Z domu ojców/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Z domu ojców |
Pochodzenie | Kuszenie Szatana |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów, E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Zakł. graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Opuściłem już, mój kolego, jak widzisz z daty listu, Szwajcarję, Zurych, profesora Avenariusa, jezioro, „Krytykę czystego doświadczenia“, pannę Mizi, ławy uniwersyteckie, moje ulubione mieszkanie na Hottingen i moją gospodynię, chlubiącą się niepomiernym talentem wyłudzania pieniędzy z kieszeni swych lokatorów!
Felix qui procul — et caetera. Nie mam egzemplarza pod ręką, a z pamięci boję się cytować, abym wiersza nie popsuł.
Jadę do kraju, do rodzinnego gniazda, w którem ośm lat już nie byłem.
Nie dziw się, żem na listy, w ostatnim czasie pisane, nie odpowiadał.
Ty, szczęśliwcze, uwinąłeś się prędzej z minami i umknąłeś do Berlina, a nie mając tam widocznie nic lepszego do roboty nad pisanie listów (zwykły los „świeżo upieczonego“ doktora filozofji), obrałeś mnie za cel swych pocisków.
Synu Abrahama! Ja musiałem jeszcze przez sześć tygodni ślęczeć nad księgami mędrców Indji i Palestyny, Grecji i Romy, Germanji, Galji, Albjonu i t. d. i wysysać z nich słodycz mądrości ku następnemu zbudowaniu moich profesorów i egzaminatorów.
Finita la comedia! profesorowie są zbudowani, a ja jestem doktorem filozofji — summa cum laude!
A wiesz, czasami przychodzi mi na myśl, że to jednak wszystko głupstwo...
Cały dzień bywam w dobrym humorze i miewam nawet ochotę do błazeństw, rzecz u mnie niebywała, ale wieczorem dziwię się, z czego ja się cieszę właściwie?
Wiedziałem, że egzamin zdam i że go zdam tak, jak go zdałem; wiem, że nie jestem ani mądrzejszy ani lepszy przez to, że mam wyrok egzaminatorów już poza sobą i dwie litery: „dr“ na kartkach wizytowych, a więc...
Wiem, że wielu na mojem miejscu nie stawiałoby sobie tych pytań, ale ja zanadto przywykłem do refleksji, bym się mógł wesołości bodaj swobodnie oddawać.
Ot i ten list! Zacząłem go pisać w humorze ucznia gimnazjalnego podczas pierwszych dni wakacji — i...
I nudzę swoim zwyczajem.
Zazdroszczę ci czasem, że ciebie krytyka nie zjadła, że umiesz jeszcze czuć niepodzielnie i oddawać się cały chwilowemu uczuciu, a czasem lituję się nad tobą, bo widzę, że jesteś jak pełny żagiel, który bierze wiatr w siebie i poddaje mu się, nie pytając, skąd wieje ani z jaką siłą uderza.
Prawdę powiedziawszy, dziwi mnie trochę to twoje usposobienie; wy żydzi bowiem, rasa stara i wiekowem doświadczeniem mądra, zwykle od nas rozsądniejsi bywacie i więcej krytyczni.
Ty jednak rozsądny nie jesteś. W kółku naszem, w kółku ludzi ogromnie rozsądnych i przerażająco krytycznych, chwaliłeś się tem nieraz głośno i szczerze, a myśmy się z ciebie śmiali. Teraz widzę, że śmiać się nie było z czego.
Ach! jakżebym pragnął teraz naprzykład być nierozsądnym, tak dziecinnie nierozsądnym i cieszyć się, żem zdał egzamina, że jadę do domu, którego tyle lat nie widziałem!
Wiesz, mówię dzisiaj szczerze z tobą: zdaje mi się, że to usposobienie, które mam, nie jest właściwie moje. Przyszło może ono do mnie z wychowania, ze studjów, z tego, com przeżył, z tego, na co patrzyłem, — ale nie jest moje.
Czasem odzywają się z najgłębszego wnętrza duszy mojej struny, o których istnieniu sam się dopiero w chwili ich zadrgania ze zdziwieniem dowiaduję. Może się one we mnie z dzieciństwa jeszcze przechowały, może z krwią przeszły...
Wiesz, że pochodzę ze starej rodziny, której burzliwa historja nie jest historją ludzi rozsądnych... A dzieciństwo spędziłem w starym, omszałym dworze, słuchając opowieści o przodkach i skazek na przemian, patrząc na stare, dziwne portrety...
Portretów tych i dworu tego ośm lat już nie widziałem. Zobaczę je znowu.
W ostatnim czasie ojciec mój naglił kilkakrotnie przez listy, bym powrót przyspieszał. Chce zdać na mnie interesa majątkowe, które podobno nieświetnie stoją. Jadę więc.
Interesa! Nie bardzo to dla mnie ponętna rzecz! O majątek mi nie chodzi. Mam wykształcenie i wiem, że mogę sobie niem zdobyć stanowisko. Plany moje i ambicje daleko wprawdzie sięgają, ale czuję się na siłach podołania im. Byle się tylko z interesami jak najprędzej uwinąć.
Jeżeli będzie potrzeba, sprzedam majątek. Sądzę, że mi to przyjdzie z łatwością, obawiam się tylko, by ojciec nie miał co przeciw temu.
Mnie ze starym dworem naszym nic prawie nie wiąże. Dzieciństwa zapomniałem, pamiątki tamte mnie nie nęcą, bo ich nie rozumiem; inne było moje wychowanie, inne życie, inne są też poglądy i przekonania.
Zdaje mi się, że będę obcy w moim domu. A jednak, mimo to, czasem, coś ciągnie mnie w tamtę stronę... Może prosta ciekawość, a może resztki wspomnień dzieciństwa...
Rozpisałem się, a tu właśnie hotelowy przyszedł mi przypomnieć, że czas już na pociąg się zbierać.
