Z Pennsylwańskiego piekła/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Pennsylwańskiego piekła |
Podtytuł | Powieść osnuta na tle życia naszych górników |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Dziennik Narodowy |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A w korytarzu wiodącym do kopalni od strony jaru, belkowanie rzeczywiście było “za gęste”.
Wejścia tego nie używano od roku. Tuż po nad niem natrafiono na bogatą żyłę, (z której węgiel już był wybrany) i ażeby ubezpieczyć górników od zapadnięcia umocniono cienką przegrodę skalną rusztowaniami, które tu i owdzie całkiem zagradzały przejście.
Jan znał tę drogę, ale nie wiedział o zaporach i gołymi rękami starał się wraz z drugimi usunąć je z drogi, gdy nadeszła pomoc zbrojna w siekiery i oskardy. W wąskiem przejściu, zaledwie kilku ludzi mogło pracować, nad wyrębywaniem belek. Za chwilę dostarczono lin; robota poszła raźniej, bo te umożliwiły użycie siły większej ilości rąk.
Jan stał w pierwszym szeregu i pracował z rozpaczliwą zaciekłością wynajdując przytem nowe sposoby przyspieszenia roboty. Pokaleczył ręce, z przeciętego wyrwaną belką czoła krew zalewała mu oczy, kilku lżej niż on poranionych, ustąpiło miejsca nowym ochotnikom, a on, o tem tylko myślał, aby jak najprędzej przedrzeć się do wnętrza kopalni.
Wszelako dopiero około północy usłyszano głosy górników z drugiej strony belkowania.
Wybuch gazu oszczędził tę część kopalni; pożar dotąd nie dotarł do tego punktu, tylko gryzący dym wypełniał wszystkie szczeliny, ale tu właśnie zgromadzili się wszyscy, którym szczęśliwie wymknąć się udało z krużganków objętych pożarem i którzy nie zginęli straszną śmiercią przy wybuchu.
Wytrzymalsi i odważniejsi z nich, narażając życie własne, wdzierali się wszędzie, gdzie tylko dotrzeć się dało, aby ratować poduszonych dymem i ogłuszonych wybuchem. A było to zadanie często przechodzące siły człowieka. Każda większa kopalnia węgla, to prawdziwy labirynt poplątanych wąskich korytarzyków rozbiegających się na wszystkie strony i to w trzech, czterech, a czasem w pięciu pokładach, czyli piętrach. Pracujący w nich górnicy rozprószeni są po całej kopalni, w znacznej często jeden od drugiego odległości, bo każdy z nich, z jednym lub dwoma pomocnikami, prochem i oskardem żłobi oddzielnie nową norę w raz wskazanym kierunku. Jedne z nich idą obok siebie równolegle, inne je przecinają; gdzieniegdzie wybrano już węgiel, “do czysta”, a obszerną jaskinię, pięć do siedmiu stóp wysoką wypełniają rusztowania z okrąglaków, którem podparto skalne sklepienie. Rusztowania takie w wielu punktach trawi obecnie pożar. Pali się także stajnia, w której zginęło bez ratunku kilkanaście nieszczęśliwych mułów i koni.
Eksplozya gazów, o którą bardzo łatwo w kopalni, jeżeli inżynierya nie stara się o należytą wentylacyę, miała miejsce w piętrze najgłębszem, tam właśnie, gdzie pracował Maciej wraz z Janem, ale — w przeciwnej stronie. Doświadczeni górnicy od dawna przepowiadali katastrofę. Natrafiono na pokład suchy; wilgoci, która górnikowi bardzo dokucza, ale do pewnego stopnia zabezpiecza mu życie, nie było tam ani znaku. Drobny suchy pył węglowy, ustawicznie gryzł oczy i obsiadał płuca.
Trudno opisać co się tam działo w chwili eksplozyi. Rzekami płomieni buchły w jednej sekundzie wszystkie korytarze; żywa noga nie uszła. Dwudziestu siedmiu górników spłonęło.
