<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Z domu ojców
Pochodzenie Kuszenie Szatana
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów, E. Wende i Spółka
Data wyd. 1914
Druk Zakł. graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Boryniec, dnia 7. września.

A zatem wszystko już skończone...
Jestem dziś ptak bezdomny, jak ty, jak tysiące innych.
Śmiej się ze mnie! dławi mnie coś w gardle i łzy do ócz mi się cisną.
Biedny mój ojciec! Od kilku tygodni nie opuszcza pokoju i dziś nie wie nawet, że dach, który ma nad głową, już nie do mnie, nie do niego należy.
Zamknął się od czasu, gdy się kupcy zjeżdżać poczęli. Nie dopytuje o nic, nie chce wiedzieć o niczem.
Wieczorami czytuje biblję albo herbarz. Dawniej, dzieckiem, nigdy tych ksiąg w jego ręku nie widywałem.
Dziś je widuję codziennie, przy świetle późno w noc palącej się lampy, a nad niemi twarz suchą, pomarszczoną i coraz bledszą.
Czasami podnosi oczy od kart pożółkłych, patrzy na mnie długo, a potem mówi: wkrótce umrę.
I ja to widzę, że umrze.
Dzisiaj był bledszy i niespokojniejszy niż zwykle. Przerywał czytanie co chwila i zdawał się nadsłuchiwać; wreszcie rzekł: „Wołają mnie“.
„Kto?“ — zapytałem roztargniony.
Ojciec patrzył na mnie długo i smutno — a po chwili odpowiedział jednem słowem: „Ojcowie“...
Wyszedłem z sali. Gdym szedł przez korytarz, lęk mnie zbierał przed „ojcami“, z płócien na mnie poglądającymi.
Wszak i oni już w cudzym domu...
Dzisiaj rano dobiłem targu.
Przyjechał kupiec opasły, gruby, z poczciwą i dosyć bezmyślną twarzą. Oglądał on już Boryniec oddawna i dzisiaj nie targował się wiele.
Na cenę przeze mnie naznaczoną zgodził się po chwili wahania; cenę dosyć wysoką ze względu na zaniedbane grunta i wyrąbane lasy, — nizką jednak, bardzo nizką ze względu na wiekowe szczerby w murach dworu i stare lipy i cmentarz pod lipami i portrety dziadów moich...
Sprzedałem wszystko — grunta i dwór, krescencję, inwentarz — wszystko, nawet owe ciemne portrety w korytarzu...
Inwentarz — i portrety dziadów!...
Bo i po co miałem sobie zostawiać cośkolwiek?
Ojciec mój wkrótce nie będzie już niczego potrzebował... Za sześć tygodni mam się stąd wyprowadzić, — mam jakąś bolesną pewność, że się wyprowadzę sam... Ojciec mój zostanie tu, jak sam rzekł, jak codzień mówi — pod staremi lipami.
Wiem o tem, widzę to oddawna — a jednak ból czuję ogromny, gryzący, gdy myślę, że tak być musi.
A ja? — Ja pójdę w świat, tak, jak przyszedłem tutaj, jeno z pustką w sercu, które nauczyło się tutaj boleć i poza siebie się oglądać, mówić z tymi, co w grobach już leżą i kochać drzewa stare i krzyże pochylone.
Więcej się tu nauczyłem, niż tam między wami — na zurychskiej wszechnicy.
I pójdę teraz w świat... Portretów dziadów moich nie wezmę ze sobą. Gdzieżbym ja je umieścił, gdziebym znalazł dla nich taką muzykę lip, jak ta, do której tutaj przywykły? Lepiej im tu w ciemnym korytarzu na obcych ludzi patrzyć, niż ze mną tułać się po świecie.
A zresztą mam ich w sobie. Mam ich w sobie — żywych — i nic już na to nie poradzę...
Gwiazdy iskrzą się na niebie, przez otwarte okno zalatuje świeży, chłodny powiew wiatru, niesie mi płacz lip z nad cmentarza i wonie kwiatów po grobach kwitnących, kołysze płomieniem lampy i muska mi skroń, — a mnie chwilami się zdaje, że to dłoń matczyna z mogiły przyszła do mnie i po włosach mnie gładzi, — zdaje mi się, że słyszę szept cichy, słodki: Czemu płaczesz, synku?..