Bywaj zdrów zatem! Wkrótce odbierzesz odemnie list z domu. Doniosę ci w nim, jak długo przypuszczalnie w kraju zabawię i podam adres.
Niecierpliwiłeś się zapewne, oczekując listu, a zdziwisz się, otrzymawszy kartkę, pisaną hebrajskiemi literami.
Nie chcę jednak, aby ją na poczcie naszej ciekawej mieściny czytano, a na list brak mi czasu, ochoty, myśli, wszystkiego. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Tu inny świat, tu inny świat! tak odmienny od tego, do któregom przez tyle lat przywykał — i przywykł.
Tu przeszłość wyziera na mnie z każdego kamienia, z każdej szczerby, z portretu każdego. Nie rozumiem jej, nie chcę jej rozumieć, a ona patrzy na mnie ciągle blademi, przenikliwemi oczyma...
Chwilami zdaje mi się, że jestem pijany.
Pierwszego dnia chciałem stąd zaraz uciec, dzisiaj zdaje mi się, żebym tego nie potrafił. A może będę musiał...
Głupstwo! chcę myśleć o czem innem, o czemkolwiekbądź, tylko nie o tem, co mnie otacza.
Proszę cię, donieś mi, czy artykuł mój o „psychologicznych zasadach spostrzegania“ wyszedł w ostatnim numerze Revue... Karta się kończy, bądź zdrów. A pisz wkrótce i wiele o sobie.
„Przeklęty! czemu ty się tak wspaniale stroisz!“ — to były pierwsze słowa twego listu. Nie dodawałeś do nich żadnych objaśnień, ja je jednak zrozumiałem...
Pamiętam, gdym w Zurychu chodził z tobą nad brzegami jeziora w czarnym kapeluszu o szerokich skrzydłach i czarnym, szerokim płaszczu hiszpańskim z czerwoną podszewką, ty, zazdroszcząc mi spojrzeń kobiet, oglądających się za... moim płaszczem, mówiłeś: „Przeklęty! czemu ty się tak stroisz!“
I dziś napisałeś mi znów te słowa, odebrawszy odemnie list, pisany hebrajskiemi literami.
O tak! czemu ja się tak stroję?...
Wszakże to nie mój strój.
Płaszcze szerokie z czerwoną podszewką i czarne kapelusze z szerokiemi kresami roznieśli z Hiszpanji po świecie ludzie, z którymi ja nic nie mam wspólnego, a literami, któremi ostatni list napisałem, piszecie wy, żydzi.
A ja? wszakże nie jestem ani płytkim demagogiem, co płaszcz swój na okaz czerwono podszywa, ani żydem.
W żyłach moich płynie stara krew; nazywają ją krwią błękitną.
Dlaczego błękitną? — Wiesz, co to znaczy, kiedy się z rany krew błękitna sączy? Mówią, że to już gangrena...
Krew błękitna, krew zepsuta... A więc ja mam taką krew w sobie, co przez wieki się burzyła, aż wkońcu psuć się poczęła. I dziś krew ta uderza mi do głowy jakoś dziwnie, niezdrowo.
I wiesz ty, że ja bluźnię.
Gdyby mój pradziad te słowa czytał i strój mój widział i litery, któremi pisałem do ciebie, skonałby ze wstydu i oburzenia.
Ale on śpi już oddawna na starym cmentarzu pod staremi lipami.
A ja? ja jestem człowiek nowy.
Ja jestem człowiek nowy; ale tam w Szwajcarji między wami miewam inną duszę, a tutaj inną. Tu w siedzibie ojców moich wszystko jest pamiątką, wszystko echem dawnych czasów i wszystko — ruiną.
Nie myślałem o tem, gdym tu jechał i nie byłem przygotowany na to, co mnie spotyka. Zapomniałem, że trupy mają także swój język i groby swój głos i wczora swoje echo.
Sądziłem, że można koło nich przejść jak około rzeczy martwej zupełnie; nie wiedziałem, że zawołają i że jest w człowieku zmysł, który to wołanie usłyszy, mimowoli nawet.
Lecz dzisiaj widzę, że dusza ludzka nie jest cała w teraźniejszości.
Część jej należy do minionych czasów i do tych ludzi, co już pomarli i leżą w grobach.
Ale inna jej część żyje w przyszłości! Tak, tak! inna część jej żyje w przyszłości i ta część żyć powinna, ta część się powinna rozwijać! Co mnie obchodzi ta dusza stara, nie moja, tak jak przeszłość moja nie jest?
Śmiejesz się ze mnie? Inaczej pisałem o duszy w owym artykule w Revue... Wczoraj byłem jeszcze przekonany, żem prawdę niezbitą napisał, a dzisiaj sam nie wiem.
Jestem okropnie zmęczony tem wszystkiem, co mnie otacza, choć to przecież wszystko takie milczące, ciche i posępne...
Skarżysz się, mój drogi, że nie donoszę ci tego, co chciałeś wiedzieć.
A coś ty chciał wiedzieć? Pytałeś, co ze mną słychać.
Ja ci powiedziałem więcej, powiedziałem, co we mnie słychać.
Ale nie wszystko. Są we mnie dźwięki dziwne i skomplikowane bardzo. Zanalizować ich nie można a tem mniej mówić o nich, bo przestaną być tem, czem są dla mnie, to jest duszą mej duszy, a staną się tem, czem dla świata być muszą, martwymi dźwiękami.
O nich mówić nie można, można tylko mówić niemi...
Proszę cię, nie szukaj związku w moim liście, gdyż wątpię, czybyś go znalazł.
Tam w Szwajcarji na ławie uniwersyteckiej chwaliliście, ty i inni koledzy, mą bystrość i logiczny umysł. Przyznaję — uznanie słusznie mi się należało. Ale to było tam.
Tutaj jest inaczej.
Tutaj nie myślę; nie myślę, bo czuję i — cierpię.
