<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Osada
Tytuł Z Pennsylwańskiego piekła
Podtytuł Powieść osnuta na tle życia naszych górników
Data wyd. 1909
Druk Dziennik Narodowy
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Na drugi dzień wieczorem, gromadkami, po kilku i kilkunastu, zaczęli się ściągać górnicy do sali parafialnej na “Czarnej Skałce”.
Niebo było pochmurne, zimny, przejmujący wiatr miotał tumanami zeschłego liścia, bijąc w szyby okien i wstrząsając ścianami drewnianego budynku. Na twarzach zgromadzonych malowało się przygnębienie i niepokój.
Rozmawiano półgłosem, udzielając sobie wzajemnie niewesołych nowin, kursujących w okolicznych kopalniach.
Uwagę wszystkich zwrócił na siebie tęgi mężczyzna, który wszedł bocznymi drzwiami, prosto na estradę i pochyliwszy się nad stolikiem, nerwowo przerzucał rozłożone na nim papiery i książki.
W żywo drgającem świetle płomyków gazowych wyraźnie rysuje się typowa jego twarz o niskiem czole, przeciętem bruzdą uporu i zaciętości grubym karku, szpiczastej głowie, jasnej szpiczastej brodzie okrywającej mocno naprzód wysuniętą szczękę dolną. Siwe oczy osadzone nieco ukośnie, latają mu niespokojnie, niby to szuka czegoś pomiędzy papierami, w rzeczywistości zaś strzela nimi po całej sali, jakby rachował obecnych, lub kogoś pomiędzy nimi wypatrywał. Wyraz twarzy sarkastyczny, przypomina trochę Mefista, któremu atoli w piekle dobrze widocznie się dzieje, bo nabrał tuszy, jaką nie odznacza się żaden ze znanych ludzkości szatanów. Jest to Długoski, redaktor “Trybuny”, prawa ręka proboszcza, o którym po sąsiednich plebaniach chodzi gadka, że jest jego złym duchem.
W tej chwili pojawiła się u progu nowa gromadka górników, z której wysunął się naprzód poowijany bandażami Maciej. Z jednej strony podtrzymywała go córka, Jadzia, z drugiej Borzemski. Szli przez środek sali, do pierwszego rzędu krzeseł, witani objawami żywej sympatyi przez zgromadzonych.
Długoski drgnął; w oczach zapłonęła mu iskierka jakby strachu, ale wnet zgasła.
Taką samą iskierkę zauważyliby obecni, w oczach proboszcza, który równocześnie prawie wszedł na estradę, ale — zajęci Maciejem, którego Jadzia okrywała przyniesioną kołdrą, nie zwrócili na niego uwagi.
— Źle z nami — szepnął do Długoskiego.
— Trzeba wszystko postawić na jedną kartę — odpowiedział, nie odrywając głowy od papierów.
— Ten nas pogrzebie.
— Zje sto djabłów jeżeli potrafi.
— Więc jak!...
— Zagrać im przedewszystkiem na strunach patryotyzmu i krzywdy...
— No, zaczynajmy, co będzie to będzie...
Długoski wysunął się na front sceny i nerwowo gładząc lewą ręką na jeża ostrzyżoną czuprynę, zbójeckim wzrokiem wodził po sali.
Szmer rozmów zwolna uciszał się, czekano co powie.
— W ciężkich i zaiste trudnych żyjemy czasach — zaczął Długoski. — Krzywda ludu pracującego woła coraz rozpaczliwiej o pomstę do nieba. Nie ostygły jeszcze trupy naszych braci — mówił z wzrastającym patosem — którzy przed kilku dniami straszną zginęli śmiercią, z winy tych wampirów żywiących się naszą krwią i potem...
— Brawo!... niech żyje! — zaryczała gromadka górników ustawiona tuż przy estradzie. Oklaskami, gwizdaniem i tupaniem zawtórowała sala.
