Z dramatów małżeńskich/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z dramatów małżeńskich |
Wydawca | Księgarnia nakładowa L. Zonera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Zakłady Drukarskie L. Zonera |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Mari de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Willa, a raczej pałacyk pana Mikołaja Bouchard, była maleńką, lecz wierną miniaturką tych pięknych feodalnych zamków, które dotąd wieńczą wzgórza Turyngyi, panując nad okolicą, strzelają w niebo wieżycami z ołowiu.
Wjeżdżało się do środka przez maleńki zwodzony most i iście forteczną bramę, zaopatrzoną w kratę o wielkich kolcach.
Dwie maleńkie armatki z cynku — corocznie bronzowane — strzegły tej mikroskopijnych rozmiarów fortecki. »
Łuk frontowy ozdobiony był tarczą z kamienia, lecz niestety! po wystąpieniu prokuratora, pan Bouchard musiał kazać zatrzeć wyryty tami pierwotnie herb Montmorencych. Dziś zastępowały go białe niesymetryczne plamy.
Niewielki park otaczał pałacyk, Urządzenie i rysunek klombów i ulic były dziełem mistrza Warée, założyciela lasku Bulońskiego.
Piękne drzewa ocieniały zielone terasy, a z po za ruchomej osłoni z liści i gałęzi, widniały mury zameczku ozdobione koronkową ornamentacją gzymsów. Całość przypominała akwarelle mistrzów angielskich.,
— A co panie hrabio, ładnie tu? — rzekł Lebel-Girard.
— Istna dekoracja operetkowa... — odparł pan de Nancey.
W chwili, gdy powóz mijał most zwodzony i wjeżdżał w bramę, rozległ się odgłos trąbki myśliwskiej.
— Co to? — zapytał hrabia.
— Obyczaj średnio-wieczny, wskrzeszony przez mego przyjaciela Bouchard’a —.odparł śmiejąc się tapicer. — Szwajcar, którego wspaniały kostium i prawdziwie katedralną halabardę musiałeś p. hrabia zauważyć mijając bramę, daje znać o przybyciu gości...
Trąbka zastępuje dzwonek...
— To bardzo zabawne! — zaśmiał się Paweł — Jeśli to małżeństwo przyjdzie do skutku, będę miał niepospolicie oryginalnego teścia!
Mikołaj Bouchard uprzedzony o arystokratycznej wizycie, która go miała spotkać, czekał tylko na odgłos trąbki, by wyjść na spotkanie gościa.
Wybiegł na platformę właśnie w chwili, gdy kareta zatrzymała się u drzwi, a widok herbów i książęcej niemal liberji zaświecił w jego źrenicach jasne płomyki.
— Ah! panie hrabio! — zawołał zbiegając ze schodów, zanim Paweł i jego towarzysz wysiedli z karety, — piękny to dziś dzień dla mnie, wielki dzień, w którym wolno mi wprowadzić pana hrabiego, potomka jednego z najstarszych rodów Francji, w moje nizkie progi!
Zaszczyt cały jest po mojej stronie, szanowny panie. — odrzekł Paweł, i dzięki składam naszemu wspólnemu przyjacielowi, któremu zawdzięczam przyjemność i honor, jaki mnie dziś spotyka.
Powierzchowność Mikołaja Bouchard w niczem nie zdradzała śmiesznej jego manji wielkości.
Był to typ pospolity poczciwca, który się dorobił majątku w przedsiębierstwie, nie wymagającem ani sprytu, ani rozwoju umysłowego.
Wzrostu średniego, niepospolitej tuszy, miał głowę osadzoną na krótkiej i czerwonej szyi, Włos gęsty, szorstki, szpakowaty, twarz bardzo czerwoną, zdradzającą skłonność do apopleksji, oczy piwne, małe, usta grube, na których igrał dobroduszny uśmiech. Wyglądał na poczciwca i był nim w istocie, spełniał zawsze zobowiązania chętnie, oddawał bliźnim usługi, uwielbiał swą córkę na swój sposób i gotów był poświęcić się, by jej zapewnić szczęście według osobistego o niem pojęcia.