Czy ty wiesz, co jest we mnie!
Powiedziałem ci już, że część duszy ludzkiej jest w przeszłości. Ta część rośnie we mnie, olbrzymieje, potwornie wielką się staje! Straszno mi!
Słuchaj! w naszym starym nawpół rozwalonym dworze są wielkie kamienne korytarze, które głucho powtarzają krok idącego.
Mury te odbijały kroki moich ojców, dziadów i pradziadów.
Kiedy idę tamtędy i patrzę na portrety po ścianach rozwieszone, zdaje mi się, że duchy tych postaci żyją we mnie.
Wszystkie! I tego duch, co z Jagiełłą walczył pod Grunwaldem i tego, co ze Zborowskim przeciw Batoremu się buntował... i tego, co zginął z dwoma synami na Woli w trzydziestym i pierwszym...
Oni wszyscy we mnie żyją, rozmawiają z sobą w mej duszy, kłócą się, przeklinają i płaczą siebie wzajemnie.
Gdy jest bardzo cicho, słyszę ich głosy wyraźnie.
Mówią tak, jak lipy na cmentarzu szumiące, jak ogień, który pryska na kominku w długie zimowe wieczory.
Czasami zdaje mi się, że dusza moja rozdzieli się i pocznie wyrzucać ze siebie te postacie jednę po drugiej, surowe, smętne, pełne cnót wielkich i zbrodni ogromnych, drapieżne a wielkoduszne.
Czuję ból ogromny i wiem, że te duchy żyją tam we mnie prawdziwie i że to one ból ten sprawiają.
Ale czy ty to rozumiesz, ty człowieku bez ojców.
Rzeczesz: mistyka!
Tak... zapewne... Takby rzekł mój profesor filozofji, takbym rzekł ja sam, tam — w Zurychu. Tutaj jednak jestem człowiek inny...
Ale prawda! ty chciałeś wiedzieć, co ze mną słychać?
A! ta proza życia!
Jutro nie będę miał domu.
Tutaj moi ojcowie rodzili się i marli, a jutro będzie tutaj panował obcy człowiek i nawet te mury nie zawalą się nad jego głową!
Obcy człowiek w siedzibie przodków moich!
Żydzie, ty bezdomny ptaku, czy ty wiesz, co to dla mnie znaczy?
Nie, nie! ty tego wiedzieć nie możesz; ja sam tego nie wiedziałem, tak niedawno jeszcze!
Zresztą... przecież — ja jestem człowiek nowy. Muszę to sobie teraz często powtarzać, gdyż mógłbym łatwo zapomnieć.
A ci ojcowie w mej duszy — niech płaczą.
Piszesz o Machabeuszach i zburzonej świątyni Jerozolimskiej. Aleś ty ani ziemi nie widział, w którą krew Machabeuszów wsiąkła, ani też byłeś kiedy na syońskiem wzgórzu...
Wiesz, że stary dwór ten i cała przeszłość mojej rodziny były dla mnie jakby snem.
Dzieckiem poszedłem między obcych ludzi, a potem w obce kraje, między ludy, które nie wywołują z grobu cieniów swych przodków ani im każą iść przed sobą i patrzyć na cierń i kwiaty, wyrosłe na ich kurhanach.
I dobrze robią: ojcowie ich nie płaczą ani im grożą.
I ja nauczyłem się od tych ludów żyć duszą, która jest w teraźniejszości, a jeszcze więcej tą, która jest w przyszłości...
Ale miewałem sny. I w tych snach przeszłość dopominała się swych praw; stawała nademną z twarzą niemal groźną.
Wstając z łóżka, śmiałem się ze snów, a przecież trucizna ich pozostawała w mej krwi. Duma...
Ta duma nierozumna, która patrzy z góry na ludzi, a nie umie nawet powiedzieć, dlaczego to czyni.
Wyście ją czasem widzieli; a spoglądaliście wtedy na mnie zdziwionem okiem, gdyż rzadko byłem dumny, ale bardzo i nierozumnie dumny.
A wiesz ty, co to jest duma? Człowiek o wielkiej duszy nigdy nie jest dumny. Dumnym staje się ten, w czyją duszę wchodzą potężne rzeczy, których ona objąć nie zdoła.
Powiedziałem: potężne — lecz nie mówię koniecznie: wzniosłe.
Wszak mój profesor filozofji uczył mnie ścisłości w wyrażeniach!
O! on mnie wielu rzeczy uczył! Zaszczepił w duszy mojej raka, który mi spokoju nie daje i czuć mi nie dozwala.
Nauczył mnie refleksji i krytyki...
Przeklęty! W Zurychu byłbym powiedział: błogosławiony...
Przyjechałem do domu mego i wchodząc w kamienne korytarze, które krok przodków moich odbijały, powtarzałem w duchu: ten dom stary jest i zwali się.
I dodawałem zaraz: ale ja jestem człowiek nowy...
W wielkiej sali zastałem ojca.
Uniósł się nieco, witając się ze mną, a ja dostrzegłem, że pochylony był i siwe miał włosy. Nie widziałem go od ośmiu lat.
Wskazał mi ręką miejsce obok siebie przy stole i spytał, z czem przyjeżdżam?
Odpowiedziałem, że jestem doktorem filozofji.
Pokiwał głową i po chwili rzekł głucho:
„Żaden z twych przodków nie był doktorem filozofji... Ale oni mieli majątek, ty go zaś mieć nie będziesz“...
Powiedziałem, że majątku nie pragnę. Ojciec spojrzał na mnie zdziwiony, a potem odezwał się z uśmiechem:
„Aha! rozumiem... Pieniędzy nie pragniesz. To dobrze. Żaden z Borynieckich pieniędzy nie pragnął. Ale majątek to co innego... Ziemia, święta ziemia... Na ziemi człowiek jest panem“.
Pochylił się i począł szeptać, jakby do siebie:
„Boryniec, Zakleszczyki, Kamienica leśna, Pańska Wola, Gozdów, Zajazdowice“...