— A co?... Nie mówiłem, zawsze to samo bydło; moi ludzie nigdy mię nie zawiodą w robieniu entuzyazmu — przemówił cynicznie, korzystając z przerwy do proboszcza, a potem z jeszcze większym patosem rznął dalej:
— Waszą krwią, waszym trudem i potem waszym. I oto w chwili, gdy sprawiedliwa ręka boża, ostrzegać ich się zdaje straszną katastrofą naszej kopalni, oni odrzucają wszystkie sprawiedliwe żądania unii, by w dalszym ciągu uprawiać wyzysk i poić się waszym potem i krwią serdeczną. Co więcej, pomiędzy wami, aż się roi od różnego rodzaju drapichrustów, zdrajców sprawy waszej świętej, i że się tak wyrażę, łotrów z pod ciemnej gwiazdy, którzy za pieniądze kompanistów agitują pomiędzy wami, powstrzymując wybuch sprawiedliwego gniewu waszego, agitują przeciw rozpoczęciu strajku, który...
Gromadka ustawiona przed estradą, już składała ręce do oklasków, by nimi nagrodzić spodziewany koniec frazesu, gdy ze środka sali wyrwał się jakiś górnik, przedarł aż do frontu i grożąc pięścią w stronę mowcy, zawołał:
— Złodzieju!... stul pysk złodzieju! Strajku ci się zachciewa, nędzy naszej ci się zachciewa! Czy myślisz, że nie pamiętamy co było trzy roki temu... a za czyje pieniądze kupiona ta swoja kamienica?...
Długoski w pierwszej chwili oniemiał. Cofnął się przerażony w tył. — Psia krew, źle, — szepnął do proboszcza. Ale to trwało tylko chwilę. Wnet rzucił się na front i do swojej gromadki zawołał:
— Wyrzucić tego łotra i zdrajcę!
Na sali zerwała się burza, krzyk taki, że ściany się zatrzęsły. Nikt już nie siedział, niektórzy stali na krzesłach. Najniedomyślniejszy obserwator mógł dostrzedz, że zgromadzenie rozpada się na dwa dobrze zorganizowane obozy, gotowe do walki i zdecydowane na wszystko.
Jedni rzucają się na śmiałka, który przerwał mowcy, inni spieszą mu z pomocą, a jeszcze inni wywijają pięściami w stronę estrady.
— Wyrzucić łotra!
— Was powyrzucamy!
— Precz, bo łeb rozbiję!
— Zdrajcy!
— Oszusty!
Chwytają się za bary, pięść spotyka się z pięścią, gdzie niegdzie nad głowami z rozmachem błyska krzesło...
Kto wie, do czego byłoby doszło, gdyby nagle nie zgasły światła. Skręcanie gazu w chwilach najgorętszej dysputy na zgromadzeniach ludowych w Ameryce często się praktykuje.
A w ciemności, która rozbraja zapaśników, rozlega się z estrady grzmiący głos proboszcza:
— Ludzie, na miłość Chrystusa, co wyrabiacie, pozwólcie mi mówić!
— Niech mówi, niech mówi — podnoszą się głosy.
— Zapalić światło!
Niebawem na nowo zabłysły gazowe płomyki. Długoskiego nie było już na estradzie, zemknął, nie wiadomo czy z własnego popędu, bo pomimo bezczelności, nie grzeszył odwagą, czy za poradą proboszcza.
Zgromadzenie uspokoiło się zupełnie.
— Pięściami argumentują tylko dzicy — zaczął proboszcz — my mamy pretensyę, aby nas zaliczano do ludzi cywilizowanych.
— Dobrze mówi — krzyknął któryś.
— Cicho tam, nie przeszkadzać — odpowiedzieli inni.
— Co o nas powiedzą wrogowie nasi, co napiszą w swoich szpargałach gdy się dowiedzą, że w sali parafialnej kościoła, który głosi wolność, wyprawia się burdy... Okażmy się godnymi wolności, której sztandar powiewa nad kościołem naszym. Ażali jarzmo Rzymu, pod którem trzymali was przez tyle lat ajryscy infularze, do tego stopnia was znieprawiło, że nigdy dusz waszych nie przeniknie promyk oświaty i cywilizacyi...
— A no, siedzi już na swoim koniu, — zauważył chory Maciej do Borzemskiego.
— Niech sobie jedzie, może zapomni o strajku — dopowiedziała Jadzia.
A on jechał rzeczywiście, zapalając się coraz bardziej. W stronę Rzymu i “rzymskich infularzy” sypały się z ust jego gromy, z ócz szły błyskawice. Sercami zgromadzonych wstrząsał dreszcz grozy, tak strasznie wymowny reformator malował im zbrodnie wieków. Jan co raz niespokojniej kręcił się na swem krześle.
