Z Pennsylwańskiego piekła/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Pennsylwańskiego piekła |
Podtytuł | Powieść osnuta na tle życia naszych górników |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Dziennik Narodowy |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Okolica okryła się żałobą.
Pięćdziesiąt tysięczny tłum ludu wziął udział w pogrzebie szesnastu ofiar katastrofy; dwudziestu siedmiu pożarły wnętrza kopalni, a zwłoki ich spoczywają teraz w głębokości tysiąca stóp pod powierzchnią ziemi.
Kopalnia pali się w dalszym ciągu.
Dusze ludzkie rwie rozpacz i złość. Powietrze trzęsie się od klątw, które się sypią na głowy kompanistów.
Salunista Joe Smith zaciera ręce; pożar kopalni znakomicie dopomógł mu w agitacyi za strajkiem.
W brudnej jego norze, zwanej salonem noszącej dotąd ślady wybuchu wściekłości “rudej Mery”, w pozabijanych deskami oknach, pełno ruchu i gwaru. Zalewają ludzie robaka, piją na zabój i klną w najrozmaitszych językach.
Joe Smith wtóruje im całą duszą i rachuje podwójną kredką za poczęstunek. Taka okazya przecież nie trafia się zbyt często.
— Sej Joe, jeszcze piwa! — woła podochocony Stif, pracodawca Jana i Macieja — funduję na cały kraut. Dalej bracia, do szklanek. Niech żyje ten co nie umarł!
— Niech żyje Stif! — odpowiedziało kilku bardziej podchmielonych górników.
— A lej duże szupy, psia wiaro, nie takie naparsteczki — woła do szynkarza jeden z gości, którego czerwony nos i załzawione, mętne oczy, dokładnie ilustrują wstręt do naparstków.
— Zdrowie Stifa, — odezwali się inni, którym ruda Mery, uwijająca się wraz z mężem za barą, napełniła szklanki.
— Pijcie zdrowi! — odkrzyknął fundator, stojący przy drugim końcu bary — A pamiętajcie głosować za strajkiem! Konwencya już po jutrze. Do piekła z kompanistami!
— Do piekła z nimi! Niech ich choroba! — zawołali bliżej niego stojący.
— Hej Stif, a gdzie twoje rude wiechy, — zawołał jeden z tych co się trzymali opodal.
— Prawda, coś ty zrobił z wąsami — dodali inni.
— Czysty Ajrysz... z tą szczoteczką pod nosem.
— Albo Niemiec.
— A jaki nos, patrzcie, jak mu nos urósł od wczora!
— Jak trąba u słonia!
— Ha, ha, ha, — zaśmiano się chórem i posypały się dalsze docinki nie tyle dowcipne, co ordynarne.
Pokazało się, że Stif nie wszystkich może uważać za swoich przyjaciół, co go widocznie bardzo zmartwiło, bo milczał. Ale właściciel czerwonego nosa, któremu gospodarz nalał ogromną szupę piwa, wysunął się naprzód i zgarnąwszy językiem pianę, z zatabaczonych wąsów zawołał:
— Nie pyskowalibyśta po próżnicy. Żeby nie Stif, toby was już dawno pozjadali Ajrysze i Niemcy, przecie on deputy szeryf!
— Poruszyli się także inni.
— Wara wam od Stifa! Piwo za jego pieniądze to chleją, a byle co, to im zaraz zawadzi. Patrzajta ich! Galicyany!
— A ty nom od Gilicyonów nie wymyślaj Rusku zatabaczony — bo jak cie... rwał się do bitki jakiś były parobek z pod Rzeszowa, ale go inni przytrzymali za ręce.
— Cichojta chłopy — mitygował rozgrzanych jeden z popleczników niefortunnego Stifa. — Taka polityka lo bidnego narodu to humbug! Źreta się ze sobą jak psy, a tu potrza zgody, bo strajk za pasem i kompanistom, co wygubili tyla narodu, raz trza pokazać, co jesta w nas siła... Stif ma racyjom...
— Kto jak kto, ale Stif nie bardzo chyba krzyw kompanistom — przerwano mowcy.
— Nie zrobiliby go deputy szeryfem, żeby to była prawda.
