Z Pennsylwańskiego piekła/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Pennsylwańskiego piekła |
Podtytuł | Powieść osnuta na tle życia naszych górników |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Dziennik Narodowy |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym samym czasie, kiedy ruda Mery knuła w swojej karczmie zbrodniczy zamach na życie Jana, powracał tenże w towarzystwie dwóch przyjaciół z sąsiedniego miasteczka, gdzie na meetingu tamtejszego “lokalu” udało mu się przeprowadzić wybór delegatów po swojej myśli.
Zbliżała się północ.
Noc była piękna, księżycowa i wcale ciepła jak na drugą połowę października. Jan, pomimo dotkliwego bólu, jaki mu sprawiała niezagojona rana na czole, rad był ze siebie i z ożywieniem tłomaczy towarzyszom plany kampanii przeciwko “Blakbokom”, przy pomocy których kompaniści parli do potrzebnego im strajku.
— A to łotry, ktoby się to spodziewał, że to oni sami do strajku nas nabawiają — przemówił jeden.
— I że na takim interesie tak dużo zarobią — dodał drugi.
— Z początku nie chciało mi się w to wierzyć.
— Ani mnie.
— Ale teraz wierzycie — zapytał Jan.
— Trudno nie wierzyć, kiedyście nam to tak dokumentnie wyłożyli. Już to prawda, że kto ma szkoły, to zara wszyćko prędzej wymiarkuje i przepatrzy.
— Chociaż, jeżeli mam prawdę powiedzieć — odezwał się pierwszy — to...
— To co? — podchwycił Jan.
— To jednakowoż w głowie mi się pomieścić nie może, ażeby i nasz proboszcz, który przecież zawsze idzie z ludem, miał im pomagać.
— Pomaga, psia jego... pomaga!
— Przecież jutro mamy nawet mityng naszego lokalu, wedle instrukcyj dla delegatów. Gadasz, jakbyś nie wiedział. Zaprzedany i tyla — wybuchnął drugi.
Górnik, który jeszcze miał pewne skrupuły w tej sprawie, z niedowierzaniem pokręcił głową.
— A ja wam powiadam, że tak!
— Ja ta nie taki prędki z wyrokiem. Rozważcie no panie Janie. Nie chcę ja w to wchodzić, bez jaką przyczynę oderwał się od Rzymu, ale że zawsze bronił ludu przed wyzyskiwaniem, to chyba wszyscy przyznają.
— I teraz robi to samo, rychtyczek to samosieńko — przerwał drugi. Tak wymyśla na kompanistów, aż mu się broda trzęsie... Zaś po tem, co nam pan Jan powiedzieli, to chyba widzicie, kto z tego będzie miał korzyść.
— Bo może nic nie wie o spisku, może...
— Bogać tam nie wie! Mnie to się dawno nie podobały i te jego ślipie czarne, fałszywe i to podjudzanie na jenszych księży polskich i na ich parafian. Chociaż w szkołach nie byłem, ale to wiem, że dobry człowiek nie będzie drugim wpajać nienawiści do własnych braci.
— Ja zaś bym wołał, żeby się przekonać.
Jan, który przysłuchiwał się tej rozmowie w milczeniu, już chciał coś odpowiedzieć, ale właśnie dochodzili do “Czarnej Skałki”. Okna kancelaryi, w budynku szkolnym, były jasno oświetlone.
Jan stanął.
— Świeci się u niego — przemówił jeden z górników.
— A tam co?... świnia idzie, jak Boga mego, to świnia...
— Co, gdzie, jaka świnia? — zapytał Jan.
— No ten, ten Ajrysz, nie widzą pan jak to się tam przekrada, pod parkanem?...
— Ah, Sweeney — zaśmiał się Jan, — inżynier.
— No, przecie mówię że Świnia! brat tej rudej Mery.
— Ale co on tam robił w plebanii...
— A co, teraz sam widzisz: Proboszczulek, który w dzień wszystkich Ajryszów posyła do piekła, w nocy sam ich przyjmuje. Ho, ho! nie darmo on tam był! niedarmo! Teraz widzisz chyba i ty, że nasz pan Jan mają racyę.
Tymczasem zbliżali się do furtki i... natknęli się na proboszcza.
Nie zauważył ich, bo wspinali się dosyć cicho, pod górę, drogą wysypaną drobnym węglowym miałem.