Dziś, mimo upału, dawny sklepikarz był ubrany od stóp do głów w czarne sukno. Lakierowane buciki jego lśniły na słońcu. Wycięta szeroko kamizelka pozwalała nacieszyć się widokiem białej haftowanej suto koszuli, spiętej trzema wielkich rozmiarów brylantowemi spinkami; ha serdecznym palcu lewej ręki miał sygnet, wartujący co najmniej dwadzieścia tysięcy franków.
Lebel-Girard obejrzał go z zadowoleniem, myśląc:
— Widzę to dobrze, że mój przyjaciel ma swoje śmieszności, lecz będzie to wygodny teść, to pewno! I spojrzał na Pawła de Nancey, który gryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem.
— Panie hrabio, — ciągnął dalej Bouchard — ściskając gwałtownie obie ręce młodzieńca, którego już za swego zięcia uważał, nasz godny przyjaciel Lebel-Girard, człowiek tutejszej rady gminnej, oficer orderu Legji honorowej, pozwolił mi. mieć nadzieję, iż pan hrabia raczy przyjąć u nas skromny obiadek... Racz pan potwierdzić łaskawie obietnicę naszego przyjaciela.
— Przyjmuję, całem sercem przyjmuję — zapewnił Paweł.
— Ah! to co się zowie poczciwie... będziemy między swemi... Pokosztujesz pan wina z mojej piwnicy... Mam ja ładne egzemplarze... Wypijemy zdrowie dawnych, dobrych czasów... he! co pan na to?...
— Naprzód się cieszę!
— A cóż ja dopiero! Ale upał piekielny, a droga z Paryża do Montmorency pełna kurzu... Ofiaruję panom nad etat coś dla ochłodzenia się... Proszę za mną panie hrabio i ty mój godny sąsiedzie i przyjacielu... Mam zaszczyt nieoceniony, wskazać panom drogę...
To mówiąc Mikołaj Bouchard poprowadził gości przez wspaniały przedsionek, strzeżony przez wstawione dokoła zbroje, ze spuszczonemi przyłbicami, niby rycerzy. Zbroje były wątpliwej starożytności, lecz doskonale naśladowane.
Dalej szli przez dwa salony, jeden pełen rzeźb z czarnego dębu, drugi cały obciągnięty materją flamandzką, umeblowany w stylu średnio-wiecznym przez Lebel-Girard’a, jak wiemy, co mu czyniło zaszczyt prawdziwy,
Okna były z maleńkich malowanych szyb, oprawnych w ołów. Tu już niedyskretne oko prokuratora nie sięgnęło, więc gdzie nie gdzie, widniały herby w całej swej świetności.
Trzej mężczyźni weszli do sali jadalnej. Tu już sztuka tapicerska pana Lebel-Girard doszła do szczytu doskonałości. Ściany obite wytłoczoną skórą, meble rzeżbione w stylu odrodzenia, wszystko harmonijne i piękne, stanowiło niepospolitą całość.
Na półkach z gruszkowego drzewa spoczywały wspaniałe srebrne naczynia. Ciężkie kotary przysłaniały drzwi i okna. Dla oka znawcy widną było rzeczą, iż zarówno budowniczy jak i tapicer byli ludzie znający niezwykle swój fach.
Na ciężkim rzeźbionym stole, pokrytym serwetą przetykaną srebrem, w srebrnych naczyniach stały napoje w lodzie.
— Więc panie hrabio — mówił Mikołaj Bouchard — nalewając gościom napój w kryształowe szklanki — cóż pan myśli o wewnętrznem urządzeniu mego skromnego domu?
— Jestem olśniony... — odparł Paweł. — To co tu widzę, łączy w sobie najwytworniejszy przepych z gustem wykwintnym i znajomością stylów... Przywykłem do wykwintu, jednak tu jestem pod urokiem. Winszuję panu serdecznie...
Mikołaj Bouchard rósł widocznie; jednak zrobiwszy skromną minę, wypowiedział zdanie, widocznie przygotowane naprzód i nauczone na pamięć:
— Eh! Boże mój, nie przeczę, że tu dosyć ładniutko... Lecz czemże są te drobnostki wobec wspaniałości, wśród których się obracali ojcowie nasi?... Tam wszystko sięgało ich miary! Dziś wszystko zmalało, bośmy i my karły (nie mówię tego do pana, panie hrabio!) — dodał były sklepikarz w nawiasie.