— I wąsów by nie przycinał.
— Oj nie za obcięte wąsy jego obrali.
— Pewnie, że nie za wąsy!
— Spróbuj ty Wojtek podciąć, może i ciebie zrobiom szeryfem — śmiał się któryś szyderczo.
— Jeszcze on wam pokaże co to szeryf... jeszcze wy jego poznacie!
— Wiadoma rzecz, będzie do nas strzelał na strajku...
— Rozumiesz ty Mery, co oni wygadują — przemówił Stif, po angielsku, do rudej szynkarki na stronie.
— Rozumiem i nierozumiem, bo jeszcze wczoraj inaczej gadali.
— To ten, ten, wiesz, ten papierośnik, ten mądrala, ten panek galicyjski, delikacik, hrabia, psia krew, uczony — to jego robota! Wczoraj na mityngu unii wyraźnie krzyczał, żeśmy się zaprzedali kompanistom.
— Tak, ale mało kto mu uwierzył. Wszyscy byli za strajkiem.
— Bośmy im przypomnieli trupy, ale to nic nie znaczy. Dla nas nie ma znaczenia to, czego chce unia. O tem, czy będzie strajk, czy nie, zadecyduje konwencya, delegaci, z całego zagłębia. A patrz, masz ich tutaj. Ten z wielkimi wąsami i drugi, ten Wojtek i ci wszyscy co mię biorą na zęby, tych wszystkich wczoraj wybrali. Teraz jeszcze porachuj jego i Macieja, a zobaczysz ilu delegatów z naszej grupy przy mnie zostanie.
— No, Maciej taki poturbowany, że się do po jutra z łóżka nie zwlecze.
— Nie wierz temu! Powiada, że się z łóżkiem każe zanieść na salę. A Borr, chociaż łeb ma cały w szmatach, włóczy się po okolicy i wszędzie ludzi buntuje.
— Psza kreff! — syknęła po polsku — Warto by go sprzątnąć... Zemszczę się, — pomyślała a oczy błyszczały jej tak, jak wtedy, gdy flaszkami rozbijała okna i łby pijackie, po doznanem ze strony Jana upokorzeniu.
— No, a jak proboszcz — zapytała po chwili.
— O, ten, z nami jak zawsze, na jutro zwołał mityng do szkoły. Gdyby nie ten Borr, wszystko byłoby dobrze.
— Trzeba go sprzątnąć — powtórzyła, a w oczach znowu błysła jej iskra szatańskiej złości.
— Ba! ale jak?
— Pss!... Patrzą na nas. Pomówimy o tem gdy się rozejdą.
Tymczasem przy barze zapanowała na nowo zgoda, a gospodarz, mister Joe Smith, wykładał pogodzonym zasady amerykańskiej polityki.
— Widzita chłopy — mister Smith, choć człowiek inteligentny nigdy ani mową, ani uczynkiem nie zdradza swojej wyższości nad otoczeniem — widzita chłopy to jesta tak: Gdyby Stif nie przyciął wąsów (Mister Smith, goli swoje do czysta) i gdyby się upierał przytem, że się nazywa Skała, a nie Stein, i gdyby się ameryckiej mowy nie wyuczył, toby do dziś był helprem jako i wy. A tak, to on dziś pan co się zowie i chociaż kopalnia się spaliła, znajdzie robotę w drugiej, a że się umiał podobać, to go zrobili szeryfem, — dostał gwiazdę, jak się patrzy i bierze sobie pejde choć nic nie robi. W tych kontrach trzeba tak jak i insze narody. Nie ma co.
— Joe prawde gada — wtrącił jeden ze starszych górników. — Ja po amerycku nie wiela potrafie, choć już bez dziesięć lat jezdem w tych kontrach — ale — przynomni wąsy, tom se ogoluł i zaraz mi lepi. Już me tak nie poszturkujom, jak jenszych.
— A ja, odezwał się wąsal — wąsa nie ogole, nawet za gwiazdę szeryfa. Wolę to co nam pan Borzemski zawsze powtarza: Uczmy się po angielsku, ale mowa nasza i stare zwyczaje, to święta rzecz. Tego sprzedawać nie wolno.
