Z podróży po stepach zachodniej Ameryki/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Washington Irving
Tytuł Z podróży po stepach zachodniej Ameryki
Pochodzenie Gazeta Narodowa, 1871, nr 382; 1872, nr 44, 46
Redaktor Platon Kostecki
Wydawca Jan Dobrzański
Data wyd. 1871-1872
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ernest Buława
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Burza w stepach. Popas. Scena nocna. Historja dzikich. Koń spłoszony.

W ciągu pierwszej połowy dnia, udaliśmy się ku południowi, pomiędzy las dębów karłowatych, zwanych Czarne zmory (Jack noir). Ziemia, na której rosną, jest bardzo ślizka. Często tylko piasek ruchomy, po którym kopyta koni w czasie deszczu bardzo się ślizgają. Czasami zapadają zupełnie w bagniste pokłady. W tem położeniu byliśmy właśnie, w skutek ulewnego deszczu, i bardzo powoli mogliśmy się posuwać. Kilka dzikich głuszców zerwało się przed nami, ale nikt za niemi nie mógł pogonić. Napotkaliśmy kości i szkielet bawoła; drugim razem ślad jego. Ożywiło to trochę nadzieje myśliwych, lecz nie na długo. Przebywając łąkę średniej zaległości, zmienioną w ślizkie bagno, usłyszeliśmy nagły huk kilku po sobie następujących piorunów. Deszcz lunął grubemi sznurami i wkrótce huczały wezbrane mętne potoki, ziemię ryjące. Niebawem całą przestrzeń stepu okryły takie ciemności, że ręki własnej widzieć nie mogłem, przerywane cudownemi łunami błyskawic, których tła zalewały niebo — i gasły... Zdało się, że grzmot huczy tuż nad naszą głową, a lasy trzeszczące, wichrem szamotane i łąki powtarzały ten rozgłos pełen dzikości.
Ludzie i konie, tłumiąc się, łamiąc szyki, lecieli tędy i owędy. Niektóre konie żadnym sposobem niedały się prowadzić, urywały się, biegły rżąc z trwogi w ciemności, tak, że nasz tabor rozpierzchnięty wyglądał na flotę rozprószoną przez burzę i wezbrane bałwany.
Wreszcie około drugiej, stanęliśmy w miejscu gdzie można się było trochę przytulić, i zebrawszy siły spoczęliśmy całym taborem w lasku wzgórzystym i rozwartym. Zwolna mgły się ulatniały, po łąkach płynęły runami chmury srebrno popielate i unosiły się ku wypłakanemu i uśmiechniętemu już błękitowi. Natychmiast łoskot siekier i hałas drzew padających ozwał się do koła. Zapłonęły sielskie ogniska, przed któremi zamiast namiotów rozciągnięto kołdry, które zasłonięto skórami i dywanami, a przy każdym ogniu siedziała grupa grzejąca się i oczekująca z pilnem krzątaniem około biesiady. Kilku strzelców czyściło i wystrzeliwało bronie, a konie wolne od uzd i siodeł, z z dziką rozkoszą tarzały się po mokrej trawie.
Aż do wieczora trwały ulewy z małemi przerwami. Zebrano konie i ustawiono za zbliżeniem nocy w koło taboru a przy nich straże. Obawa przed napadem Indjan korzystających zwykle z ulew deszczowych, zmuszała nas do czujności. W miarę jak ściemniało, ognie nasze coraz jaśniej pałały, oświecając gałęzi, lasów, kiedy reszta drzew zostawała otulona półcieniem. Grupa każdego ogniska była nad wyraz malownicza i konie między gałęziami były jak cienie tajemnicze, wśród których niekiedy plastycznie wyzierał kształt szpaka lub gniadosza. Od czasu do czasu, jednak błyskawice po sobie goniące, rumieniły daleki krajobraz pól, lasów i stepów, z których spienione ruczaje chwilowo się srebrzyły, a nim je oko chwyciło, już gasły w ciemności. Burza na stepie podobnie jak burza na pełnem morzu, wskutek rozległości i dzikości miejsca, ma swój równie olbrzymi jak cudowny obraz.