Wymieniał nazwy dóbr, które moi przodkowie posiadali i potracili.
Było coś dziwnie nieestetycznego w tym starcu, dziedzicu ostatniej piędzi olbrzymiego niegdyś klucza, wyliczającym majątki swoich przodków... Gdyby bodaj hetmanów był wyliczał lub senatorów!
Duszno mi było.
Mury w naszym starym dworze są wilgotne. Patrzyłem na wilgoć tu i ówdzie plamami na spłowiałem obiciu występującą i dreszcz mię przechodził, bo te mury wydały mi się ogromnie zimne i stare i obce.
Poglądałem przez okno na zieleń drzew w ogrodzie i na promienie słońca, złotem na liściach ich drżące i zachciało mi się uciec od ojca, którego ośm lat nie widziałem.
Ojciec tymczasem mówił dalej:
„Boryniec jeszcze został, ale dziś-jutro go zabiorą.
„Ty mnie pochowaj w grób tu, w grobie moich ojców.
„Ja wkrótce umrę.
„Całe życie spędziłem tutaj, na tym kawałku ziemi, obok tego cmentarza. Kalendarz dla mnie kłamał, bo ja żyłem o całe sto lat wcześniej, niźli on mi pokazywał. Ty zato żyjesz dzisiaj... Tak chciałem.
„Własność przepisałem na twoje imię, gdyż Boryniec musi być sprzedany, a ja nie chcę ostatniego zagonu ojcowizny sprzedawać.
„Ty sprzedasz. Gdybyś nie sprzedał, wystawionoby na licytację.
„Sprzedasz i pójdziesz w świat. Ja tu zostanę, na borynieckim cmentarzu“.
Potem mówił coś o pradziadu, którego Batory ściąć kazał, wołał ekonoma, by przyniósł papiery i pozwy sądowe i znów wspominał swych braci w powstaniu zabitych,
Duszno mi było.
Odetchnąłem dopiero, gdym się wydostał na słońce, na powietrze.
Jak szalony przebiegłem przez ogród i wpadłem na cmentarz między zielone lipy. Chciałem zaczerpnąć świeżego powietrza.
Ludziom się zdaje i — mnie się zdawało, że na cmentarzu jest takie samo powietrze jak gdzieindziej — świeże...
A to nieprawa. Na niektórych jest bardzo stare. Dziwne i odurzające.
Ale wtenczas szedłem przez cmentarz jak obcy jeszcze i nie patrzyłem na groby.
Słońce świeciło nademną i lipy pachniały, a ja nie umiałem wtedy jeszcze odróżnić blasku słońca na cmentarzu od blasku jego nad różami, co po ogrodach kwitną, ani zapachu starych lip od zapachu wzrastających dopiero. Dobrze mi było, żem się wyrwał z pomiędzy murów spleśniałych i rozpadających się. Całą piersią wdychałem powietrze. Mimo upalnego poranku, rosa lśniła się jeszcze w cieniu lip, słońcem nie dojrzana, błyskotliwa, do łez podobna — na puszystej trawie... Bluszcze i powoje wiły się około krzyży, a pąsowe goździki o błękitnawo-zielonych listkach odbijały od białego tła grobowców.
Szedłem między mogiłami, a idąc, myślałem o wielu rzeczach, ale były to wszystko rzeczy, które dopiero w przyszłości stać się miały.
Zatrzymałem się wreszcie na skraju cmentarza, nieopodal kościoła, przed zpiżową tarczą na grobie.
Był to grób tego przodka mojego, co z Jagiełłą pod Grunwaldem walczył...
Patrzyłem na niezgrabny, głęboko w spiż wryty napis łaciński, patrzyłem na herb i bawił mnie ten wąż, podkowę w pysku trzymający...
Uderzyłem w ową tarczę herbową palcami, a ona jękła głucho.
Czyżby tarcza mogła przeczuć, że ten, który ją bije, jest prawnukiem tego, co w grobie spoczywa?
Wtedy na myśl mi to nie przyszło...
Uderzyłem raz jeszcze i myślałem: oto rzecz martwa się skarży — a ja jestem człowiek nowy...
Wtem usłyszałem głos poza sobą: Czemu bijesz?
Odwróciłem się. Przede mną stał teraz ksiądz siwy i zwiędły i patrzył na mnie surowo.
„Czemu bijesz?“ — powtórzył raz jeszcze, a potem rzekł:
„Chodź do kościoła. Jesteś dzisiaj dziedzicem... Wszyscy Borynieccy w dniu, w którym po raz pierwszy jako dziedzice na Boryńcu do dom zajeżdżali, wchodzili do kościoła“...
„Wszyscy Borynieccy!“ — mówiąc to, wskazywał ręką na kamienie grobowe.
A mnie naprzód lęk zebrał, gdym spojrzał na groby, do których towarzystwa ten starzec mnie zaliczył.
Pojrzałem na groby — i wydały mi się inne, niż przed chwilą, poważne, smętne i groźne.
Zdało mi się, że tworzą one państwo dla siebie, świat jakiś oddzielny, że mogą mówić i rozkazywać, przeklinać albo błogosławić...
Wiatr poruszył szczytami lip — i wszystkie one stare lipy, jakby głos umarłym dając, zaszumiały w jeden płaczliwy chór nad moją głową: tak... tak...
Stałem tak chwilę zdumiały, patrząc na wyciągniętą rękę księdza i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Wkrótce jednak opamiętałem się i — oburzyłem.
Wszyscy Borynieccy! — czyż ja nie mogę być sobą? — I czyż koniecznie mam ten ciężar wieków dźwigać?
A nie rozumiałem wtedy, że ja tego ciężaru na sobie nie dźwigam, — bo on jest we mnie...
I nie mogę przed nim uciec, — bo on jest we mnie.
Nie poszedłem do kościoła.