— Ależ to, co on mówi, jest bezecnem urągowiskiem przeciwko prawdzie i historyi — szeptał zirytowany do ucha Jadzi — Dalibóg nie wytrzymam...
Tymczasem proboszcz grzmiał dalej:
— Tak jest, mili moi, dzieje strasznej inkwizycyi, jakby na urągowisko przezwanej świętą, która przez szereg wieków pastwiła się na ciemnych narodach Europy, to jeden wielki i wyraźny dowód, że dzisiejsza potęga rzymskiego biskupa, ma źródło swoje w milionach i milionach ofiar spalonych żywcem na stosach, pomordowanych w lochach więzień, zamęczonych narzędziami najokropniejszych tortur...
Borzemski nie wytrzymał. Zerwał się z krzesła i podniesionym głosem zawołał:
— Księżę! to co ksiądz teraz czyni, to zbrodnia! Zbrodnią jest w ten sposób przemawiać do ludu.
Proboszcz oniemiał na chwilę. W ten sposób nie odezwał się jeszcze do niego nikt! Słuchacze z wytężeniem czekali jego odpowiedzi.
— Zbrodnia?... Nie, panie Borzemski, to tylko historya, to tylko niezaprzeczony fakt tysiąc kroć notowany na kartach dziejów ludzkości.
Oto są, oto tu leżą ci potężni świadkowie niecnej roboty rzymskiej — mówił uderzając po rozłożonych na stole księgach. — Oto są ich własne kroniki “świętego officyum”, w których notowali nietylko sumę przez siebie pomordowanych ofiar, ale także za co je mordowano. Oto są dowody ich bezgranicznej nietylko złości, ale także głupoty, z której szydzi dziś cały cywilizowany świat. Toż kronikarze ci w bezgranicznej naiwności swej, tysiąc razy tu twierdzą, że mordują nie ludzi, ale dyabła, który się w nich zataił...
Obecni z zapartym oddechem czekali co powie dalej. Słychać było wyraźnie szelest przewracanych kartek grubej księgi, wycie jesiennego wiatru na dworze i głuchy trzask liści, którymi bił w okna budynku. Borzemski gryzł wargi do krwi, lecz także milczał.
— Na stronnicy 735 — odezwał się proboszcz — czytamy:
“...Marya de Zuraja zeznaje, że wyrządziła wiele złego osobom, które wymieniła, zadając im za pomocą uroku dolegliwe boleści i wprowadzając w długie choroby, że zadała śmierć jednemu człowiekowi przez zatrute jajko, co mu sprawiło okropne kolki; że ją co noc odwiedzał dyabeł, zastępujący jej męża przez lat kilka, i nakoniec, że się często naśmiewała z księdza, który lubiał polować na zające, bo przybierała postać tego zwierzęcia i utrudzała myśliwca, każąc mu robić długie kursa.
Skazana na śmierć i spalona na stosie...”
Na stronnicy 874 czytamy:
“...Michał Goiburn, król czarowników w Zuggaramurdi, wyznał wszystko co się działo na posiedzeniach sekt; co zaś do rzeczy wyłącznie go dotyczących, oświadczył, że bardzo często wpadał w grzech najpoufalszych stosunków z dyabłem, że kilkakrotnie sprofanował kościoły, porywając umarłych z grobu, dla ofiarowania dyabłu kości i mózgu ludzkiego. Przyznał się, że w połączeniu z dyabłem kilkakrotnie rzucał urok na pola i na ludzi i że z tytułu króla czarnoksiężników, nosił naczynie pełne jadu rozpuchy, którego djabeł używał do swoich operacyi. Wyznał także, że się przyczynił do śmierci wielu dzieci, wysysając im krew, a wszystko dla przypodobania się dyabłu, który bardzo lubiał widzieć czarowników dopuszczających się takich zbrodni.
“Jan Goiburn, brat króla i mąż królowej czarownic, wyznał to samo co inni czarownicy. Co do ogólnych okoliczności, oświadczył, że przygrywał na tamburynie czarownikom i czarownicom podczas ich tańca. On także popełnił kilka zbrodni w ciągu swoich napowietrznych nocnych podróży, nie oszczędził nawet swojego własnego syna, którego kości posłużyły mu do wyprawienia uczty kilku czarownikom.