— Możesz pan to zdanie i do mnie zastosować, kochany panie Bouchard! — zawołał Paweł. — Ja z pewnością upadłbym pod ciężarem zbroji, takiej jaką widziałem w pańskim przedsionku. Co najwyżej uniósłbym szablę! Jak więc pan widzi, jam też karłem!
Mikołaj Bouchard ukłonił się.
— Za wiele skromności, panie hrabio! — rzekł. Zresztą, skromność jest cecha wyższości — zakończył, powracając do przerwanej, a tak mozolnie przygotowanej i nauczonej przemowy:
— Lubię otaczać się pamiątkami czasów minionych — mówił, wskazując na meble wyszłe ze składu Lebel-Girard’a. Lubię żyć wśród wspomnień zaszczytnych wielkiego rodu, którego jestem potomkiem, zkarłowaciałym niestety! Pochodząc od gałęzi zubożałej przez różne przewroty, a tem samem skazanej na życie w ukryciu, zmuszony byłem szukać odrodzenia w pracy, której się nie wstydzę. Za przykładem nie jednego szlachcica zubożałego, nie szukałem podniesienia rodu w stanie wojskowym, bo któż mógł zaręczyć, że tam dosłużę się wysokiego stanowiska (miejsce marszałka Francji nie często się opróżnia!) Więc wziąłem się do handlu... niewdzięcznego... Ale przodkowie moi musieli mi błogosławić na tej drodze, gdyż widzieli tam zgóry, iż cel mój wzniosły, uświęcał pospolite środki; chodziło mi bowiem o odzłocenie okrytej rdzą tarczy herbowej... Długie lata pracowałem, nim zdobyłem majątek. Tak uśmiechnęła mi się wreszcie fortuna. Dziś jestem bogaty, bardzo bogaty i będę miał szczęście przeżyć ostatnie dni mego życia, jak przystać na prawdziwego szlachcica! — Czy pan hrabia pochwalasz moje postępowanie?
— W zupełności! — zawołał Paweł — i te cuda, które mnie tu otaczają, a które już i tak podziwiałem, wydają mi się stokroć piękniejszemi teraz, gdy wiem, za jaką cenę nabyłeś je pan...
Mikołaj Bouchard wzruszony do głębi, pochwycił raz jeszcze obie dłonie hrabiego i uścisnął je serdecznie.
— Ah! pan hrabia mówisz o cudach, a nie widziałeś jeszcze najpiękniejszej rzeczy, jedynej rzeczy pięknej, jaką dom ten mieści w swych murach...
— Jakiej? — zapytał ciekawie Paweł.
— Córki mojej... odparł poczciwiec.
— Wiem już — — odparł poważnie hrabia — iż panna Bouchard jest pełną zalet istotą i śmiem prosić pana, byś mnie co rychlej raczył jej przedstawić...
— Kiedy pan zechcesz, kochany hrabio.
— Natychmiast więc...
— Dobrze, natychmiast... Małgorzata musi być w swoim pawilonie w parku. Tam ona spędza wiele czasu na muzyce i rysowaniu, bo to drogie dziecię rysuje jak artystka i wygrywa jak anioł... Ah! bo też kosztowało to jej wykształcenie... lecz nie Żałuję pieniędzy, gdyż mogę przyznać, że kochane to dziecię skorzystało! Czy mam dać rozkaz lokajowi, by posłał pannę służącą Małgorzaty, aby ta poprosiła tu swej pani, czy też sami pójdziemy odszukać ją w parku?
— Pragnę gorąco nie przeszkadzać pannie Małgorzacie i dla tego sądzę, iż lepiej będzie, gdy sami pójdziemy...
— Idziemy więc — rzekł Bouchard wstając. — Przejdziemy szpalerem lipowym, by iść cieniem, a zarazem zwiedzimy część mego skromnego parku... Nie jest on tak wielki, jak bywały ogrody praojców naszych, niemniej można w nim zabłądzić...
I znów przybyli, poprzedzani przez gospodarza, przeszli salony, udając się do ogrodu.