Ale siła wybuchu była tak wielką, tak zatrzęsła posadami odwiecznych skał, że na znacznej przestrzeni runęło nad korytarzami sklepienie, przedzielające jeden pokład węgla od drugiego, grzebiąc bez ratunku i na wieki jednych, ale dla innych otworzył się wolny, ogniem nie objęty odwrót.
Nawet dymy tutaj nie doszły.
Tej okoliczności zawdzięczał życie Maciej i kilkunastu innych, którzy w jego sąsiedztwie pracowali.
Oni to właśnie, zanim pożar miał czas przez otwór w windzie rozszerzyć się po całej kopalni, rozbiegli się po krużgankach wszystkich pięter, pomagając przerażonym do przedostania się przez coraz gęstniejące dymy, w miejsce względnie bezpieczne, najbliższe owego korytarza nad oczyszczeniem którego z taką zapalczywością pracował Jan z towarzyszami.
Uratowani z ognia górnicy przez dłuższy czas robili to samo, wyrywając z mozołem belki, ale gryzący dym dusił ich coraz dotkliwiej, aż do utraty przytomności. W chwili kiedy do wnętrza kopalni doszły nawoływania spieszących na ratunek, kilku zaledwie je dosłyszało, krzykiem dając znać o ostatecznem swem wyczerpaniu. Reszta w liczbie przeszło dwustu, zbita jak stado przerażonych owiec w jedną gromadę, poobwijała głowy w bluzy górnicze, chroniąc się przed dymem i w cichej modlitwie duszę polecała Bogu. Wielu leżało na mokrym gruncie, bez ruchu; duszący dym pozbawił ich przytomności. Były już i trupy. Niektórzy, w paroksyźmie rozpaczy, darli się ostatkiem sił, jak opętani, rzucali z wściekłością na sąsiadów, zębami i pazurami kalecząc się jak oszalałe strachem najdziksze bestye...
Jeszcze godzina, a żywa noga nie wyszłaby z tego strasznego miejsca.
Ale ratunek był niedaleki.
Już czuć świeży wiew wiatru, już błyska światło lampek górniczych, przy którem pracują ratujący, już słychać wyraźnie głosy po obu stronach ostatniego trójkąta okrąglaków tamującego przejście.
— Macieju, ojcze! — woła Jan, — żywi jesteście.
Maciej do ostatka zachował przytomność, do ostatka pracował przy torowaniu drogi i zaraz odpowiedział.
Uradowany Jan przy pomocy innych silniej szarpnął ostatniem rusztowaniem, które runęło z głuchym trzaskiem.
Jan, pomimo gęstych kłębów dymu, widzi już Macieja, wyciąga do niego ręce, gdy w tem z głębi korytarza, ci, którym strach i dym zmysły pomięszał, rzucili się w odsłoniony otwór, jak ćmy do światła z takim impetem i siłą, że obalili go na ziemię, obalili Jana i kilku jego towarzyszy i potykając się na jeszcze niewyniesionych belkach, pędem darli w stronę jaru, szerząc popłoch w zbitych masach ludu, który z zapartym oddechem czekał na rezultat ratunkowej akcyi.
Ujęto ich w końcu i uspokojono.
Tymczasem, w głębi oczyszczonego z okrąglaków korytarza, spotkali się ratujący z ratowanymi. Jedni wychodzili sami, innych trzeba było wynosić. Nikt nie wiedział, trupy to, czy omdleni. A było ich kilkadziesiąt. Jednym z pierwszych, którego towarzysze wynieśli, był Jan, ale ten wnet przyszedł do siebie, i gdy mu ranę na czole opatrzono, odszukał zaraz Macieja, który również ranny, leżał jeszcze w omdleniu pod opieką kilku kobiet pod drzewem.
Cały jar wypełnił się jękami pokaleczonych i płaczem ludu. Rachowano trupy, wymieniano nazwiska tych, którzy zostali w podziemiach, żartych w dalszym ciągu pożarem.