Wieczorem idąc spać, powtarzałem: Wszyscy Borynieccy — a ja człowiek nowy, nie mam z nimi nic wspólnego... I nazajutrz i potem, gdym pisał do ciebie pierwszy list, byłem jeszcze inny, niż dzisiaj.
A jednak od tego to czasu poczęło się dziać we mnie coś dziwnego, od czasu odwiedzin na cmentarzu...
Plotyn powiada, że Bóg, jak rzeka wezbrana, spłynął falami stworzenia i zatonął pod rozlewem.
Ja nie wiem, jak Bóg świat stwarzał, — ale zdaje mi się, że ja tonę pod wylewem swej duszy...
Powiadam ci, że wszystko jest głupstwo, a największem głupstwem jest człowiek, który to głupstwo zewnątrz i wewnątrz siebie spostrzega i czuje, oh! czuje...
Czy przypominasz sobie „Nie-boską“?
Pytam, gdyż wiem, że chętniej czytujesz Koheleth niż Anhellego, chętniej treny Jeremjasza, niż Księgi Pielgrzymstwa...
Ale to musisz pamiętać:
Kiedy hrabia Henryk z bólu się wije, kiedy piekło i niebo oskarża i pierś własną targa — słyszy głos poza sobą, czy w sobie: Dramat układasz? Wielu nie pojmuje, że w tem jest właśnie cały dramat i tragedja cała.
I dlaczego człowiek musi być jednocześnie aktorem i widzem, równocześnie natchnionym poetą i zimnym krytykiem?
Dlaczego! Jest to jedno z tych „dlaczego“, które się dzieckiem jeszcze po raz pierwszy wymawia, a powtarza raz ostatni na łożu śmierci.
Niektórzy filozofowie mówią, by nie stawiać pytań, na które odpowiedzi być nie może... Ale na które odpowiedzi niema? i których tedy zadawać nie trzeba?
Zresztą ci filozofowie mają słuszność... dobrze radzą...
Gdy dusza pytań nie stawia, staje się ogromnie martwa, ale spokojna i choćby cierpiała — szczęśliwa.
Spytasz, czy to możliwe? Tak. Żyłem tak przez parę tygodni, od czasu, gdy wysłałem do ciebie ostatni list. Co się ze mną stało, nie wiem, ale działo się ze mną coś dziwnego.
Byłem pijany, odmieniony, senny...
Zgubiłem w sobie gdzieś zwykłego, dobrze mi znanego człowieka, który pytał, myślał, na zimno rzeczy roztrząsał. Cofnąłem się był duszą o sto, o dwieście, o trzysta lat wstecz, w czasy, o których mi z pyłu odgrzebane rodzinne kroniki tak wiele i tak barwnie mówiły...
Zapomniałem, gdzie jestem, nie wiedziałem, co robię...
Aż naraz drobny, marny, nic nie znaczący wypadek zbudził we mnie tego uśpionego człowieka, a on, zbudzony, mści się, że go tak dawno do głosu nie dopuszczałem.
Miałbym ochotę szydzić z samego siebie i ze słów, które napisałem i z serca, które boli jeszcze — bo nie wiem, gdzie się prawda kończy a zaczyna komedja — ba! nie wiem nawet, kiedy aktor jest człowiekiem, a widzom zdaje się tylko, że on gra jeszcze, a kiedy bierze na siebie tylko szychowy płaszcz królewski i łzy pożyczane i wyuczone gromy w usta...
Chcę szydzić, a boję się, bym nie grał komedji, szydząc.
Jeżeli już ta dwoistość w człowieku jest konieczna, czemuż nie jest zupełna?... Jeżeli już dwie dusze w piersi nosić musimy, czemuż nie wiemy, która jest prawdziwie nasza?
Oto znowu jedno z tych pytań, których lepiej nie stawiać...
Bądź zdrów.
Zdziwił cię ostatni mój list i pytasz, co go spowodowało, co mnie z równowagi wytrąciło, czy też do równowagi zwróciło, — gdyż sam nie wiem, jak mam nazwać swój stan obecny...
Głupstwo, drobnostka, rzecz nie warta wspomnienia, — chcesz jednak wiedzieć, to ci opowiem. Pamiętam wszystko, jak gdyby dziś to było.
Była to niedziela.
Noc całą spędziłem na czytaniu starych kronik rodzinnych. W nocy tej przeżyłem kilkaset lat, czułem za kilkudziesięciu ludzi.
Słońce stało już wysoko, gdy rzuciwszy wreszcie zapylone papiery, wyszedłem na świat. Głowa mi jeszcze ciążyła, myśl dziwne napełniały obrazy. Idąc przez korytarz, patrzyłem na przodków moich, jak na dobrych znajomych, zdawało mi się, żebym się był wcale nie zdziwił, gdyby który z nich z ram wystąpił i przemówił do mnie...
Wyszedłem do parku.
Świat był spokojniejszy jeszcze niż zazwyczaj; zdawało się, że cmentarz poza moim dworem wyszedł z ogrodzenia i rozsiadł się po całej okolicy.
Z kościoła rozlegał się głos dzwonów — zupełnie jak na cmentarzu, gdy umarłego chowają...
Siedząc w bibljotece, straciłem rachubę czasu. Było już blizko południa: — dzwoniono na sumę.
Gorąco było ogromne; błądziłem po parku bez myśli, bez czucia...
Dochodził mię dźwięk organów, przytłumiony, poważny, mieszający się czasem ze śpiewem wiernych, tam — w kościele.
Nagle organy urwały i ozwał się głos sygnaturki: było podniesienie. Nie wiem dlaczego, miałem ochotę uklęknąć.
Jakaś wizja stanęła przed memi oczyma. Zdawało mi się, że jestem rycerzem i mam wyjeżdżać na wojnę — a teraz w zbroi od stóp do głów zakuty klęczę przed kościołem, trzymając konia za cugle...