Odwieczne, zawsze jednakie, matczyne: Ti klatejs, pajdi?
Skronie mi płoną, jak płonęły wówczas, gdym z ręki kupca brał zadatek za ziemię krwią i potem ojców moich przesiąkłą...
Nie myślałem nigdy, żeby ta chwila tak straszną mogła być dla mnie...
Mówcie co chcecie, stawiajcie, jakie się wam podoba teorje w zakres socjologji i ekonomji politycznej wchodzące, — ja czuję mimo wszystko w tej chwili, że ta ziemia moja była, bo tu każdy zagon, każdy kamień, drzewo każde zrosło się z przeszłością tych, co mi krew i życie dali, tych, których ducha w sobie noszę...
Była moja, a teraz moja już nie jest.
Wytężam źrenice w noc, w ciemność, między te gwiazdy, co tak spokojnie lśnią w górze — i rzewno mi, rzewno, jak nigdy jeszcze dotąd nie było.
Nie jestem teraz pijany, jak wówczas, gdy mnie głos wieśniaka z marzeń niezdrowych obudził, owszem, jasno w mojej głowie i sercu mojem, ale to serce boli.
I dlaczego boli?...
Wszakże ta ziemia, za którą dzisiaj płaczę, tak niedawno obca jeszcze dla mnie była, anim pracował na jej zagonach, ani nadzieje jakie na niej opierał — dlaczego więc?
Dlaczego? — ach, ona przemówiła do mnie grobami, wstrzymała mnie na chwilę potężną ręką na drodze życia i twarzą wstecz zwróciła, abym spojrzał, nim dalej pójdę, na dawno pomarłe pokolenia, do których i ja należę, do których z czasem i ja należeć będę.
Darmo szydziłem, darmo śmiałem się z własnych uczuć: — dziś czuję, że ja kocham tę ziemię...
Kocham ją za tę przeszłość, którą mi przed oczyma stawiła, kocham ją za to, że mnie nauczyła czuć swą łączność z przebrzmiałymi już wiekami, że zrozumiałem przez nią, iż w duszy i w czynach moich żyją dusze i czyny tych ludzi, co dawno przede mną po świecie chodzili, a pomarli już, kromia tego, co z nich we mnie jest i przeze mnie w świat między nowych ludzi pójdzie.
Gdyby mnie inaczej chowano, możebym dziś pług w rękę wziął i rękoma chleb czarny z zagonów wygarniał; dzisiaj jednak nie potrafię tego, nie umiem, nie powinienem, nie wolno mi.
Inne zadania, inny cel być musi.
Jestem człowiek nowy. Powtarzam to teraz spokojnie, z całą trzeźwością umysłu, a nie wstydzę się tego ani się tem chełpię!
Tak być musi i tak dobrze jest.
Słyszałem, co groby mówią, teraz pójdę między ludzi żywych. Boli mnie serce, jakbym z nad trumny wstawał, ale jestem spokojny.
Ukaja mnie ta cisza bezbrzeżna, nad całym światem swe skrzydła rozpościerająca, ta woń, co gdzieś od sianożęci mnie zalata...
Lipy tylko szumią cicho na cmentarzu, a z przyległego pokoju dochodzi mnie ciężki i przerywany oddech ojca.
On tam siedzi jeszcze pewno, nad biblją o pożółkłych kartach schylony, a ja — patrzę w tej chwili przez okno na księżyc wschodzący właśnie poza cmentarzem. Wychodzi z za grobów, błyszczący, jasny, młody — sunie między gałęziami starych lip i dąży w górę, coraz wyższy, coraz jaśniejszy i czystszy.
Zdaje mi się, że zrozumiałem dzisiaj rzecz, którą zrozumieć powinienem był już dawno.
Błogosławię przypadkowi, który mnie na ziemię ojców moich w ciężkiej chwili sprowadził, — i ojcom tym, którym w twarz spojrzałem, i losowi, który przez ból i przez groby przejść mi kazawszy, pędzi mię teraz w świat, na nowe życie...

Dr. Tadeusz Boryniecki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.