“Żona Jana Goilburna, była królową czarownic, zeznała, że z zazdrości ku innej kobiecie, dla tego, że się w niej dyabeł kochał, otruła ją przygotowaną trucizną, że również była przyczyną śmierci kilkorga dzieci i że często przyrządzała uczty z kości i mózgów odkopanych zmarłych.
“Córka jej oświadczyła, że często widywała dyabła, że szatan używał jej jak chciał i że podczas stosunku ze swoim panem, doznawała wielkich boleści. Raz szatan kazał ją ochłostać, bo nie stawiła się na zgromadzenie.
“Tajemny kat zgromadzeń, na “Koźlej łące”, wyznał, że gdy go przyjmowano na nowicyusza, dyabeł wycisnął mu swój znak na brzuchu i że punkt ten stał się “nieprzenikniony”. Święte Officyum sprawdziło, że mówił prawdę. Kazano tam wtykać mocne szpilki, lecz chociaż łatwo wchodziły w inne części ciała, niepodobna ich było wetknąć w punkt “nieprzenikniony”.
Spalono wszystkich żywcem...”
— Oto parę tylko dowodów podłości i głupoty apostołów rzymskiej potęgi — mówił proboszcz — przewracając karty, — ale są tu jeszcze inne, od których włosy staną wam na głowie, które was przekonają...
— Dosyć tego — zawołał do najwyższego stopnia oburzony Borzemski. — Milcz ty oszuście i trucicielu dusz ludzkich...
— Ty sam milcz! Kto dał ci prawo przemawiania w ten sposób — zaryczał z kąta sali Długoski, a skrzyknąwszy swoich zbirów, ławą ruszyli w stronę Borzemskiego, Macieja i jego córki Jadzi...
— Zdrajco! — ryczał ze sceny do wściekłości doprowadzony proboszcz — on was zaprzedał kompanistom, on w ich interesie agituje przeciw strajkowi, nie wierzcie temu zdrajcy!
Na sali zerwała się nowa piekielna zawierucha.
Aliści nacierającemu na Borzemskiego Długoskiemu zastąpił drogę stary Maciej, który ostatkiem sił zerwał się z krzesła i głosem od którego zadrżeli wszyscy, zawołał:
— Precz, łotrze!...
Wskutek naruszenia przy wysiłku bandaży na głowie, twarz w jednej chwili spłynęła mu krwią. Straszny był grozą swojego gniewu i żywej krwi... Macieja znali wszyscy i szanowali jak ojca.
— Precz, łotrze! — powtórzył. — On zbawca nasz, on nas ocalił od śmierci!...
Kilkadziesiąt groźnych pięści podniosło się w obronie Jana.
Długoski szybko cofnął się pod ścianę.
— Dajcie mu mówić, — Borzemski chce mówić do was, bracia — wyrzucił ostatnim wysiłkiem Maciej. Podtrzymano upadającego i usadzono na krześle.
— Niech mówi, niech mówi! — odezwały się głosy na całej sali.
— Borzemski ma głos!
Zgnębiony proboszcz cofnął się wgłąb estrady.
Na front sali wysunął się Jan. Wargi mu drżały nerwowo, lewą ręką poprawił zasłaniający mu oczy bandaż na czole.
Zapanowała taka cisza, że Jan słyszał przyśpieszone bicie własnego serca.
— O, jakże mi cię żal biedny, tułaczy ludu polski — przemówił cicho i rzewnie.
Całe piekło chyba sprzysięgło się na to, aby cię unieszczęśliwiać i znieprawiać, duszę i ciało zabijać. Mordują cię gazy, miażdżą skały, gniecie kapitał, a oszukują i trują właśni bracia i przewodnicy.
A to ostatnie w tem piekle, które cię zewsząd otacza, bodaj czy nie najgorsze...
To, com tu dzisiaj usłyszał, co wyszło z niebacznych ust waszego przewodnika, w pierwszej chwili gniewało mię, teraz boli, boli tak strasznie, że wypowiedzieć wam tego nie potrafię.
Bracia, wierzcie mi, to była trucizna!... Znam ją, o i jak dobrze ją znam! Bo i ja nią przez długi czas byłem zatruty i nietylko ja, ale prawie całe pokolenie moich rówieśników — które takie oto księgi jak tamta, co ją na stole widzicie, bezkrytycznie brało za dowody faktów przez naukę rzekomo stwierdzonych.