Gorąco jest ogromne, a czasem tylko wiatr powieje i wzrusza kitę mego hełmu, stojącego przede mną na ziemi, wzrusza pióra orle, tkwiące w żelaznej sztabie ponad memi barkami...
A tam w kościele modlą się: O, Panie!...
Organy tymczasem poczęły huczeć nizko, strasznie...
I znów mi się zdało, że siedzę na koniu, a koń w biegu szalonym kołysze mną; a tam — w dali, przede mną — odgłos walki.
Pędzę przez łany zbóż, kłosy falują przed koniem, dźwięczą cicho, rzewnie, uderzając o blachę na piersiach końskich, a za mną las kopji, szum skrzydeł, tentent rumaków...
Śniąc tak na jawie, począłem biec. Wybiegłem z parku i szedłem ścieżkami polnemi, wprost przed siebie.
Gorąco było ogromne... Przystawałem chwilami i brałem bezwiednie w rękę dojrzałe kłosy na ścieżkę się chylące, szepcąc bez myśli: aha, owies... lub: patrzcie, pszenica...
I znów mi się zdało, że jestem rycerzem. Konia ubito, a ja idę przygnieciony ciężarem własnej zbroi, palony promieniami słońca.
Idę — i nie wiem dokąd, nie wiem po co... Znużenie tylko czuję ogromne i ogień jakiś pod powiekami, ogień na skroniach i żar w spiekłem gardle.
Łany zbóż skończyły się; wyszedłem na szerszą wiejską drogę.
Przystanąłem, oparłszy się plecami o płot i jąłem patrzyć przed siebie.
Suma się już widocznie skończyła, ludzie wracali tłumnie z kościoła. A ja patrzyłem przed siebie i widziałem ich, ale za żadnym człowiekiem nie odwracałem głowy. Zjawiali się przed memi oczyma i nikli, a ja nie pytałem skąd idą, ani dokąd.
Starcy odkrywali przede mną siwe głowy, ojcowie rodzin chylili się do moich kolan, hoże dziewczęta całowały mą rękę, niedbale na płocie wspartą.
Ja nie odpowiadałem na ukłon, ani pozdrowienie, ręka moja nie drgnęła ani razu pod dotknięciem młodych wiśniowych ust.
Stałem tak i zdawało mi się, że stoję w kościele przy wielkim filarze, wykuty z marmuru, a podemną gniją jakieś prochy, co w żelazo zakute chodziły po świecie.
Tak... stoję przy filarze, sam kamienny, ręce mam skrzyżowane na piersiach, złotą obrączkę nad czołem...
Poczęło mi się mieszać w głowie; nie wiedziałem już, czy ja rycerz, czy może jakiś święty... Ludzie przychodzą i schylają się kornie do moich nóg, ale ja kamiennych rąk nie ruszam ani im błogosławię.
Słyszę jakiś szept — pewnie się modlą.
Wtem... wtem... śmiej się razem ze mną, śmiej się, bo to bardzo zabawne!
Wtem — usłyszałem głos całkiem wyraźnie — głos wieśniaka, który mówił: „Patrzcie, to młody dziedzic, ten, co go ze dworu wyrzucają“...
Zaśmiano się i ktoś rzekł znowu: „Żyd kupi, albo co?...“
Zwyczajne słowa, nic nie znaczące — nieprawdaż? a jednak jakby piorun uderzył we mnie! Wstrząsłem się na całem ciele: gdzie ja jestem? co ja robię? Ostatnie dnie błyskawicą mi przeleciały przez myśl i zdało mi się, że coś woła za mną czy we mnie: Tragikomedję odgrywasz?
Zapomniany człowiek nowy zbudził się we mnie i począł śmiać się szyderczo a dziko, okropnie, szalenie.
Co ci powiem więcej? jeżeli mnie rozumiesz, to ci wystarczy, jeżeli zaś nie, darmobym więcej mówił.
Starasz się psychologicznie wytłumaczyć mi rewolucję, czyli ewolucję, która się we mnie odbywa, a ja ci powiadam, że to wszystko jest głupstwo.
Jestem człowiek słaby — oto cała rzecz.
Widzę to jaśniej, niż kiedykolwiek, teraz, gdy siedzę z rękami założonemi na głowie i wodzę bezmyślnem okiem po suficie.
Ot co... ot co...
Mam wrażenie pijaka, który się budzi jeszcze nietrzeźwy i z bólem głowy. Niesmak mam w ustach — prawie fizyczny.
Boję się marzeń i otrząsam ze wstrętem, gdy się które do mnie zbliża. A jednak...
Wiesz, powiem ci coś; nie wiem, czy to będzie rozumne, ale prawdziwe jest w każdym razie.
My wszyscy, my myślący, mędrkujący, reflektujący, jesteśmy kiepskimi majstrami.
Pan Bóg świat stworzył, — ty możesz sobie zamiast „Pan Bóg“ powiedzieć: substancja, absolut zasada syntetyczna, rozum, materja i t. d., faktem jednak pozostaje, że świat jest.
Maszyna wcale niezła, mimo, że temu lub owemu kółku, tej lub owej śrubie zdaje się, żeby się może nie powinna tak prędko obracać, lub nie tak silnie przez inne być potrącaną, ale cóż to znaczy?
Otóż my, ludzie, stajemy przed tą maszyną, stoimy przed nią długo i początkowo właściwie nic nie wiemy.
Następnie zaczynamy się dziwić, że ta maszyna się porusza i uważamy to za swe wielkie odkrycie, że ona się porusza.
Otwieranie ust i kaleczenie sobie palców, to pierwsze następstwo tego zdziwienia i tego odkrycia.
Nareszcie zabieramy się do dzieła... Po długim czasie, po licznych a nieudałych próbach, udaje nam się nareszcie rozłożyć tę maszynę na poszczególne części; oglądamy po jednemu kółka, śrubki, czopki — i...