Nie dziw, że jej czołem biją Indjanie, mający ryk gromu za głos rozgniewanego ducha wszechświata. Kiedy schły nasze manatki, starałem się z dzikich wybadać niektóre szczegóły tyczące się ich wyobrażeń i obyczajów. Utrzymują oni, że czasem znaleźć można na łąkach szczątki zagasłych piorunów, których szczęśliwi właściciele używają jako ostrza osadzonego na niemylnej strzale. Utrzymują również, że wojownik tak uzbrojony jest niezwyciężonym. Jednak, gdyby burza w czasie bitwy wybuchła, może być wraz z strzałą porwany i uniesiony bez wieści. Opowiadali mi między innemi legendę o pewnym wojowniku, z pokolenia Kussas, którego burza zachwyciła w drodze i piorun poraził. Padł bez zmysłów, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał wężyk piorunowy lecący po ziemi a obok dzielnego rumaka, którego dziarsko doskoczył — zapóźno jednak przekonał się, że tym rumakiem była błyskawica. W chwili został porwany w górę nad łąki i lasy, wreszcie rzucony na dzikie skały, gdzie zwolna przyszedł do siebie a gdy się zebrał by wracać do domu, ledwie w kilka miesięcy zaszedł do swej zagrody. To podanie przypomniało mi drugie, które z ust pewnego towarzysza podróży słyszałem.
Pewien wojownik ujrzał raz piorun zagasły na ziemi, w postaci spiącego człowieka, obok którego leżały cudnie haftowane pantofle; wojownik sądząc, że ułowi zdobycz znakomitą, spiesznie obuł pantofle, te zaś w okamgnieniu uniosły go w krainę duchów, zkąd więcej nie wrócił. Malownicze to podanie jest pełne allegorycznej treści, przeto wspominam o niem. Podania te na pozór płaskie, zyskują wiele czaru romantycznego, gdy się je słyszy z ust samychże dzikich Indjan, przy ogniskach buchających, w czasie nocy pochmurnej, osłaniającej z jednej strony las, z drugiej pustynię, w której dziki człowiek, lub dzikie zwierzę nieraz czatują, by się napaść wśród ciemności. Rozmowę naszą przerwało gwałtowne uderzenie piorunu, po którym głucho zatętniały kopyta konia pędzącego dzikim cwałem w pustyni. Tentent zrazu silny, później słabnący, wreszcie zniknął w głuchem pustkowiu. Gubiliśmy się w przypuszczeniach nad znaczeniem tego hałasu. Jednym się zdało, że piorun spłoszył konia, który się zerwał, inni, że to złodziej, dziki Indjanin, dosiadł go i uszedł. Zwykle podkradają się oni cichaczem, i dosiadłszy konia, galopem szalonym uprowadzają za sobą i drugie konie. Nic nie ma bardziej panicznego, nad przestrach koni. Przestrach jednego zdolny przerazić wszystkie, i tak jedne lecąc, uchodzą za drugiemi. Wszyscy właściciele koni byli w niepokoju, rano zaś dopiero można było rozeznać, kto poniósł stratę. Niektórzy byli w rozpaczy, bo lękali się, czy pozbawieni wierzchowców zdołają pieszo wytrzymać trudy podróży. Po ciemnej nocy zorza błysnęła jasna i ognista, a wspaniały wschód słońca, przemienił cały ciemny krajobraz, w najcudniejsze zjawisko.
Były to zielone łąki, świeżo i bez końca rozpostarte przed nami, gdzie niegdzie lasy otulone mgłą poranku, i samotnie stojące olbrzymie dęby, jakby umyślnie posadzone, by wzrok miał się na czem zatrzymać w dzikiej pustyni. Rozpierzchnione szeroko stadem pasące się nasze konie, nadawały tej puszczy kształt olbrzymiego parku. Trudno było dać wiarę, żeśmy tak daleko od wszelkiej ludzkiej siedziby. Tabor nasz wyglądał dziwnie, z szałasami z dywanów i skór uwieńczony błękitnemi dymami dogasających płomieni. O świcie zaczęto szukać koni, wynaleziono wszystkie, nawet tego, który nam tyle sprawił kłopotu, spotkano o milę od taboru, pasącego się spokojnie. Róg myśliwski zadzwonił w puszczy na hasło dalszego pochodu. Tym razem byliśmy narażeni na napad dzikich. W momencie szyki sprawiono w sposób bojowy. Nie wolno było nikomu nawet za zwierzyną oddalać się bez upoważnienia. Konie luźne umieszczono w środku, a straż silna zamykała nasz pochód. Po długiej i mozolnej podróży przez dziką i krzaczystą krainę, wyszliśmy na pełny step. Olbrzymia płaszczyzna zielona, falująca puchami roślin, jak fala morza, dosięgała horyzontu nieba; lasy w niezmiernej oddali ledwo widzialne, były jak okręty błądzące po pełnem morzu. Prostota a wielkość, że tak powiem biblijna tego obrazu, czyniły go czarującym; pod wrażeniem tem pierś oddychała szeroko i zdrowo, a dusza nie posiadała się z zachwytu!...

(Według Wash. Irw.)



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Washington Irving i tłumacza: Władysław Tarnowski.