I nietylko całe pokolenie moich rówieśników, ale cały szereg największych filozofów i myślicieli dziewiętnastego stulecia, nie ustrzegł się przed tą trucizną.
Jakie spustoszenie zasiała w duszach, jak zatrzęsła podstawami odwiecznych zasad moralności i etyki, wie każdy, kto badał rozwój t. z. postępu drugiej połowy dziewiętnastego wieku...
Gdyby nie ta trucizna, to kto wie, czy nawet ruch socyalistyczny, owoc owego postępu, ogarniający szerokie masy roboczego ludu, nie dałby na prawdę ludzkości chociaż odrobiny obiecywanego szczęścia.
Trucizna ta zatruła nie tylko dusze, ale także ideje.
Ja, osobiście, przez szereg lat rzucałem się jak potępieniec w morzu zwątpień, napróżno usiłując pogodzić serdeczną naukę Mistrza z Nazaretu z okrucieństwem i zaślepieniem inkwizytorów.
Bo, że w ogniach świętej inikwizycyi w ciągu wieków straciło życie kilka milionów ludzi, prawdę tę stwierdza aż nadto jasno historya.
Że palono w nich kobiety zwane czarownicami, ludzi opętanych przez dyabła, że spełniano tysiące nadużyć strasznych, zbrodniczych, w obec których blednie najbujniejsza wyobraźnia, to także prawda.
Umysł mój wyszkolony w pozytywiźmie, na próżno szukał rozwiązania zagadki i ja — podobnie jak tysiące innych, podobnie jak wasz proboszcz przed chwilą, bluźniłem Rzymowi, bluźniłem jego nauce, jego prawdom, jego cywilizatorskiej misyi, o której mówili mi jego obrońcy.
Aż w ostatnich latach, pod wpływem nowych badań naukowych, dokonywanych przez najtęższe umysły naszej epoki, o których dowiadywałem się z różnych źródeł, rozświetlać się zaczęła ta otchłań, w której błądziłem bez ratunku.
Wy, bracia moi, może nawet nie wiecie co to jest choroba nerwów, chociaż i was trapi, po równi z innymi. Jest to najstraszniejsza z chorób, bo trwa od kolebki do grobu i żre po równi ciało jak ducha.
Uczeni nazwali ją chorobą wieku. Wspominam o niej dla tego, bo naukowe badania tej choroby doprowadziły wreszcie do wystarczających wyjaśnień, czem rzeczywiście była owa okrutna inkwizycya.
Stwierdzono więc przedewszystkiem, że nerwowe choroby dzisiejsze, wyglądają tak, jak lekki katar, w obec śmiertelnego tyfusu, jeżeli się je porówna z chorobami nerwów w wiekach średnich. Wygrzebano w starych kronikach, że w jedenastem stuleciu zdziesiątkowała ludność straszna, dziś nieznana choroba zwana “ogniem świętym”. Miał to być ukryty ogień, który zwolna przegryzał ciało, że odpadało kawałami. Po miastach i wsiach snuli się ludzie bez rąk, bez nóg, z wyżartymi nosami...
A potem przyszedł trąd, wiecie o nim z pisma świętego, w wiekach średnich nazywano go leprą, i rozpowszechnił się tak, zwłaszcza w południowych krajach Europy, że prawie co dziesiąty człowiek miał w sobie zarodki tej choroby; a równocześnie na podkładzie tamtych szerzyła się “Chorea” czyli taniec św. Wita. Dotknięci tą chorobą łączyli się w wielkie bandy, mężczyzn i kobiet razem, chwytali się za ręce, podrzucali w tył głowy i puszczali w szalony, bezwstydny taniec, który się kończył orgią trudną do opisania, trwający aż do zupełnego odrętwienia.
Dotknięci tą chorobą miewali straszne wizye, widywali szatanów, sąd ostateczny, i znosili niewypowiedziane katusze. Tysiącami przebiegali całą Europę, wszędzie roznosząc zarazki swojego szału.
Ale najgorszem ze wszystkich było “opętanie” czyli wielka histerya, którą dotknięte były wszystkie czarownice wieków średnich.
Wasz proboszcz czytał wam o jednym “czarowniku” u którego inkwizycya znalazła jakiś punkt “nieprzenikniony”.