I nic.
Całkiem nic. Chwalimy, co prawda, ogromnie własną bystrość, własną zręczność, ale gdy przyjdzie napowrót złożyć porozkręcane śrubki, jakoś nie idzie... Mamy przed sobą kupę żelaztwa, z którem nie wiadomo, co robić.
Dostrzegamy wtedy po wielu trudach przez mgłę miłości własnej własną nieudolność, postanawiamy się zatem zbadać, no i naturalna rzecz — poprawić.
Tu powtarza się ta sama komedja.
Analizujemy, reflektujemy, badamy i krytykujemy swe „ja“ nieszczęsne: z żywego człowieka otrzymujemy setki i tysiące aktów psychicznych, „komórek“ i licho tam wie, czego jeszcze, a z tego wszystkiego — znowu nic.
Wiemy tyle, co i przedtem, to znaczy nic, a straciliśmy siłę żywą i bezpośrednią, jednolitość swej jaźni. Z maszyny, która mogła coś zdziałać, zrobiła się znowu kupa rupieci.
Ale kupa rupieci bardzo rozumnych, bośmy przecież rozumnie i z pewnym systemem a metodą tę maszynę popsuli!
Niektórzy mówią, że się ta maszyna z czasem złoży napowrót, a wtedy będzie strasznie dobra, lepsza nawet, niż była poprzednio. Jak skrzypce rozbite i sklejone.
W tem sęk, żeby je skleić.
Może ktoś, kiedyś — za marny tysiąc, za marne dwa tysiące lat...
Dwa tysiące lat — głupstwo! Wszakże plazma potrzebowała prawdopodobnie dziesięćkroć dłuższego czasu co najmniej, aby jakiego lichego wymoczka utworzyć.
Tak, głupstwo, ale tymczasem ja i ty i my wszyscy dzisiaj nic nie jesteśmy warci.
Powiedziałem to sobie kiedyś — i staram się już o tem nie myśleć.
Wiem, że to źle tak bezczynnie ręce ducha zakładać — ale staram się o tem nie myśleć.
Natomiast studjuję z ekonomem rachunki i umawiam się z żydami o zapłatę mojej ojcowizny.
O zapłatę mojej ojcowizny... Prawda, że to brzmi bardzo poetycznie? Gdzieś czytałem podobny zwrot i spodobał mi się.
Bądź zdrów...
Powinieneś był zostać rabinem. Masz zdolności i marnujesz się. Twój list ostatni przekonał mnie o tem ostatecznie: przysłałeś mi coś na kształt rozprawy filozoficznej w duchu scholastyka lub talmudysty.
Daj mi z tem pokój — to mnie nuży.
Czy ty myślisz, że ja jestem ten sam, który rozprawiałem z wami o możliwości syntetycznych pojęć à priori i cytowałem z pamięci Kanta, Platona i Spinozę? Ja jestem człowiek, który rozmawia z ekonomem cały dzień, a w wolnych chwilach namyśla się, czyby nie warto było zacząć uczyć się grzeczności względem kupców, którzy po jego ziemię przyjeżdżają?
Namyślam się nad tem głęboko; jeśli dojdę do jakiegoś wyniku, napiszę ci. Powiesz to znowu dzieciom, gdy im będziesz przekazywał majątek...
Ale prawda! ty majątku nie masz i nie zrobisz go.
Jesteś niedołęga, żydzie, jak ja, jak wielu innych, tak zwanych ludzi teorji.
Talmud powiada w jednem miejscu, że pewien rabin z Babilonu pościł dni czterdzieści, prosząc Boga o łaskę, aby Talmudu, nad którym życie spędził, mógł raz na zawsze zapomnieć.
Jabym może był gotów pościć całe życie, aby tylko...
Mniejsza o to.
A zatem wszystko już skończone...
Jestem dziś ptak bezdomny, jak ty, jak tysiące innych.
Śmiej się ze mnie! dławi mnie coś w gardle i łzy do ócz mi się cisną.
Biedny mój ojciec! Od kilku tygodni nie opuszcza pokoju i dziś nie wie nawet, że dach, który ma nad głową, już nie do mnie, nie do niego należy.
Zamknął się od czasu, gdy się kupcy zjeżdżać poczęli. Nie dopytuje o nic, nie chce wiedzieć o niczem.
Wieczorami czytuje biblję albo herbarz. Dawniej, dzieckiem, nigdy tych ksiąg w jego ręku nie widywałem.
Dziś je widuję codziennie, przy świetle późno w noc palącej się lampy, a nad niemi twarz suchą, pomarszczoną i coraz bledszą.
Czasami podnosi oczy od kart pożółkłych, patrzy na mnie długo, a potem mówi: wkrótce umrę.
I ja to widzę, że umrze.
Dzisiaj był bledszy i niespokojniejszy niż zwykle. Przerywał czytanie co chwila i zdawał się nadsłuchiwać; wreszcie rzekł: „Wołają mnie“.
„Kto?“ — zapytałem roztargniony.
Ojciec patrzył na mnie długo i smutno — a po chwili odpowiedział jednem słowem: „Ojcowie“...
Wyszedłem z sali. Gdym szedł przez korytarz, lęk mnie zbierał przed „ojcami“, z płócien na mnie poglądającymi.
Wszak i oni już w cudzym domu...
Dzisiaj rano dobiłem targu.
Przyjechał kupiec opasły, gruby, z poczciwą i dosyć bezmyślną twarzą. Oglądał on już Boryniec oddawna i dzisiaj nie targował się wiele.
Na cenę przeze mnie naznaczoną zgodził się po chwili wahania; cenę dosyć wysoką ze względu na zaniedbane grunta i wyrąbane lasy, — nizką jednak, bardzo nizką ze względu na wiekowe szczerby w murach dworu i stare lipy i cmentarz pod lipami i portrety dziadów moich...