— E, głupi grynhorn, — zawołał któryś.
— Ty sam głupi — odparł wąsal. Ja ci powiadam, że rozumniejszego i lepszego Polaka nie ma w okolicy. Widzieliście jak on pracował przy pożarze kopalni...
— Prawda, prawda. — zawołali inni.
Opozycya przycichła.
— No ja, — odezwał się znowu gospodarz (mister Smith umiał zawsze dostrajać się do tonu większości) nie powiadam żebyśmy zapomnieli, że należymy do polskiego narodu. Owszem, to nawet dobra rzecz. — “Popierać swoich” — o! to rozumiem! Tak być powinno. Własny przemysł, handel, to nam nawet w oczach amerykanów pomoże. Niech no tylko zrobią to wszyscy, co robią saluniści w Ameryce, to już będzie dobrze. Co myślita chłopy źleśmy się spisali? — W całej Ameryce niema ani jednego żyda na karczmie między Polakami, a jest tych karczem przecie kilkanaście tysięcy... I są jeszcze tacy, co powiadają, że nie ma u nas postępu, albo patryotyzmu... Kto kiedy w Polsce słyszał zwłaszcza na wsi, żeby chłop, albo i jakikolwiek pan, albo rzemieślnik, osiadł na karczmie... A żyd od czego? Otożmy dopiero w Ameryce pokazali, żeśmy nie gorsi.
— Nawet lepsi — wtrącił właściciel czerwonego nosa.
— Lepiej umiecie wódkę szachrować — uzupełnił wąsal.
— Whiskę, nie wódkę, poprawił któryś, a ten, z czerwonym nosem, skorzystał z okazyi i powiada:
— Sej Joe — postaw się honorowie i przekonaj niedowiarków, że u ciebie tylko sprawiedliwa whiska.
— O rajt, — odpowiedział Joe, i ze spokojem, który go zawsze cechował, zaczął ustawiać cały rząd kieliszków na barze.
— Kto płaci — zapytała Mery.
— Ja częstuję...
— Głupi waryat — zawołała i jednym zamachem zgarnęła kieliszki na stronę. — Kiedyż nareszcie przestaniesz być takim głupim przeklętym Polakiem...
Smith spojrzał na rozgniewaną żonę, z ukosa, potem zerknął na śmiejących się górników, chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się widocznie, machnął jeno ręką i — zapalił fajkę.
Goście zaczęli się rozchodzić. Gdy pozostali nareszcie sami ze Stifem, Smith rzekł:
— Zdaje ci się, żeś ty mądra i chytra, a ty jesteś tylko głupia, głupsza niż najprostsza polska baba. Ja byłbym dał po kieliszku a oni byliby potem kazali dać jeszcze dziesięć razy.
Splunął, zabrał fajkę i wyszedł. Mery nie odezwała się wcale, co ogromnie zdziwiło Smitha.
— No, upiekło mi się tym razem, myślał, drapiąc się po schodach na górę gdzie była jego sypialnia.
Ona tymczasem nalała dwa kieliszki benedyktynki, przysunęła jeden Stifowi i patrząc mu badawczo w oczy spytała:
— Więc jak?
— A no, nie wiem jeszcze. Szkodzi nam wszędzie, to prawda, ale...
— Trzeba go sprzątnąć koniecznie.
— Sprzątnąć, sprzątnąć, łatwo to powiedzieć, ale...
— Kasa Blakboków wypłaci tysiąc dolarów; mówiłam z bratem w tej sprawie.
— Kiedy?
— Telefonował przed chwilą; doniósł mi, że Borr przeprowadził wybór delegatów w 37 lokalu dla strajku nieprzychylnych.
— Psia... to źle! źle, coraz gorzej!
— Kasa Blakboków wypłaci tysiąc dolarów — kusiła.
— Zatem trzeba!...
— Koniecznie! Strajk musi wybuchnąć, choćby dziesięciu takich Borrów trzeba było...
— Pss!... namyślę się, jutro odpowiem. Dobranoc, Mary!
— Do jutra!
— Zemszczę się, zemszczę, — myślała, gasząc światło i zamykając drzwi. — On śmiał, on... mnie! Poczekaj ty przeklęty Polaku!