Ale, nie tylko to, z tymi nieszczęśliwymi działy się rzeczy daleko dziwniejsze, które dzisiaj dopiero nauka wyraźniej tłomaczy. Chorzy na opętanie, najstraszniejsze męki tortur znosili z uśmiechem, nie czując bólu; ich ciało traciło ciężar gatunkowy, nie tonęło w wodzie, albo nawet unosiło się w powietrzu. Co więcej, ciała ich nie imał się ogień, ale, najgorsza w tem wszystkiem była ogólna wiara, że wszystko to dzieje się za sprawą szatana.
Tymczasem była to tylko choroba, strasznie zaraźliwa, szerząca się na tle zabobonów i ciemnoty średniowiecznej w sposób gwałtowny.
Dotknięci nią utworzyli nową straszną religię, której wyznawcy oddawali cześć dyabłu.
A zatem i to jest prawdą, co czytał wasz proboszcz o dyable i o stosunkach z nim tych, których tępiła inkwizycya. Nazywam to prawdą, bo w szale choroby swej wierzyli w to z taką wiarą, o jakiej człowiek normalny pojęcia mieć nie może. Zaś wiara ta szerzyła się tak gwałtownie, że była obawa, iż całą ludzkość ogarnie.
To, co czytał proboszcz o mordowaniu dzieci i wypijaniu krwi, to także straszna prawda. Dotknięci tem okropnem szaleństwem czynili to na ofiarę dyabłu... Mordowano je tysiącami.
Sekta czcicieli djabła miała nawet swego papieża w Tuluzie i odbywała synody. Bezczeszczenie kościołów, wydobywanie trupów z grobów, bicie księży, walanie hostyi w błocie, gruchotanie kości i brukanie ich najwstrętniejszym kałem, trafiało się co raz częściej.
Zdawało się, że szaleńcy ci, dla których każdy dobry uczynek w dotychczasowem pojęciu był grzechem przeciwko szatanowi a każdy grzech obowiązkiem religijnym, zaleją świat, że już, już, nadchodzi kres bytowi rodzaju ludzkiego, któremu przeznaczono zginąć w sposób tak marny i okropny.
Czy teraz rozumiecie czem była owa inkwizycya święta, którą przeprowadził w sposób tak okrutny Kościół katolicki?...
Gdyby nie inkwizycya, to kto wie, czy ludzkość dotrwałaby do dzisiejszego dnia. Inkwizytorzy wypalali ohydną, ale rzeczywistą chorobę, którą dotknięty ród ludzki mógł się stoczyć do rzędu istot niższych, niż nawet zwierzęta...
Że z chorymi gubiono często zdrowych, że działy się nadużycia i zbrodnie, nie myślę przeczyć. Ale trzeba pamiętać, że były to wieki średnie. Wiara w dyabła była tak rozpowszechnioną i ogólną, że wierzyli w niego i opętani i ci, którzy go w opętanych tępili. On zaś jednych i drugich brał w moc swej złej potęgi, że często zacierały się różnice pomiędzy dobrem a złem.
I dziś, kiedy ludzkość dochodzi, jak powiadamy, do szczytu cywilizacyi, szatan nie ustąpił z dusz ludzkich, dobre atoli wzięło o tyle górę, że nawet szatan jego maską okrywa każdy uczynek zły...
Chcecie dowodów?
Oto pomiędzy wami są ludzie, którzy mnie okrzyknęli zdrajcą waszej sprawy, a sami wzięli od kompanistów pieniądze, aby nakłonić was do strajku, bo w tej chwili im tylko, a nie wam, strajk korzyść przyniesie.
Mam na to dowody!...
Ale mowcy nikt już nie słyszał. Wykładu o inkwizycyi, zapewne nie dla wszystkich zrozumiałego, słuchano z zapartym oddechem; wierzyli czy nie wierzyli, rozumieli czy nie, ale — słuchali, bo w grę nie wchodził z bliska żaden z ich znajomych. Skoro atoli przeszedł do sprawy, w której jedni wierzyli jemu, a drudzy proboszczowi, Smitowi i innym, zerwała się burza.
Skończyło się na ponownem zgaszeniu świateł.
Borzemski wyszedł z sali przygnębiony jak nigdy. Odprowadził z gromadką bliższych przyjaciół starego Macieja i Jadzię i za ich namową został u nich na nocleg.
Pierwszy raz w życiu uląkł się mocy szatana.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Osada.