Sprzedałem wszystko — grunta i dwór, krescencję, inwentarz — wszystko, nawet owe ciemne portrety w korytarzu...
Inwentarz — i portrety dziadów!...
Bo i po co miałem sobie zostawiać cośkolwiek?
Ojciec mój wkrótce nie będzie już niczego potrzebował... Za sześć tygodni mam się stąd wyprowadzić, — mam jakąś bolesną pewność, że się wyprowadzę sam... Ojciec mój zostanie tu, jak sam rzekł, jak codzień mówi — pod staremi lipami.
Wiem o tem, widzę to oddawna — a jednak ból czuję ogromny, gryzący, gdy myślę, że tak być musi.
A ja? — Ja pójdę w świat, tak, jak przyszedłem tutaj, jeno z pustką w sercu, które nauczyło się tutaj boleć i poza siebie się oglądać, mówić z tymi, co w grobach już leżą i kochać drzewa stare i krzyże pochylone.
Więcej się tu nauczyłem, niż tam między wami — na zurychskiej wszechnicy.
I pójdę teraz w świat... Portretów dziadów moich nie wezmę ze sobą. Gdzieżbym ja je umieścił, gdziebym znalazł dla nich taką muzykę lip, jak ta, do której tutaj przywykły? Lepiej im tu w ciemnym korytarzu na obcych ludzi patrzyć, niż ze mną tułać się po świecie.
A zresztą mam ich w sobie. Mam ich w sobie — żywych — i nic już na to nie poradzę...
Gwiazdy iskrzą się na niebie, przez otwarte okno zalatuje świeży, chłodny powiew wiatru, niesie mi płacz lip z nad cmentarza i wonie kwiatów po grobach kwitnących, kołysze płomieniem lampy i muska mi skroń, — a mnie chwilami się zdaje, że to dłoń matczyna z mogiły przyszła do mnie i po włosach mnie gładzi, — zdaje mi się, że słyszę szept cichy, słodki: Czemu płaczesz, synku?..
Odwieczne, zawsze jednakie, matczyne: Ti klatejs, pajdi?
Skronie mi płoną, jak płonęły wówczas, gdym z ręki kupca brał zadatek za ziemię krwią i potem ojców moich przesiąkłą...
Nie myślałem nigdy, żeby ta chwila tak straszną mogła być dla mnie...
Mówcie co chcecie, stawiajcie, jakie się wam podoba teorje w zakres socjologji i ekonomji politycznej wchodzące, — ja czuję mimo wszystko w tej chwili, że ta ziemia moja była, bo tu każdy zagon, każdy kamień, drzewo każde zrosło się z przeszłością tych, co mi krew i życie dali, tych, których ducha w sobie noszę...
Była moja, a teraz moja już nie jest.
Wytężam źrenice w noc, w ciemność, między te gwiazdy, co tak spokojnie lśnią w górze — i rzewno mi, rzewno, jak nigdy jeszcze dotąd nie było.
Nie jestem teraz pijany, jak wówczas, gdy mnie głos wieśniaka z marzeń niezdrowych obudził, owszem, jasno w mojej głowie i sercu mojem, ale to serce boli.
I dlaczego boli?...
Wszakże ta ziemia, za którą dzisiaj płaczę, tak niedawno obca jeszcze dla mnie była, anim pracował na jej zagonach, ani nadzieje jakie na niej opierał — dlaczego więc?
Dlaczego? — ach, ona przemówiła do mnie grobami, wstrzymała mnie na chwilę potężną ręką na drodze życia i twarzą wstecz zwróciła, abym spojrzał, nim dalej pójdę, na dawno pomarłe pokolenia, do których i ja należę, do których z czasem i ja należeć będę.
Darmo szydziłem, darmo śmiałem się z własnych uczuć: — dziś czuję, że ja kocham tę ziemię...
Kocham ją za tę przeszłość, którą mi przed oczyma stawiła, kocham ją za to, że mnie nauczyła czuć swą łączność z przebrzmiałymi już wiekami, że zrozumiałem przez nią, iż w duszy i w czynach moich żyją dusze i czyny tych ludzi, co dawno przede mną po świecie chodzili, a pomarli już, kromia tego, co z nich we mnie jest i przeze mnie w świat między nowych ludzi pójdzie.
Gdyby mnie inaczej chowano, możebym dziś pług w rękę wziął i rękoma chleb czarny z zagonów wygarniał; dzisiaj jednak nie potrafię tego, nie umiem, nie powinienem, nie wolno mi.
Inne zadania, inny cel być musi.
Jestem człowiek nowy. Powtarzam to teraz spokojnie, z całą trzeźwością umysłu, a nie wstydzę się tego ani się tem chełpię!
Tak być musi i tak dobrze jest.
Słyszałem, co groby mówią, teraz pójdę między ludzi żywych. Boli mnie serce, jakbym z nad trumny wstawał, ale jestem spokojny.
Ukaja mnie ta cisza bezbrzeżna, nad całym światem swe skrzydła rozpościerająca, ta woń, co gdzieś od sianożęci mnie zalata...
Lipy tylko szumią cicho na cmentarzu, a z przyległego pokoju dochodzi mnie ciężki i przerywany oddech ojca.
On tam siedzi jeszcze pewno, nad biblją o pożółkłych kartach schylony, a ja — patrzę w tej chwili przez okno na księżyc wschodzący właśnie poza cmentarzem. Wychodzi z za grobów, błyszczący, jasny, młody — sunie między gałęziami starych lip i dąży w górę, coraz wyższy, coraz jaśniejszy i czystszy.
Zdaje mi się, że zrozumiałem dzisiaj rzecz, którą zrozumieć powinienem był już dawno.
Błogosławię przypadkowi, który mnie na ziemię ojców moich w ciężkiej chwili sprowadził, — i ojcom tym, którym w twarz spojrzałem, i losowi, który przez ból i przez groby przejść mi kazawszy, pędzi mię teraz w świat, na nowe życie...