Stał oparty na słupku, wpatrzony w księżyc, który fosforycznym blaskiem odbijał się w jego łysem, wysokiem czole. Podobny blask, krył się też pod nachmurzoną brwią w czarnych, rozumnych, ale i przebiegłością nacechowanych oczach. Nos drobny, nieco w górę zadarty, z zadartą w tym samym kierunku brodą, harmonizowały ze sobą, strojąc twarz swego właściciela wyrazem powagi, zaciętości i uporu.
Tacy nie zwykli się cofać połowie drogi, takich nie nagniesz nigdy i do niczego; legnie złamany, ale się nie podda...
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — Dobry wieczór księdzu proboszczowi — witali go trzej górnicy, gdy się zrównali z furtką.
On drgnął, wzrokiem rzucił w stronę drogi, którą odszedł Ajrysz Sweeney, jakby w obawie, czy go nie poznano, ale równocześnie głosem przyjaznym odpowiedział:
— Na wieki wieków, Amen. Dobry wieczór... O... i pan Borzemski, jakże rana, dobrze już widać, skoro...
— Dziękuję!
— Opowiadała mi Jadzia o pana czynach bohaterskich, no, jakże...
— Spełniłem tylko obowiązek...
— Bardzo, bardzo pięknie, panie Borzemski. Bardzo się to panu chwali. Szkoda tylko, że pan, panie Borzemski, o innych obowiązkach zapomina... Pan, panie Borzemski, słyszę przeciwny strajkowi, przeciwny teraz gdy...
— Tak, nie myślę się z tem ukrywać, jestem przeciwny...
— I to teraz właśnie, gdy niedbalstwo tych krwiopijców, tych pijawek biednego naszego ludu, przepłaciło życiem tylu naszych braci...
— Właśnie teraz, i mam swoje powody.
— Ciekaw jestem jakie, panie Borzemski. Swoją drogą, żal mi pana, panie Borzemski. Dziwię się żeś pan, panie Borzemski, człowiek bądź co bądź rozumny i wykształcony, dał się do tego stopnia opętać tymi tam ideami demokratyczno-narodowymi. Że pan, panie Borzemski, nie widzisz oczywistej krzywdy ludu... Co innego zresztą tam w starym kraju, a co innego tutaj... panie Borzemski. Tu trzeba walki, panie Borzemski...
— Deklamacya, proboszczu — przerwał Jan dosyć niegrzecznie księdzu, który już zaczął się zapalać.
— Dekla—macya?... Co? — oburzył się. — I pan mi to mówi, pan, panie Borzemski, który...
— Proboszczu — przerwał mu Jan, dosyć zimno — widziałem przed chwilą, kto wyszedł z jego kancelaryi i wiem...
— Wiesz, wiesz?... ha!... co wiesz! mów panie Borzemski, co wiesz... przeszywał go palącym wzrokiem.
— Wszystko! — odpowiedział spokojnie Jan.
— Taak?!... Widzę... — tu nabrał tchu w pierś, aby dać ulgę niepokojem szamotanemu sercu — widzę, że... z panem, panie Borzemski, nie warto gadać...
Odwrócił się od niego i ruszył schodami na górę. Gdy już stanął przy drzwiach, rzucił jeszcze w kierunku odchodzących:
— Rozmówimy się jutro, na meetingu, panie Borzemski. Zgniotę cię, jak robaka... zobaczysz!...
— Słyszeliście? — odezwał się Jan do towarzyszy.
— Słyszeliśmy, i...
— Macie dowód, że to, co wam mówiłem, to święta prawda.
— On wam groził panie Borzemski, ale ja z wami, do ostatniego tchu!
— I ja — dodał drugi towarzysz i Maciej i wszyscy nasi Sokoli.
— Zobaczymy kto kogo zgniecie — groził zawzięty górnik zaciśniętą pięścią w stronę plebanii.
— Dziękuję wam, druhowie — mówił Jan ściskając ich ręce. Widzę, że czeka nas walka twarda i ciężka, ale nie czas się cofać. Tu idzie o dobro setek tysięcy ludzi, których w razie strajku, czeka w zimie nędza i głód.
Tak rozmawiając, doszli do salunu Smitha. Jeden z górników pożegnał się, a Jan z drugim towarzyszem poszedł spać do swojej nory, gdzie nad brudnym barłogiem wisi portret patrona tułaczów polskich, nieśmiertelnego Adama.