadziejnej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy.
— Ojcze mój, — Boże! łkała Jadzia, wyciągając ręce w stronę otworu kopalni, a dzieci, które również zrozumiały co zaszło z rozpaczliwym: krzykiem otoczyły swą nauczycielkę, jakby od niej spodziewały się ratunku i pomocy.
Tam pod ziemią, skąd bucha taki straszny, gryzący oczy dym, są przecież ich bracia, krewni, ojcowie...
Ale Jan oprzytomniał już, otrząsł się z przerażenia, a widząc mdlejącą Jadzię, poskoczył ku niej, odciągnął od buchającego dymem otworu, odwołał dzieci i krzyknął:
— Odwagi pani! znam drugie wejście do kopalni, może Bóg pozwoli mi uratować starego Macieja — Za mną bracia — zawołał na nadbiegających od brechy robotników. Zrozumieli go widocznie, bo wnet kilku z nich, nie zważając na grożące niebezpieczeństwo, zsuwało się po stromej skale, w jar kilkaset stóp głęboki, którym dawniej przedostawano się do wnętrza kopalni.
Wiadomość o katastrofie zatrzęsła okolicą, jak grom. Tłumy pędzą w stronę kopalni.
Upiorny strach targa nerwy, podnosi włosy na głowie.
Trzysta ludzi się pali! Wieść ta błyskawicą leci po wszystkich osadach.
Jadzine dzieci pochwycił w swoje szpony nowy atak nerwowego strachu, rozpaczy i żalu. Wyciągają drobne rączęta do nadbiegających i krzykiem który serca ludzkie jak miecz przeszywa wołają o ratunek dla swoich ojców i braci.
Napróżno!
W tej chwili z kłębów dymu wynurzyła się winda. Wydobyto z niej dziewięciu ludzi, sześciu już nie żyło, trzech docucono się po niejakim czasie. Jadzia ochłonęła już z przerażenia i robi co może aby ocalić innych.
Spuszczono windę po raz drugi w głąb kopalni ale... pustą. Nikt nie miał odwagi tą drogą spieszyć nieszczęśliwym z pomocą.
Otworem, już nie dym, ale żywe buchają płomienie. Widać zajęło się belkowanie. Morze ognia odgrodziło nieszczęsnych od świata...
— Jest drugie wejście od jaru, — woła ktoś w tłumie.
— Prawda — podchwytują inni.
— Tam już poszło kilku. Spuszczali się tędy, po skale...
— Nie przejdą — woła jakiś górnik, — belkowanie za gęste. Chyba by siekierami...
— Siekiery, siekiery, dawajcie siekier! — woła tłum.
W minutę po tem, po stromej skale, zsuwało się w przepaść, znów kilku ludzi zbrojnych w siekiery i oskardy. Inni, niechąc ryzykować życia puścili się zwykłą drogą do jaru, a ten, wnet zapełnił się tłumem zrozpaczonych, żartych niepokojem o życie swoich najbliższych, którzy z zapartym oddechem oczekują na rezultat ratunkowej akcyi.
Tymczasem górnym otworem w dalszym ciągu buchają płomienie i dym. Z wydobytych dziewięciu, jeden jeszcze, czwarty, daje słabe znaki życia.
Godziny płyną jedna po drugiej, dochodzi północ, a z jaru jeszcze żadnych wiadomości nie podano na górę.
Jadzia, pomimo trwogi o ojca i o Jana, przy pomocy innych kobiet, uspokoiła swoją gromadkę i — chociaż serce przykuwało do miejsca, gdzie się ważyło życie najdroższych jej osób namówiła do powrotu do miasta. Gromadka ta tworzy część smutnego orszaku, który odprowadza na noszach złożone pierwsze ofiary wybuchu.
Są w niej już dwie sieroty, sześćletni chłopiec i pięćletnia dziewczynka. Idą zanosząc się od płaczu, obok mar, na których ułożono zimne zwłoki ich ojca.